sobota, 11 lipca 2020

Druga strona - Rozdział 9 - Polowanie na robaki

ROZDZIAŁ 9
Polowanie na robaki


Dzisiejszego dnia po pracy skoczyłem na siłownię. Stwierdziłem, że już czas skorzystać z kilku przywilejów jakie były dostępne dla pracowników hotelu. Dlatego po szesnastej założyłem słuchawki na uszy i przystąpiłem do ćwiczeń. Pobiegałem na bieżni, obserwując ocean przez wielkie szyby. Później podnosiłem ciężary i zrobiłem mały stretching. Przemyłem się pod hotelowymi prysznicami i hotel opuściłem dopiero koło szóstej. Był piątek, a więc rozpoczynały się wszelkie imprezy. Mijałem imprezowiczów, którzy już szli do klubów lub kierowali się na domówki. Ja osobiście nie byłem w nastroju, aby się z kimkolwiek spotykać.
Wszystko przez to co wydarzyło się dziś rano. Przez cały dzień targały mną wyrzuty sumienia i nie mogłem się skupić na obserwowaniu ludzi. Dostałem naganę od Trevora mimo, że koło mnie stała Heather. Ona również nie potrafiła odgadnąć o co mi chodzi i co jest powodem mojego złego samopoczucia. Odpowiadałem wymijająco, aż się poddała.
Ranek był słoneczny jak zawsze. W końcu tutaj nadchodziło lato. Dni robiły się coraz dłuższe i naprawdę dziwnie się czułem z myślą, że w połowie października mogę chodzić w krótkich spodenkach i lekkim t—shircie, bo temperatury przekraczały trzydzieści stopni.
Odprawiłem mój poranny rytuał i wyszedłem do pracy, jedząc drożdżówkę po drodze. Moja ciocia była klientką polskiej piekarni i mogła zdobyć dla nas smaczne wyroby. Nawet Delilahi zasmakowały świeże bułki. Nie były takie gumowe i słone. Przyznała mi wtedy rację, że pieczywo z Polski jest dużo lepsze.
W każdym razie zajadałem się jagodzianką i ruszyłem na metro. Chciałem być wcześniej w pracy, bo dzisiaj czekało mnie czyszczenie basenów i całego brzegu. Już się cieszyłem na tę myśl…
Od mojej smutnej wizji wyrwało mnie mocne szturchnięcie, gdy byłem już na stacji metra. Z ucha wypadła mi słuchawka, a smakołyk wypadł mi z dłoni. Nawet nie zdążyłem się zdenerwować, gdy ktoś mnie obrócił i przytrzymał mocno za ramiona.
Przede mną stał Marlon. Jego twarz przedstawiała niewysłowiony ból. Drżał i wpatrywał mi się głęboko w oczy.
— Marlon…? — zacząłem zdziwiony, ale mi przerwał. Zaskoczeni ludzie przyglądali się tej niecodziennej scenie. Mijali nas, ale czujnie obserwowali. Nic dziwnego, początek wyglądał na bijatykę.
— Powiedz, że to nieprawda. — W jego głosie wyczułem błaganie. — Powiedz, że nie całowałeś się z Oliwerem.
Otworzyłem usta i moja twarz musiała być dla niego odpowiedzią bo puścił mnie i cofnął się o krok. Nigdy nie widziałem tak wielkiego cierpienia. Tym bardziej coś takiego na wiecznie uśmiechniętej twarzy Marlona wydawało się być abstrakcją. Chłopak miał nawet łzy w oczach.
— Czyli to prawda, tak…? — przyłożył dłoń do czoła. — Boli…
— Marlon — wyczułem okazję. — To ja go pocałowałem. Oliwer nie chciał…
— Dlaczego to zrobiłeś? — spytał. — Przecież Oliwer jest ze mną.
— Wiem, ale on cię nie kocha.
Marlon wyglądał na takiego co właśnie dostał pałką w głowę. Otworzył usta i wytrzeszczył oczy.
— Przykro mi, że to mówię, ale taka jest prawda, Marlonie — próbowałem udawać kogoś kto współczuje. Ale taka była prawda i Oliwer sam mi się do tego przyznał. — Wyświadczam ci przysługę. Jeżeli Oliwer bawi się twoimi uczuciami…
— Oliwer by tego nie powiedział…
— Czemu miałbym kłamać? Dobrze wiesz, że zależy mi na nim tak samo jak tobie. Niestety nie kocha żadnego z nas… Może i jesteś jego chłopakiem, ale to nic nie zmienia.
Czułem się dobrze, gdy psułem jego filozofię. Jego pewność siebie ulatywała z niego jak powietrze z balonu. Te jego twierdzenie, aż do przesady, że Oliwer nie zmieni zdania było głupie. A teraz uderzyła go prawda i poczułem dziwną satysfakcję.
Marlon zadrżał, odwrócił się i opuścił stację, przepychając się przez tłum ludzi. Obserwowałem go uważnie jak znika w wejściu i wziąłem głębszy wdech.
A więc jednak Oliwer się przyznał do pocałunku. Mogłem się domyślić, że ktoś tak dobry nie wytrzyma długo w kłamstwie. Nie czułem się źle z tym, że Marlon dowiedział się o naszym pocałunku. W końcu takie były fakty. No i Oliwer dał mi jasno do zrozumienia, że nie kocha Marlona. Mnie również, ale to mogło się zmienić.
Do pracy jechałem całkiem ukontentowany. Uśmiechałem się do wszystkich pasażerów i promieniałem jaśniej niż słońce. Do czasu, aż dotarłem pod hotel.
Czekał tam na mnie Oliwer. Ha! Najprawdopodobniej chciał ze mną porozmawiać. Myślałem, że rzuci mi się w ramiona, gdy tylko ja je rozstawię, ale on się nie poruszył. Jego twarz była nieprzenikniona, aż do momentu jak się zbliżyłem. Wtedy dopiero dostrzegłem w jego oku czystą złość.
— Ol…?
— Chcę cię poinformować, że powiedziałem Marlonowi o naszym pocałunku.
Uśmiechnąłem się.
— Bawi cię to? — spytał.
— Nie. Po prostu jestem z ciebie dumny.
— Powiedziałem, bo robiło mi się słabo na samą myśl, że go okłamuję — wyjaśnił zdenerwowany. — To była naprawdę zła sytuacja i… nie wytrzymałem. Teraz Marlon lata gdzieś i nie mogę go znaleźć. Liczyłem na to, że pojawi się tu, aby z tobą pogadać, ale…
— Ubiegł cię — przerwałem mu. Spojrzał na mnie z przerażeniem.
— Proszę?
— Już z nim rozmawiałem. Na stacji metra. Wszystko załatwione.
Oliwerowi opadła szczęka.
— Co mu powiedziałeś…?
— To co ty mi powiedziałeś. Że nie kochasz go ani mnie. To trochę okrutne, że tak go okłamywałeś…
Oliwer podobnie do Marlona wyglądał na uderzonego kijem. Nie poruszał się przez kilka sekund, aż pomachałem dłonią przed jego oczami.
— Co… co mu powiedziałeś…?
— Że go nie kochasz i…
— Zwariowałeś?! — ryknął. Teraz naprawdę się zdziwiłem bo nigdy nie wiedziałem Oliwera w takim stanie. Jego oczy ciskały pioruny, zagryzł zęby i zacisnął dłonie. — Alanie, mam ochotę cię uderzyć. Czy ja ci nie mówiłem, że to bardziej skomplikowane niż sobie myślisz?
— Ale…
— Nie ma „ale”, Alanie! Przecież ci powiedziałem jasno i wyraźnie, że to nie jest tak jak sobie ubzdurałeś.
— Czekaj, czekaj… nie rozumiem. Nie chciałeś z nim zrywać?
Oliwer uniósł brwi i zamrugał oczami. Pokręcił głową z niedowierzaniem i obrócił się powoli. Zawołałem za nim, ale on już puścił się biegiem. Gdy obserwowałem jak mój blondyn ucieka, dopiero teraz zabolało mnie serce. I od tego momentu, przez cały dzień towarzyszyły mi wyrzuty sumienia. Głównie dlatego, że wszystko opacznie zrozumiałem. Byłem naprawdę naiwny i co tu kryć - głupi i okrutny! Tak bardzo byłem zaślepiony wizją bycia z Oliwerem, że skrzywdziłem zarówno jego jak i Marlona.
Dzisiejszego dnia dokonałem jednej z najokrutniejszych zbrodni. Zakończyłem związek dwójki ludzi i zrobiłem to z premedytacją. Dlatego cały wieczór przesiedziałem milcząc. Próbowałem się do nich dodzwonić, ale żadne z nich nie odbierało. Chciałem pomóc, ale mogło być za późno.
Dalej widziałem te szafirowe oczy Oliwera pełne smutku i zawodu. Przepełnione bólem oczy Marlona również nie pomagały. Jak mogłem zrobić coś takiego? Jak mogłem powiedzieć coś takiego?
Promienie zachodzącego słońca leniwie przemieszczały się po ścianie, aż w końcu zupełnie zniknęły. Zapadła ciemność, w której odgłosy się wsłuchiwałem. W dźwięk wody w rurach, krzyki na zewnątrz, coraz to rzadziej przejeżdżające auta. Nie zapaliłem światła. Nie chciałem na siebie patrzeć.
Wyrzuty sumienia… okropna sprawa. Marlon i Oliwer muszą teraz przeskoczyć przez naprawdę wielki problem jakim jest zdrada zaufania. Prawdopodobnie zniszczyłem coś czego sam bym pragnął. Coś za co bym zabił, gdyby ktoś próbował mi to odebrać. Jestem żałosny…
Do drzwi mojego mieszkania rozległo się pukanie. Leniwie przekręciłem głowę w tamtym kierunku. Nie słyszałem niczyich kroków. Ktoś ponownie zapukał.
— Alan? — usłyszałem znany mi głos Aarona.
Serce mi zabiło mocniej i dźwignąłem się z łóżka. Przemierzyłem powoli pokój i otworzyłem zamek. Gdy stanąłem w progu, Aaron już był na schodach i odwrócił się z zaskoczeniem.
— Alan! Myślałem, że cię nie ma… przepraszam. Obudziłem cię?
— Nie, no co ty — otarłem nos. — Co tam? Wejdziesz?
— Nie wyglądasz na kogoś w nastroju i…
— Daj spokój — przesunąłem się, aby go zaprosić do środka. — Wejdź.
Aaron skinął głową i minął mnie, przyglądając się mi uważnie. Zamknąłem za sobą drzwi i zapaliłem światło. Uśmiechnął się delikatnie.
— To co tam? — zapytałem, przeciągając się. Dotarło do mnie, że kilka godzin spędziłem leżąc.
— Chciałem omówić z tobą szczegóły naszej wyprawy.
Uniosłem brew.
— Wyprawy?
— Nie pamiętasz? W sumie racja, to pewnie był żart z twojej strony — podrapał się po głowie, całkowicie speszony. — Kto by chciał łapać robaki…?
— Ach! — klepnąłem się w czoło. — No tak, jasne. Pamiętam, przepraszam. Wyleciało mi z głowy. Cały dzień chodzę zamyślony…
— Coś się stało? Wyglądasz na kogoś strapionego.
— Taaa… — pokiwałem głową. — Napijesz się czegoś?
— Piwo?
Skinąłem głową i podałem mu jedno z lodówki. Aaron przyglądał się mi uważnie.
— Nie musisz jutro iść skoro nie czujesz się na siłach — odezwał się nieśmiało.
— Obiecałem ci to — uśmiechnąłem się i otworzyłem swoją butelkę. — To jakie to szczegóły?
— Właściwie nie za wiele — podrapał się po głowie. Usiadłem na swoim łóżku i gestem wskazałem na to, aby usiadł obok mnie. Skrępowany zajął miejsce i wpatrywał się w swoje buty. — Zapomniałem zdjąć…
— Nic nie szkodzi. I tak będę tu jutro sprzątać.
— Jeżeli chodzi o jutro… po prostu chciałem ci dokładnie wyjaśnić jak trafić na miejsce. Wiem, że niespecjalnie znasz się na tutejszych autobusach…
— Och, uwierz mi, że to akurat zasługa mojej beznadziejnej orientacji w terenie. Na przykład nie trafiłbym stąd do ciebie, mimo że cię już odprowadzałem.
Podrapał się po głowie i upił łyk.
— Chyba faktycznie dobrze zrobiłem — stwierdził cicho, ale i tak to usłyszałem. Potem zajął się dokładnym wyjaśnieniem planu dnia. Obiecał, że mnie odbierze, abym się nie zgubił, a więc umówiliśmy się w parku o dziesiątej. Musieliśmy odebrać jakiś potrzebny sprzęt z uniwersytetu Aarona, a potem we dwójkę mieliśmy ruszyć na polowanie.
— A więc robisz to w ramach studiów? — zdziwiłem się. — Myślałem, że to twoje hobby.
— Owszem, to moje hobby. Ale uniwersytet mi w tym pomaga. Mają odpowiedni sprzęt, pojemniki i co najważniejsze, źródła informacji. Każdy złapany gatunek będzie później wypuszczony, ale po prostu chcę zrobić parę badań.
Uniosłem brwi i pokręciłem głową.
— Zaskakujesz mnie.
Aaron uśmiechnął się ciepło.
— Wybacz, że pytam, ale dlaczego jesteś smutny? — zapytał w końcu. Wiedziałem, że mi się przygląda od jakiegoś czasu. — Coś się stało? Chcesz o tym pogadać?
Milczałem i rozważałem co mogłem mu powiedzieć. Czułem się tak podle, że w sumie było mi wszystko jedno z kim rozmawiam.
— Powiedzmy, że przeze mnie rozeszła się dwójka ludzi, którzy bardzo do siebie pasowali…
— I rozumiem, że masz wyrzuty sumienia, bo chciałeś być z jedną z tych osób, ale jak do ciebie dotarło, że zadałeś jej ból, to czujesz się bardzo podle?
Spojrzałem na niego ze znużeniem.
— Jesteś gorszy od Del…
— Przepraszam, ale staram się ciebie zrozumieć — zjechał z łóżka i usiadł obok mnie. Opieraliśmy się teraz o materac. — Myślę, że zrobiłeś źle, ale nie jest to rzecz nie do odkręcenia.
— To znaczy…?
— To znaczy… że możesz to naprawić. Inaczej nie wyleczysz swoich wyrzutów sumienia. Jeżeli kochasz tę osobę, powinieneś zrobić dla niej to co najlepsze…
— O Boże, ty też tak myślisz? — jęknąłem i wypiłem resztę piwa. — Cholera…
— Ja bym tak zrobił. Dla ukochanej osoby… czasem lepiej usunąć się w cień, aby ona mogła być szczęśliwa. W końcu przyjedzie inna miłość, prawda?
— Nie ma radości bez cierpienia…?
— Dokładnie — poklepał mnie po ramieniu. — Chyba musisz się z tym zmierzyć, Alanie.
Odstawiłem butelkę, westchnąłem ciężko i schowałem twarz w dłoniach. Pokręciłem głową. Jak mogłem dopuścić do tej sytuacji? Alkohol nie pomagał w pozbyciu się tego uczucia, a jedynie pogłębiał wyrzuty.
— Chciałbym gdzieś wyjechać i odpocząć…
Aaron milczał chwilę, a potem drgnął.
— Wiesz… moja starsza siostra mieszka w Perth. Może tam udałoby ci się odetchnąć? W domu ma jeden pokój w którym przeważnie śpię ja.
— Myślisz, że by się zgodziła? — zdziwiłem się.
— Jasne. Delilah kiedyś tam nocowała, a także mój kumpel ze studiów… Wendy jest bardzo uprzejma i gościnna. Tylko będę musiał do niej zadzwonić i cię zaanonsować.
— Zrobiłbyś to dla mnie?
— Tak.
— Dlaczego? — zdziwiłem się szczerze.
Spojrzał na mnie i uśmiechnął się.
— Bo cię lubię — wzruszył ramionami. — Pomagam tym, których lubię. A teraz poradzę ci jeszcze, abyś sprawę tamtej dwójki rozwiązał jak najszybciej — dźwignął się z podłogi i się przeciągnął. — A ja wrócę do domu i zadzwonię do siostry. Ciekawe czy jeszcze nie śpi…?
Wstałem zaraz za nim.
— Aaron, dziękuję ci. Za wszystko…
Roześmiał się lekko.
— Najważniejsze, że jesteś ubrany i chcesz działać. Spraw się dobrze, a dostaniesz swój wyjazd do Perth. No i jutro o dziesiątej w parku. Dobranoc, Alan.
— Tak. Dzięki. Dobranoc, Aaron.
Opuścił moje mieszkanie spokojnym krokiem. Stałem tak jeszcze kilka minut, aż w końcu złapałem za bluzę i wybiegłem na klatkę schodową. Zbiegłem na dół jak szalony i wybrałem numer telefonu. Oczywiście nikt nie odpowiadał, ale to nic dziwnego. Nie wiązałem z tym większych nadziei.
Skupiłem się bardzo mocno, aby trafić do restauracji niedaleko plaży. Po drodze oczywiście się zgubiłem, a więc dotarłem tam pół godziny przed zamknięciem. Kelnerzy spojrzeli na mnie nieprzychylnie, ale nie interesowało mnie to. Zbliżyłem się do jednego z nich.
— Jest Oliwer?
Zamrugał oczami w odpowiedzi.
— A pan to kto?
— Jestem Alan. Przyjaciel Oliwera. Próbowałem się do niego dodzwonić, ale nie odbiera.
— Z tego co wiem to Oliwer jest w domu. Nie przyszedł dziś do pracy.
— Gdzie mieszka?
— Nie jestem upoważniony do udzielania takich informacji…
— Posłuchaj, przeze mnie Oliwer prawdopodobnie wypłakuje sobie oczy i odchodzi od zmysłów. Jeżeli dzisiaj z nim nie porozmawiam straci szansę na coś piękno. Więc błagam, powiedz mi gdzie mieszka. Muszę to wiedzieć!
Kelner przyglądał mi się kilka sekund, aż w końcu wykrztusił adres. Podziękowałem mu serdecznie i opuściłem restaurację. Według mapy w Internecie nie mieszkał daleko, bo właściwie po drugiej stronie ulicy na osiedlu. Pognałem pod wskazany adres prawie wpadając pod samochód. Przeprosiłem kierowcę i po kilkuminutowym biegu zadzwoniłem w domofon. Przez dłuższy czas nikt nie odpowiadał, aż usłyszałem jego zmęczony i mokry głos.
— Tak…?
— Oliwer! Nie rozłączaj się, błagam!
— Alan? — zdziwił się szczerze. — Co ty tu robisz…? — Te pytanie zadał już z chłodem.
— Muszę z tobą porozmawiać! Z tobą i Marlonem.
— Chcesz jeszcze bardziej namieszać?
— Nie! Chcę wszystko naprawić…
— Nawet jeżeli byś chciał to zrobić to nic z tego. Nie udało mi się dziś skontaktować z Marlonem, mimo że przeszedł pół miasta. On nie chce ze mną rozmawiać, a co dopiero z naszą dwójką…
— Posłuchaj, ja…
— Alan. Proszę, daj mi spokój. Nie mam na to siły…
— Ale…
— Dobranoc.
Rozłączył się, a ja już otwierałem usta, aby tego nie robił. Ze wściekłości kopnąłem drzwi i odszedłem od nich. Spojrzałem w górę, próbując odgadnąć które okno należy do Oliwera. Do mojej miłości, której zrujnowałem związek. Ale on nie kochał Marlona! Więc czemu… czemu tak bardzo chce z nim być?
  
***

Dotrzymałem obietnicy i byłem w parku jeszcze przed dziesiątą. Aaron dołączył do mnie chwilę później i przyglądał mi się z podziwem jak tylko się zbliżał.
— Trafiłeś. Gratuluję.
— Dajesz dobre wskazówki — pokiwałem głową i uścisnęliśmy sobie dłonie.
— Nie spałeś za dobrze?
— Co mnie zdradza? — otarłem oczy.
— Mimika. Nie udało się?
— Nie do końca — schowałem dłonie do kieszeni spodni i spuściłem głowę. Moje ciało drżało od emocji i z powodu nieprzespanej nocy.
— Nie możesz się poddawać — stwierdził Aaron. — Dobrze to wiesz…
— Nie zasłużyłem na wycieczkę do Perth.
— Zasłużyłeś — sprzeciwił się stanowczo i poklepał mnie po ramieniu. — Najważniejsze, że spróbowałeś. Może faktycznie potrzebujesz chwili oddechu? Wyjedziesz na kilka dni, a w nowym otoczeniu na pewno wpadniesz na pomysł jak naprawić to co zepsułeś.
— To nie będzie ucieczka?
— Nie. Tak długo jak będziesz chciał to naprawić, to nie jest ucieczka. Ale pochopne i nieprzemyślane działanie może tylko pogorszyć sprawę — uśmiechnął się do mnie ciepło, chcąc dodać otuchy. Odwzajemniłem ten gest i skinąłem głową.
— Dzięki, Aaron. Jesteś wyrozumiały.
Nie odpowiedział, ale w jego oczach dostrzegłem szczere zadowolenie. Potem wskazał na budynek za parkiem i ruszyliśmy w tamtym kierunku. Było to jedno z laboratoriów, z którego zasobów czerpał Aaron. Tutaj dostał kilka pojemników, specjalnie dostosowanych do łapania robaków, kilka siatek, a także przynęty.
Przyglądałem się temu wszystkiemu z lekką odrazą, ale i fascynacją. Nigdy nie polowałem na robaki. Jedynie jak byłem mały to latałem za motylami, aby je złapać i na chwilę uwięzić w moich dłoniach. Gdy ich skrzydełka rozpaczliwie obijały się o moją skórę, wypuszczałem je, a one odlatywały daleko.
To wszystko jednak wyglądało profesjonalnie, a Aaron wyglądał na osobę, która już nie pierwszy raz łapie insekty. Te małe stworzenia mi nie przeszkadzały. Bałem się os, ale to chyba każdy. No i pająki. Pająki były moimi największymi wrogami. Chociaż Aaron często mi powtarzał, że pająki nie są owadami to i tak nadawałem im to miano.
Pod miastem znaleźliśmy się godzinę później. Słońce lało się z nieba, ale cienie drzewa nas osłaniały przed jego całą mocą. Dookoła było sucho i cicho. Duszno. Tak, zdecydowanie duszno. Spociłem się w bardzo krótkim czasie, ale Aaron nie wyglądał na takiego, którego ten klimat by jakoś obchodził. Rozejrzał się po lesie i wskazał kierunek. Dzielnie kroczyłem za nim.
— Podobno co drugie stworzenie jest trujące — rzuciłem, gdy przeskakiwałem nad przewróconą kłodą.
— Nonsens. Wiele jest trujących, to prawda, ale przeważnie jad nie zagraża zdrowiu. No chyba, że jest się uczulonym na jakiś składnik…
— Nie pocieszyłeś mnie…
Roześmiał się cicho i zarzucił na ramię siatkę.
Potem pomagałem mu wygrzebać z ziemi kilka żuków, wspiąłem się na drzewo, aby dorwać motyla, a na koniec nad małym stawem łapaliśmy ważki. Było z tym sporo zabawy, bo byliśmy obaj uzbrojeni w siatki na długich patykach. Łapanie tych szybkich stworzeń było miłym przypomnieniem dzieciństwa i naprawdę dużo się śmiałem.
Nie mogłem w to uwierzyć, ale całe to polowanie pozwoliło mi się odprężyć i odetchnąć od problemów.
— Jesteś moja! — krzyknąłem, gdy goniłem ważkę i jak głupi machałem siatką. Ona skręciła nagle, a ja za nią. Prawie wpadłem do stawu, bo osunęła mi się noga, ale się nie poddawałem. Manewr ten spowodował to, że nie zauważyłem Aarona, który czaił się na innego owada. Wpadłem na mojego towarzysza i razem przeturlaliśmy się po runie leśny, a nasze siatki wyleciały nam z rąk.
— Przepraszam! — krzyknąłem szybko, gdy na nim leżałem. Aaron skulił się i zamknął oczy. Dźwignąłem się z niego, ale nie omieszkałem zauważyć, że Aaron pachniał przyjemną nutką cytrusów i powietrzem po deszczu.
— Za często… za często mamy dwuznaczne sytuacje… — jęknął, gdy pomagałem mu wstać.
— Nie podoba ci się to? — podparłem boki i uniosłem dwuznacznie brwi.
— Raczej nie. Przeważnie mam jakieś uszkodzenia fizyczne lub psychiczne — wyjaśnił i sięgnął po siatkę. Słońce w końcu zaczęło na niego działać, bo dostał rumieńców. — Jesteś cały?
— Taaa — otrzepałem się z ziemi. — Och… nie do końca.
Okazało się, że moje kolano krwawiło. Nie poczułem tego na początku, ale szczypanie było coraz mocniejsze.
— Hm. Usiądź. — Aaron wskazał mi konar, a sam sięgnął do plecaka. Wykonałem jego polecenie, a on wrócił do mnie z apteczką. Byłem zaskoczony, ale jednocześnie ukontentowany jego zaradnością. — Będzie szczypało — ostrzegł, gdy odkręcił buteleczkę. Od razu poczułem dobrze mi znany zapach wody utlenionej. Zagryzłem zęby, gdy Aaron ukucnął przede mną i zamoczył wacik w środku chemicznym. Przemył mi ranę, a ja mimowolnie i tak syknąłem.
Uczucie bólu zniknęło tak szybko jak się pojawiło. Zastąpiło je mrowienie. Aaron w tym czasie wycierał resztkę krwi z mojego kolana i łydki. Wpatrywałem się w jego brązowe włosy i skupione spojrzenie. Zastanawiałem się o czym on mógł tak intensywnie myśleć.
— Masz kogoś, Aaron? — zapytałem nagle. Chłopak drgnął i uniósł rozbawione spojrzenie.
— To dziwne pytanie w stosunku do sytuacji — stwierdził.
— Może — wzruszyłem ramionami. — Nie odpowiedziałeś.
— Nie, Alanie — pokręcił głową. Z odpowiedzią wstrzymywał się kilka sekund i poprzedził ją krótkim wydechem. — Nie mam nikogo. Mało kto lubi dziwaków — rzucił smutno i wyjął plastry.
— Dziwaków?
— Nieważne — odpowiedział nalepiając mi je na uszkodzone kolano. Potrzebował do tego dwóch.
— Ja cię lubię.
Zamilkł na chwilę i zamarł. Uśmiechnął się pod nosem.
— A więc jesteś drugi — wyprostował się i otarł czoło. — Wstań. Sprawdź czy nic cię nie boli.
Powstałem i poruszałem nogą. Była profesjonalnie odkażona i opatrzona. Uśmiechnąłem się do Aarona w podzięce, a on skinął głową. Schował apteczkę do plecaka i sięgnął po nasze siatki. Wręczył mi jedną ze słowami:
— Uważaj na siebie. Proszę.
Nie posłuchałem go, bo dalej biegałem za ważkami, ale tym razem uważałem, aby się nie przewrócić. Aaron za to otworzył swój notes badawczy i coś zapisywał. Nie chciałem mu przeszkadzać, bo wyglądał na pochłoniętego, ale potem z dumą wróciłem do niego ze złapaną ważką. Czułem się jak zadowolony pies, który przyniósł patyk panu. Tym bardziej, że Aaron mnie pochwalił.
Po południu Aaron zaprowadził mnie na skraj lasu, który graniczył z pustą plażą i oceanem. Widok był niesamowity. Od razu dotarło do nas chłodne powietrze i morski wiatr. Nie słychać tu było nic poza szelestem gałęzi, szumem fal i dźwiękami robaków, które teraz zdawały się nas otaczać.
— To jedno z moich ulubionych miejsc — wyjaśnił Aaron, schodząc ostrożnie z górki, aby chwilę później zdjąć buty na piaszczystej plaży. — Chyba mało osób o nim wie…
— Jest rewelacyjne! — rozejrzałem się i sam zdjąłem obuwie. Piasek był gorący, ale i przyjemny dla stóp. — Nie wiedziałem, że obok tak wielkiego miasta może być taki mały raj.
— Też byłem zaskoczony. — Aaron odstawił plecak i pojemniki z robakami w cieniu okolicznych drzew, a sam skierował się nad wodę. Usiadł na kamieniu i zanurzył stopy, a ja stanąłem obok niego. Po kilku godzinach spaceru tego potrzebowałem do obolałych nóg. — To moje tajemne miejsce.
— Nie dziwię ci się — uśmiechnąłem się szeroko i przeciągnąłem w świetle słońca. — Cieszę się, że mnie tu przyprowadziłeś. Woda wygląda kusząco…
— Twoje królestwo, prawda? — zapytał. — Woda…
— Zaraz obok twojego — wskazałem na las i wyszczerzyłem zęby. — Jesteśmy sąsiadami.
— Na to wychodzi — pokiwał głową. — W plecaku jest kilka kanapek. W najmniejszej kieszeni. Przyniesiesz? To nasz lunch.
— Jasne! — zasalutowałem. Plecak miał wiele przedziałów, ale w końcu udało mi się odnaleźć kanapki. Wróciłem z nimi i podałem kilka Aaronowi. On uniósł brwi.
— Zjesz wszystkie?
— Dużo jem. — To była moja odpowiedź. — Dzięki, Aaron! Ja nawet nie pomyślałem, aby coś zabrać do jedzenia.
— Niestety w lasach nie ma McDonaldów.
Podrapałem się po głowie. Właściwie o tym nie pomyślałem, głupek ze mnie. Aaron za to był przygotowany na to wszystko. Mimo, iż mieszkał w mieście potrafił o siebie zadbać i poradzić sobie w głuszy. Ponownie mi zaimponował. Nie mogłem uwierzyć, że on nikogo nie ma i jego grono przyjaciół jest tak małe. Usiadłem sobie kilka metrów od niego na kolejnym kamieniu i wpatrywałem się w niego intensywnie.
— Mam coś na twarzy?
— Nie — zaśmiałem się cicho. — Po prostu zastanawiam się, czemu uważasz się za dziwaka?
— Ja nie uważam siebie za dziwaka — odpowiedział wpatrując się w wodę. Gdzieś daleko śmigała motorówka. — To społeczeństwo szkolne i studenckie uznało mnie za dziwaka. Z tym studenckim to przesadziłem, ale w szkole nie miałem życia… — uśmiechnął się blado. — Patrzcie, to ten co chroni mrówki! Ciekawe czy one ochronią ciebie, gdy będziemy ci wsadzać głowę do muszli…? — Perfekcyjnie udawała grube głosy jego dręczycieli. Od razu widziałem sceny z amerykańskich filmów, gdy grupa sportowców znęcała się nad kujonami.
— Naprawdę to robili?
Jego smutny uśmiech wystarczył mi za odpowiedź. Odgarnął włosy z czoła. Cały czas mrużył oczy od odbijającego się w wodzie słońca.
— Przykro mi, Aaron — odłożyłem kanapki i wpatrywałem się w niego ze smutkiem.
Machnął ręką.
— Daj spokój. Zawsze musi być jakiś dziwak. Nawet mój najlepszy przyjaciel przestał się do mnie odzywać, bo zadawanie się ze mną niosło zagrożenie — spojrzał ponuro w stronę lasu. — Tylko tu się czułem dobrze. Uciekałem ze szkoły i kryłem się tutaj. Robaki o dziwo nigdy się nade mną nie znęcały. Ludzie tak.
Zrozumiałem jego silne uczucia wobec owadów. Myślałem, że to jego hobby, ale zdaje się, że życie tych małych stworzeń było dla niego o wiele milsze i ciekawsze niż życie wśród ludzi.
— Przepraszam, pewnie masz mnie teraz za kogoś obłąkanego — zaśmiał się nerwowo i spuścił wzrok. — Dawno nikomu nic takiego nie mówiłem…
— Nie mam cię za obłąkanego, Aaronie. Odkąd się poznaliśmy cały czas mi czymś imponujesz — wyznałem. — Nie boisz się pająków, jesteś pracowity, przyjacielski, zaradny, ale przede wszystkim nie zmieniłeś się.
Spojrzał na mnie z zaskoczeniem, a ja się uśmiechnąłem do niego ciepło.
— Serio! Spójrz, mogłeś się poddać i porzucić swoją pasję do robaków, gdy tamci się z ciebie wyśmiewali. Ale nie zrobiłeś tego. Zostałeś wierny sobie i swoim ideom. To naprawdę zasługuje na aprobatę.
Aaron wpatrywał się we mnie przez kilka sekund, a potem dostrzegłem na jego twarzy ulgę i lekkie wzruszenie.
— To miłe, Alanie. Dziękuję.
Poczułem się naprawdę dobrze z myślą, iż Aaron poczuł się lepiej. Bał się odrzucenia, ale naprawdę nie rozumiałem jak taki kandydat na idealnego przyjaciela mógł nie mieć wokół siebie rzeszy znajomych.
Poderwałem się z mojego kamienia i uśmiechnąłem się do niego szeroko.
— Nie możemy tak długo siedzieć! Chcemy łapać robaki, prawda?
— Prawda… — odpowiedział uśmiechem. — Chcesz dalej?
— Przez cały dzień jestem do twojej dyspozycji — uderzyłem się w serce.
Aaron skinął głową i dopiero teraz dostrzegłem w jego oczach błysk prawdziwego szczęścia. Zgarnęliśmy swoje rzeczy i pognaliśmy do lasu.
Do miasta wróciliśmy dopiero późnym wieczorem, gdy słońce barwiło niebo na czerwono. Byliśmy brudni, spoceni, ale zadowoleni z rezultatów polowania. Znaczy, ja nie wiedziałem co właściwie łapaliśmy, ale Aaron wyglądał na bardzo usatysfakcjonowanego. A jego uśmiech sprawiał, że i ja się uśmiechałem.
Oddaliśmy pudełka i całe oprzyrządowanie do laboratorium, a Aaron obiecał jakiemuś profesorowi, że wróci jutro, aby zrobić odpowiednie notatki. Następnie skierowaliśmy się wolnym krokiem w kierunku naszych domów. O dziwo, nie chciałem, aby ten dzień się kończył. Zapomniałem o moim obolałym sercu.
— Moja siostra powiedziała, że możesz przyjechać kiedy tylko chcesz — oznajmił Aaron w trakcie naszego spaceru. — Tylko musisz jej dać znać.
— Naprawdę mogę? — chciałem się upewnić. — W końcu jestem kompletnie obcym facetem…
— Właśnie spędziłeś ze mną dzień w lesie. Nie jesteś obcym. A Wendy jest trochę postrzelona. Ona lubi obcych ludzi, bo twierdzi, że od nich można się wiele nauczyć.
— Czego?
— Nie wiem — wzruszył ramionami. — Czegoś nowego. Także jeżeli jesteś gotów na podróż do Perth, daj znać.
Tego potrzebowałem. Wyjechać na jakiś czas. Przemyśleć co czuję i do kogo. Oliwer i Marlon poradzą sobie beze mnie. Jeżeli jednak coś między nimi będzie nie tak, wkroczę do akcji. Znajdę Marlona nawet po drugiej stronie Australii i przemówię mu do rozsądku. Obawiam się jednak, że skoro nawet Oliwer nie chciał ze mną rozmawiać, to nic dobrego nie wyniknie z mojego mieszania się w sprawę.
Westchnąłem ciężko. Teraz rozumiałem Aarona, dlaczego za młodu uciekał do lasu. Po spędzeniu tam jednego dnia, ja również zapomniałem o Sydney, tym wielkim mieście, gdzie narobiłem wielu kłopotów.
— Z chęcią skorzystam — zwróciłem się do Aarona, a on uśmiechnął się ciepło.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz