sobota, 11 lipca 2020

Druga strona - Rozdział 15 - Opera


ROZDZIAŁ 15
Opera

Wydostanie się hotelu wraz z Clintem, który miał zawiązane oczy nie należało do najłatwiejszych zadań. Na szczęście nasza mała drużyna miała mnie, a ja znałem bardzo dobrze skróty i zakamarki hotelu dzięki którym mogliśmy dojść niepostrzeżenie do furgonetki Landona. Tylna część hotelu była swoistym labiryntem schodów i korytarzy, które dla niewprawionego człowieka mogły zakończyć się zgubnie. Jednak dużo wcześniej moja wrodzona ciekawość kazała mi kilka razy pobawić się w Huncwotów z Harry’ego Pottera i udawać, że tworzę własną mapę hotelu. Jedyną wadą było to, że w mojej mapie nie pojawiały się osoby, które akurat korytarz przemierzały. A szkoda, bo to by się bardzo przydało.
Pomijając jednego śpiącego boya hotelowego, nikt nam nie przeszkadzał. Z żalem opuszczałem imprezę urodzinową Heather, która teraz zdawała się rozgrywać w kompletnie innym świecie. Przynajmniej byłem o nią bezpieczny, bo liderzy na pewno pojawią się na miejscu spotkania, które na pewno nie odbędzie się w hotelu.
— Jak śmiecie…!? — zaczął zbulwersowany Clint, gdy Landon bez żadnego pardonu cisnął go do furgonetki i tam związał mu ręce i nogi.
— Zamknij się — syknął i zatrzasnął drzwi. — Kurwa!
— Nie napisał jeszcze gdzie mamy jechać? — spytałem nerwowo. Landon pokręcił głową i trzymał telefon w drżącej dłoni.
— Aaron, biedny Aaron — jęczała Wendy.
— Wsiadajcie. Wynosimy się stąd — oznajmił Landon.
Jego furgonetka była spora, ale za to stara. W środku panował nieporządek, a na lusterku wisiała dawno zużyta choinka zapachowa, która teraz poruszała się w rytm nerwowych ruchów. We trójkę zmieściliśmy się na kanapie z przodu, a biedny Clint leżał z tyłu i wyglądał żałośnie jak glizda, która nie ma możliwości ucieczki. Zaczął nas głośno przeklinać, ale nie zwracaliśmy na niego uwagi.
— Nic nie mówcie. Zaraz pogadamy z dala od niego — zarządził Landon. Wyjechaliśmy z podziemnego parkingu i skierowaliśmy się prostą drogą przy zatoce. Obserwując radosne twarze mieszkańców odnosiłem wrażenie, że nie należę do tego świata. Oni wszyscy wokół nie byli świadomi, że właśnie może zginąć świeżo upieczony tatuś.
Landon wywiózł nas w puste okolice znajdujące się niedaleko Harbour Bridge. Jęknąłem do siebie, gdy przypomniałem sobie o tym, iż Aaron obiecał mnie tu zabrać. Na tą zimną, stalową konstrukcję.
— Wysiadamy. — Landon przez cały czas wydawał proste polecenia, a ja i Wendy milczeliśmy. Dziewczyna szlochała cicho.
— On… on nie miał się w to wplątywać! — Swoją apaszkę używała to otarcia łez. — Aaron…
— Spokojnie, Wendy. — Landon położył jej dłoń na ramieniu. — O nic się nie martw. Obiecuję, że jakoś go stamtąd wyciągnę. Tylko, cholera, skąd?
— Dalej nie podał adresu? — spytałem.
— Nie — warknął. — Chuj się z nami bawi. Dobrze wie, że odchodzimy od zmysłów.
— Jeżeli oni coś zrobią Aaronowi, nigdy sobie tego nie wybaczę…
— Wendy, uspokój się! Oni chcą mnie — przygryzł paznokieć. — Chcą mnie jak diabli. Musiałem im nieźle zajść za skórę skoro sam lider liderów się po mnie fatyguje i wchodzi do gry.
— Jak to?
— Pik przeważnie siedzi w cieniu i wydaje rozkazy pozostałej trójce. Sprawy są naprawdę poważne jeżeli on sam bierze w nich udział. Rozumiesz? Nie chce brudzić sobie rąk...
— O Boże! — Wendy zinterpretowała to bardzo źle.
Zacząłem żałować, że tak niezdrowo interesowałem się Talią i jej zamiarami. Oliwer mnie tyle razy ostrzegał. Może wszyscy potoczyłoby się inaczej? Aaron nie zostałby porwany… Nie. Landon i tak opublikowałby artykuł, a wtedy Trevor i tak znalazłby się w niebezpieczeństwie.
Z bólem stwierdziłem, że najbardziej martwiłem się o Aarona. Mojego przyjaciela, druha, który stał po mojej stronie odkąd tylko przyleciałem do Australii. Był tak niewinny, że jęczałem w duchu nad jego losem. Zdałem sobie właśnie sprawę jak bardzo go lubiłem. Szkoda, że uświadamiałem sobie to w tak dramatycznej sytuacji. Moje serce zabiło, a ja byłem tym całkowicie zaskoczony. Czułem ciężką bryłę lodu w klatce piersiowej.
— Musimy kogoś powiadomić! — oznajmiła Wendy. — Ktoś musi wiedzieć gdzie jesteśmy…
— Pik mówił, że nie możemy nikogo informować — przypomniałem, chociaż i tak zamierzałem dać jakiś znak Delilahi.
— Nawet jeżeli damy znać, to co z tego? Policja nie przyjedzie, w końcu Talia to mit.
— Musimy mówić, że to Talia? Powiemy, że jacyś popaprańcy porwali mi brata!
— Jeżeli dowiedzą się, że wezwaliśmy policję, a na pewno się dowiedzą skoro mają wtyczkę, to możemy pożegnać się z Trevorem i Aaronem, Wendy! Myśl! Jeden nasz głupi ruch i wszyscy pójdziemy do piachu. Zrobimy tak jak oni tego chcą i wtedy tylko ja…
— Nie, Landonie! — sprzeciwiła się. — Musimy obmyślić plan, który uratuje nas wszystkich.
— Wiem, że to pomysł na wyrost, ale może po prostu ich nagramy…?
— Nie, Alan. Nawet nie dadzą nam szansy na publikację tego nagrania…
— Tak, ale…!
Krótki sygnał nadchodzącego esemesa zatrzymał na chwile cały nasz świat i tępo wpatrywaliśmy się w rozjaśniony wyświetlacz. W normalnej sytuacji uznałbym to za normalne, że Trevor pisze wiadomość do swojego przyjaciela, ale każde z nas wiedziało, że tym razem po drugiej stronie znajduje się Pik.
Landon z przełknięciem śliny, otworzył wiadomość, a upiory blask komórki oświetlił nasze przerażone twarze. Adres wyglądał jak dane dotyczące szalonej domówki. Ot zwykła kolejność liter i cyfr z dopiskiem „o północy przed wejściem”.
— Nie mam pojęcia gdzie to jest — wyznałem.
— A ja tak. — Landon powoli pokiwał głową i przesiał wzrokiem cały brzeg zatoki, aż utkwił go w najjaśniejszej budowli. — Opera.
— Opera!? — powtórzyłem przerażony. — Opera! Ta opera?
— A znasz jakieś inne opery w Sydney, które są nad zatoką? — warknął Landon. Jego wzrok dalej był utkwiony w tym fenomenalnym budynku, który wyglądał jak żaglowiec wpływający do portu. Jego jasne białe żagle odbijały się w wodzie zatoki. — Co oni tam robią? Spodziewałem się jakiegoś magazynu czy coś…
— Opera jest cała w kamerach! Przecież tak łatwo będzie ich namierzyć.
— Tak, ale z drugiej strony kto by szukał tajnej organizacji w największej atrakcji turystycznej Sydney? Bo to dla mnie nie byłby nawet punkt odniesienia…
— Nie zachwycajmy się ich sprytem. Potrzebujemy planu! — wtrąciłem szybko. Gdzieś tam, wśród tych szklanych żagli, znajdowali się Trevor z Aaronem. Oraz wszyscy liderzy Talii, którzy w końcu dorwą tego co napisał artykuł. Cóż, zawsze liczyłem na to, że moje pierwsze pojawienie się w operze będzie dotyczyło jakiegoś występu, a nie próby odbicia zakładników.
Wziąłem głęboki wdech i spojrzałem na zegarek.
— Mamy jeszcze godzinę — przypomniałem.
— Myśl, Landon, myśl. — Chłopak zaczął bić się w czoło. — Zawsze byłeś w tym dobry!
— Musimy kogoś powiadomić — upierała się Wendy. — Kogoś kto w razie czego ruszy do akcji. Kto wie…? Może Talia nas puści…
— Nie sądzę. Przynajmniej nie mnie — stwierdził Landon. Jak na kogoś kto był wrogiem numer jeden Talii zachowywał się całkiem spokojnie. Pomijając to, że dalej uderzał dłonią o głowę i próbował coś wymyślić. — Pojadę tam sam…
— Talia chciała naszą trójkę. Clint poświadczy o tym, że była nas trójka. Co prawda nie widział jak wygląda Wendy…
— Wiem! — Landon klepnął się w czoło. — Oni sądzą, że jest tu nas trójka! A skąd wiedzą, że gdzieś nie ma naszych ludzi? Może być nas piątka, nie? Po prostu powiemy im, że mamy jeszcze kilka osób i nie mogą nam nic zrobić bo daliśmy im znać gdzie jesteśmy.
— Myślisz, że to zadziała?
— Innej opcji nie widzę — przyznał. — No i mamy Clinta. Nie możemy ryzykować tym, że… że zrobią coś Trevorowi lub… — spojrzał znacząco na Wendy. Cała blada, skinęła głową. — Jak coś mamy jeszcze dwójkę ludzi.
Plan ten był wyjątkowo chwiejny i mało skuteczny, ale nie mieliśmy niczego lepszego. Zmierzaliśmy wprost ku paszczy lwa, a jedynym ratunkiem miały być dla nas fikcyjne postacie, którym powierzyliśmy swoje życie.
— Dobra. — Landon zajrzał do furgonetki. Na jej tyłach siedział Clint, który przywitał go soczystymi przekleństwami. — Czemu opera?
— Czemu opera? — powtórzył.
— Czemu miejscem waszych spotkań jest opera?
Clint wyglądał na szczerze zaskoczonego.
— Nic nie wiem o żadnej operze. Nie spotykamy się tam. Mamy wiele innych miejsc spotkań, ale nigdy opera…
Wymieniliśmy się spojrzeniami. Nie wyglądało na to, aby Clint kłamał. Był zaskoczony miejscem spotkania tak jak my. Zapakowaliśmy się do środka i ruszyliśmy w stronę opery. Gdy rosła w naszych oczach, czułem zbliżające się zagrożenie. Wendy drżała od stóp do głów, ja próbowałem zachować spokój, ale serce przestało bić ustalonym rytmem. Jedynie Landon zachowywał się tak jakby jechał na naprawdę dobre przedstawienie.
Nie mówiliśmy nic przez całą drogę, wiedząc, że niewiele już możemy zrobić. Poza tym siedzący z tyłu Clint mógł nam bardzo pomieszać w planie, gdybyśmy przy nim go omawiali.
Zatrzymaliśmy się kilkaset metrów od jaśniejącej od świateł opery. Gdyby nie fakt, że szedłem właśnie się targować o własne życie, zachwycałbym się ogromem budynku i jego architekturą. Była zdecydowanie większa od moich wyobrażeń, a z każdym krokiem ku niej, rosła. Niewidzialny wiatr bez ustanku dął w stalowe żagle tego wspaniałego żaglowca. Obiektu sztuki, kultury i edukacji znanego na całym świecie. Niedługo będzie świadkiem prawdziwej gry o życie i śmierć.
Clint szedł koło nas, już rozwiązany, ale pomiędzy mną a Landonem w razie gdyby próbował jakichś sztuczek. Zaskoczył mnie tłum elegancko ubranych osób wśród których wyróżnialiśmy się lekkim ubiorem. Z podekscytowanych rozmów dookoła mnie doszedłem do wniosku, że właśnie zakończyło się jakieś emocjonujące przedstawienie w jednej z hal. Jednak całość nie opustoszała, gdy wspinaliśmy się po marmurowych schodach wprost do szklanych drzwi.
Zapraszamy na pokład, pomyślałem.
Wybiła północ, gdy w głównej hali, która zachwycała chłodnym wystrojem i wielkością pojawiła się Diana w kapeluszu. Niektórzy mogliby pomyśleć, że bierze ona udział w jakimś przedstawieniu i właśnie kończyła wyczerpującą próbę.
Stanęła przed nami i zmierzyła nas chłodnym spojrzeniem, a potem przyjrzała się Clintowi.
— No i co się tak patrzysz? — warknął. — Zjebałem, trudno.
— Pik nie jest z ciebie zadowolony — oznajmiła. Zastanawiałem się dlaczego ochrona nie zwracała na nas uwagi. Nie wyglądaliśmy na gości opery. — Idźcie z Karo.
Obróciła się, stuknęła obcasami i ruszyła przed siebie, prezentując swoje plecy, gdy jej suknie odsłoniła ich większą część. Poruszała się, kręcąc przy tym biodrami.
Popatrzyliśmy po sobie i skinęliśmy głowami. Przemierzaliśmy szklane wnętrze opery i pragnąłem ukryć się w jednym z wielu korytarzy, ale to nic by nie dało. Diana, lub jak się zaczęła nazywać „Karo”, szła pewnym krokiem jakby była gościem tego miejsca już od wielu lat.
Prawdopodobnie przeszliśmy całą długość budynku, bo gdy spojrzałem za okno znów widziałem zatokę i drugi brzeg, którego światła odbijały się w spokojnej wodzie. Noc była ciepła i dusza, idealna na spotkanie ze znajomymi.
Zaraz po wspięciu się na górne piętro, Diana zatrzymała się przed posrebrzanymi drzwiami, a dwójka wielkich facetów otworzyła je. Poznałem ich, to byli ochroniarze Clinta, który teraz łypał na nich spode łba.
Zdałem sobie sprawę z tego dlaczego nie zwracano na nas aż tak wielkiej uwagi. Nie widziałem o tym, ale na tyłach opery znajdowała się całkiem elegancka restauracja, która obecnie była opustoszała. A przynajmniej tak wyglądała na pierwszy rzut oka.
Bowiem przy długim stole siedział samotnie młody mężczyzna. Z ciekawością przeniósł wzrok z blatu na zbliżających się gości. Zrobiło mi się sucho w gardle, bo dobrze wiedziałem kim on był.
Osoba, która kierowała całą Talią, ich lider liderów. Najlepszy as spośród całej czwórki. Odpowiedzialny za wszystko co się działo przez ostatnich kilka lat, prawdopodobnie odpowiedzialny za zlecenie dwóch morderstw.
Nie wyglądał jednak na taką osobę. Zawsze wyobrażałem sobie, że liderem będzie muskularny facet o silnym zaroście i z czarnymi włosami, zalizanymi do tyłu.
Jednak Pik siedzący przed nami był szczupły, ubrany w dobrze skrojony, czarny garnitur. Miał śniadą skórę, zmęczoną twarz, roztrzepane krucze włosy i zaciekawione spojrzenie. Jego oczy zdawały się być fioletowe, gdy miałem okazję spojrzeć mu wprost w nie. Uśmiechnął się pod nosem i powstał. Był wysoki, wyższy ode mnie.
— Witam — przywitał nas serdecznie jakbyśmy byli dawnymi przyjaciółmi. — Pozwoliłem sobie zarezerwować nam stolik.
— Raczej całą restaurację — prychnął Clint.
Pik obdarzył go zdenerwowanym spojrzeniem.
— Jest was czwórka. Tak jak się umówiliśmy. Brawo — wskazał nam miejsca przy stole. — Warto dotrzymywać umów.
Żadne z nas nie usiadło, mimo iż Diana już dawno to zrobiła. Natychmiast zapaliła papierosa mimo widocznego znaku z zakazem.
— Usiądźcie. Musimy porozmawiać — naciskał z uśmiechem. Nie wyglądał na groźnego, ale nie mogłem dać się zwieść pozorom. W końcu potrafił postawić do pionu całą czwórkę. Zastanawiałem się, gdzie może być czwarty, ostatni lider Talii?
— Czego chcesz? — warknął Landon. — Karty na stół.
— Na Boga, usiądźcie! — wyglądał jak nalegający gospodarz. Sam usiadł. — Nie lubię rozmawiać na stojąco.
Nie mieliśmy wyboru. Usiedliśmy po drugiej stronie stołu jak najdalej od tamtej dwójki. Diana nie wyglądała na przejętą rozmową, ale mogłem się mylić bo nie zdejmowała kapelusza. Pik za to wydawał się być żywo zainteresowany.
— Może mi jakoś pomożesz? — spytał Clint.
— Czemu? To ty dałeś się złapać jak ostatni dureń. Jesteś ich zakładnikiem.
Było to abstrakcyjne pojęcie ze względu na nasze położenie. Widać jednak, że Pik wyśmienicie się bawił.
— Gdzie jest Trevor i ten drugi chłopak? — spytał Landon.
— Spokojnie, Trevor jest niedaleko. A ten Aaron, znajduje się obecnie w innym miejscu. Cóż, nie mam z niego pożytku…
— To nie jest odpowiedź na moje pytanie.
Pik przyjrzał się mu uważnie.
— Landon, Landon — pokiwał głową. — Ostatnimi czasy bardzo mi się naprzykrzałeś. Ten twój artykuł… Nieładnie, nieładnie. Gdybyś miał trochę oleju w głowie nie interesowałbyś się Talią…
— Porwaliście mojego przyjaciela!
— Był również naszym przyjacielem — zauważył Pik, a mi się przypomniało, że Trevor należał do Talii. — Trevor, bowiem, był naszym Waletem…
— Wiem to.
— Wiesz? — zdziwił się Pik, a potem przybrał wyraz twarzy osoby, która dopasowała elementy łamigłówki.
— Mówił mi. Dawno temu. To z jego powodu chciałem was wykryć, a więc bierz mnie, a resztę wypuść.
— Och, żeby to było takie proste — westchnął Pik. — Widzisz, twoje nieprzemyślane działanie każe mi podjąć środki, których normalnie nie wykorzystuje. Swoją bezmózgą chęcią zdemaskowania nas naraziłeś życie wielu postronnych osób. Gdybyś był cicho, nie byłoby tu Trevora ani ciebie. Ani żadnego z was i każde z nas by wiodło swoje mniej lub bardziej ekscytujące życie. Niestety… pojawia się przede mną wyzwanie — co z wami zrobić?
— Zabij ich — wtrąciła Diana.
Pik cmoknął z dezaprobatą.
— No nie wiem, tyle ciał to bardzo dużo dowodów istnienia. A jednak wydaje się to być słuszne…
— Jeżeli coś nam zrobisz dowie się o tym cały świat. W hotelowym pokoju była nas trójka, ale poza hotelem mamy jeszcze swoich ludzi — oznajmił Landon. Pik przyjrzał się nam uważnie, a ja i Wendy próbowaliśmy zachować wyrazy twarzy jakby to była prawda.
— Naprawdę? To zaskakujące — przyznał. — I fakt, jeżeli to prawda, nie mogę się was tak po prostu pozbyć. Chociaż to całkiem słuszne rozwiązanie…
Nie podobało mi się to, że zamordowanie nas ciągle było dla niego „słuszne”. Próbowałem nie panikować i pozwolić mówić Landonowi. On miał lepsze argumenty i potrafił dyskutować nawet z kimś takim jak lider liderów.
— Wypuść Trevora — zażądał Landon. — Wypuść tych których porwałeś.
— Oczywiście, oczywiście, ale muszę mieć coś w zastaw — uśmiechnął się szeroko. — Widzicie, musimy dokonać tutaj kilku transakcji. Karta za kartę, ale od razu poinformuję, że karta karcie nierówna.
— Czego chcesz?
— Cóż… na początek może być wolność tego Aarona za Trefla — wskazał na blondyna. — Trefl wraca do mnie, a w zamian ja wypuszczam Aarona. Umowa stoi?
— Skąd mamy mieć pewność, że nas nie oszukasz?
— Bo wbrew pozorom jestem uczciwym człowiekiem, który trzyma się zasad gry. Życie za życie, to uczciwy układ.
Popatrzyliśmy po sobie i skinęliśmy głowami. W oczach Wendy dostrzegłem wyraźną ulgę. Nie ufałem Pikowi, ale zdawał się być naprawdę skory ku takiej wymianie. Sam poczułem ulgę, gdy wyobraziłem sobie Aarona, który znów spokojnie poluje na robaki.
— Umowa stoi — powiedział Landon.
— Świetnie. Aaron jest wolny. I tak znajduje się w tej grze przez przypadek. Nie lubię przypadków… Cóż, o ile wasz przyjaciel nie pójdzie z tym na policje, nic mu się nie stanie. Chociaż policja to i tak słabość tego systemu — westchnął teatralnie wskazał na miejsce po swojej lewej stronie. — Chodź tu, Trefl. Teraz grasz po drugiej stronie.
Blondyn zerwał się z miejsca i zbliżył się do Pika, który powstał, aby go przywitać solidnym uderzeniem w twarz. Clint zachwiał się i wpadł na doniczkę z rośliną.
— Zwariowałeś!?
— Jeszcze wrócimy do tego jak bardzo mnie zawiodłeś — warknął Pik. — A teraz wracaj tu i milcz.
Zawsze uważałem, że to Clint jest agresywny i władczy. Teraz gdy siedział przy Piku, milcząc, wyglądał jak pies z podkulonym ogonem. Wpatrywał się w swoje kolana, a długie włosy zasłoniły mu skruszoną twarz.
Jednak nie interesowało mnie to tak bardzo jak to, że Aaron był wolny. Pik wyjął telefon i zadzwonił do kogoś. Rzucił kilka haseł i wrócił do nas.
— No cóż, Aaron o świcie już będzie chodził po ulicach Sydney. Czyż to nie cudownie?
Milczeliśmy, a Pik spojrzał na Clinta.
— Nie mogę uwierzyć, że tak się dałeś złapać. Rozumiem, że jesteś jaki jesteś, ale Trefl… — pokręcił głową i zacmokał. Przeniósł wzrok z niego na mnie, a ja zadrżałem. Naprawdę miał fioletowe oczy! Wyglądały jakby nie należały do tego świata, a były jedynie zgubą demona. — Co w nim takiego jest?
Clint spuścił głowę jeszcze niżej.
— Oj, Trefl. Uczucia nie są dla osób, które należą do liderów Talii, dobrze to wiesz…
— Wiem — skinął głową.
— Karo, opowiedz jak to jest z miłością?
— Miłość nie istnieje — oznajmiła wszem i wobec.
— Miłość nie istnieje — powtórzył z satysfakcją. — No nic, jesteś młody. Uda ci się jeszcze zapanować nad tym przeklętym ustrojstwem, zwanym sercem. — Z czułością starszego brata, poklepał go po ramieniu. — No dobrze, kontynuujmy.
Jego spojrzenie znów padło na nasza trójkę.
— Zakładam, że teraz chcecie mieć wolnego Trevora, prawda? — uśmiechnął się szeroko. Miał ładny uśmiech, przyjacielski. — Landonie, co proponujesz?
— Ja za całą trójkę. Ja za Trevora, Wendy i Alana.
— Nie jesteś wart aż tyle! — zaśmiał się Pik. — Poza tym po dzielnych spojrzeniach twoich przyjaciół sadzę, iż nie chcą cię tutaj zostawić. Szlachetność jest w cenie…
— Nie mieszaj ich w to, Pik. To ja jestem odpowiedzialny za artykuł. Znalazłem twoją czujkę w redakcji. Wiem też kto jest twoim człowiekiem w policji. Wiem dużo i będąc na wolności mogę to wszystko ogłosić. Oni nic nie wiedzą.
— Mam tylko twoje słowo — zasmucił się Pik.
— Nawet nie jestem przekonany o tym, że jesteś prawdziwym Pikiem.
Chłopak uniósł brew.
— Nie jesteś przekonany?
— Skąd mam to wiedzieć? Nikt nigdy nie widział Pika. A jest was tu trójka. Równie dobrze możesz grać za niego lub za nią.
— Mój Boże, jesteś bystry — pokiwał głową. — Analityczny umysł. Nic dziwnego, że tyle o nas wiesz. No i jeszcze ten Trevor, ach… powinienem się go pozbyć wtedy, gdy miałem okazję. Znasz tę historię, prawda? — zwrócił się do Landona. Skinął głową. — Ach… oczywiście. To musiała być twoja inspiracja.
— Owszem.
— Ach, błędy przeszłości będą cię zawsze ścigać — jęknął Pik.
Zdałem sobie sprawę, że to zdanie było wyrokiem zarówno na Landona jak i Trevora. Pik nie wyglądał na osobę, która popełnia dwa razy te same błędy.
— To wszystko moja wina. — Landon spuścił głowę podobnie do Clinta. — Moja rozpaczliwa idea sprawiedliwości…
Wendy i ja spojrzeliśmy na niego z zaskoczeniem. Wiedziałem, że chciał odkryć tajemnice Talii, ale nie sądziłem, że ma w sobie „rozpaczliwą idee sprawiedliwości”. Zwłaszcza, że według doniesień Aarona w liceum Landon był katem dla innych uczniów.
— Tak, idea jest straszną sprawą. Zabójczą. I przeważnie nie jest powszechnie rozumiana, prawda? Chcesz osiągnąć sprawiedliwość, ale nie możesz tego dokonać jeżeli będziesz kierował się uczuciami. Idea sprawiedliwości nigdy nie zostanie osiągnięta z prostego powodu: ludźmi kierują uczucia. Gdybyś przedkładał sprawiedliwość ponad emocje zostawiłbyś tamtą biedną dwójkę na pastwę losu, a samemu działałbyś dalej, chcąc nas zatrzymać. I prawdę mówiąc, udałoby ci się to. A jednak wiem, że każdy z odrobiną moralności przedłoży swoje życie nad życie kogoś innego. Miłość czy przyjaźń… — zamyślił się chwilę. — Ale cieszę się, że w końcu zrozumiałeś swój błąd. Swoją sporą sumę błędów — przyjrzał się nam po raz kolejny. Nie wiedziałem czemu nas tak bada. — Twoi przyjaciele milczą.
— Nie kojarzę cię — szepnęła w końcu Wendy. Pik przeniósł na nią swoje zaciekawione spojrzenie.
— Proszę?
— Nie kojarzę cię. Lider Talii był wśród studentów Uniwersytetu Sydney, ale ciebie absolutnie nie kojarzę.
— Pewnie dlatego, że nie byłem nigdy studentem Uniwersytetu w Sydney — wzruszył ramionami. — Talia też ma swoją historię. Nie jest ona jednak dostępna dla waszych uszu.
— Nigdy nie byłeś studentem? — zdziwiła się szczerze. — Ale…
— Och, byłem, ale nie w Sydney…
— Nie zawsze byłeś liderem liderów, prawda? — przerwał mu Landon. Pik wyglądał na szczerze zaskoczonego tym pytaniem. Zmrużył oczy. Clint spojrzał na swojego szefa z zainteresowaniem. — Trevor mi mówił, że skład liderów musiał się zmienić.
— Ech, zadajesz bardzo nieprzyjemne pytania, Landonie, a zapominasz, że to ja mam karty zwycięzcy. Mogę zakończyć nasze rozdanie.
— Nie! Wypuść Trevora i resztę! Nie bądź bez duszy! Ma narzeczoną i nowonarodzone dziecko! Myślisz, że jak się teraz czuje ta kobieta, która leży sama w szpitalu?
— Pewnie nie jest zachwycona — przyznał Pik. — Niestety Trevor musi zostać z nami albo umrzeć. Nie widzę innej opcji. A ty, Karo?
— Obojętne.
Pik westchnął.
— Trefl?
— Nie znam tego Trevora, ale spędziłem wystarczająco dużo czasu, aby odnaleźć Landona i mógłbyś go należycie ukarać.
Pik cmoknął.
— Chyba czas zaprosić do nas kolejnego uczestnika gry. Karo?
Skinęła głową i wstała od stołu. Wyszła z pokoju, a potem zapadła cisza. Pik również wstał od stołu i podszedł do wielkiego okna. Wpatrywał się w zatokę i myślał intensywnie, sądząc po jego odbiciu w szybie.
Kilka minut później drzwi ponownie się otworzyły i na salę żwawym krokiem wszedł Trevor, a za nim Diana. Mój szef miał podbite oko, a na wardze widać było zaschniętą krew. Posłał nam przepraszające spojrzenia, gdy Wendy przyłożyła dłonie do ust.
— No i jest nasza gwiazda — uśmiechnął się Pik.
— Daj już spokój, Pik — szepnął, gdy stanął przy stole. W pokoju pojawili się ochroniarze liderów Talii. — Zabij mnie, tylko wypuść ich i oszczędź Berthę i dziecko…
— Dużo żądasz za samego siebie. Nie jesteś tak cenny. — Pik wrócił do stołu. — Dusza duszy nierówna. Karta karcie nierówna. No chyba, że to dwa króle… Ale to czego żądasz jest jak oddanie ci asa za trójkę. Nie zgadzam się.
— Pik — westchnął Trevor. Był wykończony. — Za stare czasy…
— Stare czasy pozostają w przeszłości i tam ich miejsce — oznajmił głośno Pik. — Śmiało, opowiedz o swojej historii, Trevorze. To jak się dzisiaj odwdzięczasz jest… sam rozumiesz.
Trevor przełknął ślinę.
— Mów — syknął Pik.
Kulturysta skinął głową i zaczął swoją opowieść:
— Będąc na studiach, dołączyłem do Talii. Na początku byłem tam jednym ze zwykłych członków. Potem pojawił się przede mną… Pik. Zaproponował kilka dodatkowych prac za tańsze narkotyki. Byłem głupi, młody. Chciałem się bawić, a narkotyki mi to gwarantowały. Mówiłem sobie: nie uzależnię się, jestem ostrożny. Wykonywałem polecenia Pika, a w zamian miałem coraz więcej udziałów w Talii. Aż w końcu zostałem jego… prawą ręką. Prawa Ręka Pika, tak na mnie mówili. Walet Pik. Słuchałem się go, aż w końcu…
— Zakochałeś się — podsunął Pik.
Trevor skinął głową.
— Mów, mów. Posłuchamy.
Trevor przełknął ślinę. Miał sucho w gardle.
— Bertha pokazała mi, że jest coś więcej niż ekstaza narkotykowa. Ale powiedziała, że nie może być z narkomanem, mimo iż również mnie kochała. Wiedzieliśmy to, czułem to. Jednak niemożna tak po prostu odejść sobie z Talii. To służba na całe życie, a życie jest krótkie, gdy się ćpa. Potem… opowiedziałem o wszystkim Landonowi, a on nie chciał mi wierzyć do czasu, aż…
— Aż ta biedna studentka zginęła, prawda? — Ponownie podsunął Pik. — No cóż, była Damą Karo, na podobnych warunkach co ty.
— Domyśliłem się, chociaż nigdy jej nie widziałem… W każdym razie przestraszyłem się tak bardzo, że uciekłem z Berthą. Wprost na odwyk. Byłem zamknięty przez kilka tygodni, licząc na to, że Talia się o mnie nie upomni. Myliłem się… Złożyłeś mi wtedy wizytę, Pik. Myślałem, że umrę ze strachu.
— Niepotrzebnie. Przyszedłem z dobrą nowiną, prawda?
— Tak. Talia darowała mi życie. Z jakiegoś powodu, darowaliście mi życie. Nie wiedziałem co było tego przyczyną, ale nie wnikałem.
— To było podejrzane — wtrącił Landon.
— A co ty możesz wiedzieć? Uciekłeś z miasta — prychnął Pik. — Chciałeś nas zdemaskować w imię Trevora, ale udało ci się uciec. Sprytnie. A wracając do ciebie, Trevorze… Czyż Talia nie była wobec ciebie wyrozumiała?
— Była. Tylko twoje słowa nie miały pokrycia i każdego dnia bałem się o swoje życie.
— Powinieneś wiedzieć, że gram według reguł gry. Inaczej wszystko zaczyna się burzyć. Reguła budowy domku z kart jest prosta, musisz zbudować silne fundamenty, aby budować kolejne piętra. Łamiąc tę regułę nie zbudujesz żadnej karcianej konstrukcji. Proste. A jednak, Trevorze, postanowiłeś nas zdemaskować…
— To nie był on! — krzyknął Landon. — To ja wróciłem do Sydney i to ja namówiłem Trevora, aby przerwał milczenie! Właściwie to często działałem wbrew jego woli… Gdy wróciłem do Sydney, robiłem wszystko, aby się nie zdemaskować. Moi rodzice dalej myślą, że nie ma mnie w mieście. Jednak musieliście się jakoś o mnie dowiedzieć skoro mnie szukaliście.
— Ach, to nieoceniona zasługa Trefla i Kier — wyjaśnił Pik. — Ta dwójka bardzo dobrze współpracuje. Swoją drogą… — spojrzał na zegarek. — Kier już tu powinna być…
Ledwo to powiedział, a drzwi do sali otworzyły się na całą szerokość. Dwóch wysokich facetów przytrzymało je, gdy do środka wkraczała drobna dziewczyna w zielonej sukni. Na początku wyglądała na zaintrygowaną i uśmiechniętą, ale wystarczyło, że nasze spojrzenia się skrzyżowały, aby zatrzymała się w miejscu z przerażeniem na twarzy.
— Alan? — szepnęła i przystawiła dłonie do ust.
— Heather? — zamrugałem oczami z niedowierzeniem. Moje poczucie bezpieczeństwa legło w gruzach, gdy rudowłosa piękność okazała się być moim przeciwnikiem. Nie mogłem w to uwierzyć. Moja przyjaciółka? Ta drobna, niewinna istotka miała być…
— Kier! — uśmiechnął się Pik. Jak na zmęczonego przywódcę, bardzo często się uśmiechał. — Miło, że przybyłaś.
Nie tylko ja się w nią wpatrywałem z szokiem. Zarówno Wendy jak i Landon czy Trevor wyglądali na szczerze wstrząśniętych.
— Co tu się dzieje? — szepnęła i zbliżyła się powoli. Cały czas patrzyliśmy sobie w oczy. — Myślałam, że masz dla mnie prezent z okazji urodzin…
— A co? Nie jesteś zaskoczona? — spytał Pik. — Przykro, że musiałaś opuścić swoją własną imprezę. Odbijesz to sobie.
— Co oni tu robią?
— Na chwilę obecną są naszymi gośćmi. — Pik wstał od stołu i zbliżył się do niej. Położył jej rękę na ramieniu i uśmiechnął się szeroko. — Poznaj nasze źródło informacji o tobie i Landonie, Trevorze. Nie bez powodu zamieszkała w hotelu w którym pracujesz. Woleliśmy cię mieć na oku.
Trevorowi opadła szczęka.
— Zwłaszcza, gdy okazało się, że Landon wrócił do Sydney — uśmiechnął się szeroko, a potem klasnął w dłonie. — Cóż, liczyłem na to, że załatwimy to szybko i zdążę zjeść kolację. Wychodzi na to, że musimy już się zbierać. Wstawajcie, przyjaciele. Nasze negocjacje muszą się przenieść w cichsze miejsce, prawda?
Odwrócił się na pięcie, a nas otoczyła armia jego ochroniarzy. Clint i Diana ruszyli za nim bez żadnego słowa. Jedynie Heather spojrzała ku mnie przez ramię. Posłała mi nieme przeprosiny i opuściła salę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz