ROZDZIAŁ 7
Morze
Koralowe
Poranek był chłodny, ale słoneczny.
Spakowałem się do swojego plecaka, zarzuciłem go na ramię i wyszedłem z
mieszkania. Zszedłem ze schodów, a potem udałem się prosto na przystanek
autobusowy. Ta linia była jedyną, której kierunek i cel znałem. Przyzwyczaiłem
się do jazdy nią. Potrafiłem już odgadnąć na jakim przystanku jestem i gdzie
mam wysiąść, a biorąc pod uwagę moje problemy z orientacją w terenie, to był
olbrzymi sukces.
Wysiadłem dopiero po drugiej stronie
miasta, gdy już przejechałem przez most. Jak zwykle delektowałem się panoramą,
zamglonego Sydney. Szklane wieżowe dalej stanowiły mur nie do obalenia.
Wysiadłem w centrum i przeciągnąłem na słońcu.
Robiło się coraz cieplej. Rozejrzałem się po okolicy i podrapałem po głowie.
— Alan! — usłyszałem za sobą. Obejrzałem
się za siebie i uśmiechnąłem sztucznie. Ku mnie szedł Marlon. Znów miał dziwnie
pofarbowane włosy, ale zakładałem, że to do jego pracy w Oceanarium.
Uścisnęliśmy sobie dłonie na powitanie. — Bardzo się cieszę, że jednak
zdecydowałeś się lecieć z nami, ziom.
— Mam wolny weekend, a więc szkoda byłoby
zmarnować taką okazję. Tym bardziej, że jak na październik jest tu strasznie ciepło!
Marlon zmarszczył czoło.
— W październiku zawsze jest ciepło.
— Nie w Europie — pokręciłem głową. —
Przynajmniej nie w tej części, w której ja mieszkam. Mamy coś takiego jak
jesień i zaczyna robić się zimno.
— Europa to ciekawy kontynent — pokiwał głową.
— Prowadziliście tyle wojen, aby się rozgrzać?
— Obawiam się, że nie — pokręciłem głową.
Obecna sytuacja była dziwna z dwóch
powodów. Po pierwsze to było naprawdę dziwne uczucie, gdy stało się w Sydney na
początku października i otaczały cię palmy. Pomijając ciepłe powietrze, słońce
i bezchmurny dzień. Po drugie — rozmawiałem w tych wszystkich warunkach z
Marlonem, a to zahaczało o abstrakcję. Marlon jednak nie zdawał się tego
odczuwać i zgarnął mnie do metra. Stamtąd pojechaliśmy prosto na lotnisko, musząc
się przesiadać jeszcze dwa razy. Podróż trwała prawie półtorej godziny, ale
dotarliśmy na miejsce na czas.
Biorąc pod uwagę to jak przyjaźnie mnie
traktował mój przewodnik nie wiedział, że ostatnio pocałowałem jego chłopaka,
którego zdanie „ale ciebie też nie” wbiło się w serce i wołało o zemstę.
Przez większą część drogi milczałem, a
Marlon opowiadał o swojej pracy. Podwodny teatr znów został otwarty, a chłopak
ponownie grał kogoś na wzór syrena. Nie wsłuchiwałem się w scenariusz
spektaklu, ale sądząc po nowych ubraniach mojego przewodnika, przedstawienie
okazało się sukcesem.
Na lotnisku byliśmy sporo przed czasem
dlatego musiałem spędzić z Marlonem kolejnych kilkanaście minut sam na sam. Tym
razem zapoznał mnie z planem działania na najbliższy weekend. Dzisiaj mieliśmy
lecieć do Townsville co niebezpiecznie kojarzyło mi się z Atomówkami. Nawet
zażartowałem na ten temat, a Marlon przyznał, że często to słyszał.
Plan wyglądał następująco - lot do miasta
o śmiesznej nazwie, a potem rejs na Morze Koralowe, nurkowanie, nocowanie na
statku, nurkowanie, powrót i lot do Sydney. Wszystko to było dla Marlona
zupełnie normalne i właściwie spędzał tak wiele weekendów w ciągu roku.
— Oliwer już nurkował? — spytałem.
— Tak. Ze mną pierwszy raz — wyjaśnił Marlon
szukając czegoś w plecaku. Na stwierdzenie „pierwszy raz” poczułem wielką
zazdrość. — Oto i reszta.
Uniosłem wzrok, aby dostrzec idącemu ku
nam Oliwera i jakąś parę trzymającą się za ręce. Dziewczyna uśmiechnęła się na
powitanie, a chłopak przybił z Marlonem piątki. Nieskorym do powitań był
Oliwer, który opornie podał mi rękę, a potem trzymał się Marlona.
— Alan to są Erica i Steven. Razem ze mną
pracują w Oceanarium.
— Miło was poznać — skinąłem głową.
— Erice możesz znać jako syrenę.
— Och! No tak — uśmiechnąłem się. —
Pływałaś wtedy razem z tym ryboludem.
Blondynka zachichotała i spojrzała z
troską na Marlona.
Później bez problemów przeszliśmy przez
kontrolę i weszliśmy na pokład samolotu. Oliwer z zatroskaną miną cały czas
unikał jakiegokolwiek kontaktu ze mną, a ignorowanie mnie bardzo mnie
denerwowało. Dlatego postanowiłem trzymać się cały czas Marlona. Nawet w
samolocie usiadłem wraz z nimi. Syren nie bardzo wiedział o co chodzi.
Widziałem na jego twarzy dezorientacje, gdy to ja z nim gadałem, a jego chłopak
siedział cicho.
Po kilku godzinach krępującego lotu
dotarliśmy do Townsville. Było tu zdecydowanie chłodniej niż w Sydney, ale
dalej zaskakująco ciepło. I dalej pachniało solą. Nie mogłem w to uwierzyć.
Prawdopodobnie mój zmysł mnie oszukiwał, bo przecież to niemożliwe.
Na lotnisku, gdzie Marlon załatwiał nam
transport, ja miałem czas na rozmowę z Oliwerem. On wpatrywał się w jeden punkt
jakby znalazł coś ciekawego na podłodze.
— Co tu robisz? — spytał w końcu.
— Jadę nurkować w Wielkiej Rafie Koralowej.
A ty?
Oliwer zmierzwił włosy.
— Miałem na myśli, czemu tu jesteś? Po tym
co ostatnio zrobiłeś…
— Dostałem zaproszenie od ciebie i od
Marlona — przypomniałem. — Niecodziennie ma się okazję.
— Po prostu się zachowuj — spojrzał na
mnie ponuro. — Dla twojego dobra nie powiedziałem Marlonowi, że mnie
pocałowałeś.
— Naprawdę? A powiedziałeś mu też to, że
go nie kochasz?
Zmarszczył czoło.
— Alan, mówiłem ci, że to trudniejsze do
wyjaśnienia… Nie rozumiesz.
— Wyjaśnij.
— Nie wiem czy mam ochotę — odwrócił wzrok.
— Podpadłeś mi, Alanie.
— Wzajemnie. Skrzywdziłeś mnie i
krzywdzisz Marlona.
— Nie będę z tobą na ten temat rozmawiał —
warknął. Chyba po raz pierwszy wydawał się być groźny i niemiły.
Również zawarczałem, ale w tym momencie wrócił
Marlon z Ericą i Stevenem. Opuściliśmy lotnisko i wynajętym minibusem
przejechaliśmy przez zakorkowane miasto. Różniło się od Sydney. Nie było tu
wieżowców tak wysokich, że muskały słoneczne niebo. Przypominało bardziej
europejskie miasta, które nie miały kompleksów wielkości.
Kierowcą okazał się być dobry znajomy
Marlona i podwiózł nas na nadbrzeże za darmo. Marlon za to obiecał mu
wejściówki do Oceanarium. Po krótkiej transakcji, stanęliśmy w porcie. Tutaj
czekał na nas statek, którym mieliśmy pożeglować na morze. Byliśmy małą częścią
sporej grupy turystów, którzy tak jak i my postanowili spędzić czas podziwiając
Wielką Rafę.
Odpłynęliśmy godzinę później, a ja
oglądałem się za powiększającym się Townsville. Czekała mnie doba na otwartym
morzu. Pogoda dopisywała, było ciepło, słonecznie, ale za to trochę wietrznie.
Wykorzystałem jednak okazję i zdjąłem z siebie t—shirt. Już za długo gotowałem
się w ubraniach.
— Ziom. — Przy mnie pojawił się Marlon.
Obaj teraz opieraliśmy się o burtę. On również bez koszulki i zakuło mnie w sercu.
Przy nim wypadałem tak ekstremalnie blado z muskulaturą, że chciałem wyskoczyć.
— Cieszę się, że możemy ze sobą pogadać.
— Na temat?
— Nie, nie. Tak w ogóle — spojrzał na
taflę wody. — Bałem się, że po naszej rozmowie na plaży na temat Oliwera
przestaniesz się ze mną zadawać. A co gorsza z Oliwerem. Bardzo cię polubił.
Przełknąłem ślinę. On naprawdę nie
wiedział.
— Jesteś zdecydowanie za miły. Co knujesz?
— Ha, ha! Alan — klepnął mnie w plecy i
faktycznie prawie wyleciałem za burtę. Miał chłopak krzepę. — Co miałbym knuć?
Nic by mi z tego nie przyszło. Knucie prowadzi do nieszczęścia.
— Jesteś bardzo specyficznym człowiekiem —
westchnąłem. Utrudniałeś mi chęć zemsty.
— Specyficznym? Czemu?
— Jesteś taki… miły. Uprzejmy, towarzyski,
optymistyczny… Dlaczego?
— Nie widzę powodów, aby się smucić —
wyznał. — Mam chłopaka, mam ojca, mam siostrę, mam hobby, mam studia i pracę.
Mam wiele. No i żyję w zgodzie z naturą, zwłaszcza tą morską.
— I nie masz żadnych zmartwień?
— Cóż… tęsknię za mamą — wyznał i uśmiechnął
się blado. — Odeszła, gdy miałem dwanaście lat. Ech… w tym roku minie dziesięć
lat.
Szlag! Jesteś moim wrogiem! Czemu ci
współczuję?
— Przykro mi — poklepałem go po ramieniu.
Nawet tu czułem twarde mięśnie, efekt godzin spędzonych w wodzie.
— Daj spokój — uśmiechnął się. — Na pewno
jest teraz szczęśliwa gdzieś indziej. Tęsknię, to jasne, ale jest wiele
rodzajów miłości na tym świecie, aby móc dalej żyć w szczęściu. Poza tym wiem,
że moja mama by tego nie chciała. Abym się smucił…
— Naprawdę jesteś takim optymistą czy
udajesz?
Roześmiał się wesoło.
— Nie trudno jest być optymistą. Wystarczy
otworzyć serce.
— To nieosiągalne dla niektórych.
— Jak to, ziom? Przecież wszyscy mamy
serca.
Zamrugałem oczami i odwróciłem wzrok. Albo
był głupi albo szczęśliwy i prosty. A może na tym polegał cały sekret? Prostota.
Gdy wymieniał co ma skupił się na rodzinie, przyjaciołach i ukochanej pracy.
Nie chciał sławy, bogactwa, pieniędzy. Czy to jest filozofia Marlona?
— Jak poznałeś Oliwera? — zapytałem.
— Hah, ziom! — podrapał się po głowie. —
Znam go od urodzenia. Nasze mamy były przyjaciółkami i często spędzaliśmy ze
sobą czas. W końcu on jest tylko o dwa lata młodszy. Bawiliśmy się razem przez
wiele lat.
— Aż w końcu się zakochałeś.
— Ha, ha! Tak, ja byłem pierwszy — pokiwał
głową. — Miałem szesnaście lat, a on czternaście. Najgorsze było to, że zawsze
bałem się mu powiedzieć o swoich uczuciach, aż w końcu mi się udało. Po sześciu
latach…
— Naprawdę? — zamrugałem oczami. —
Wytrzymałeś?
— Tak. Oliwer był szczęśliwy będąc samemu,
a więc się nie wtrącałem. Poza tym zawsze był zamyślony i często nazywali go
aseksualnym. Zakochany przyjaciel… to bardzo zła rzecz. Wychodzi raz na milion.
Mi się udało.
— Potrafiłeś go kochać bez wzajemności
przez sześć lat?
— Tak. To coś dziwnego? Na tym polega
miłość — spojrzał w stronę słońca. Jego niebieskie włosy kołysały się wraz z
podmuchami wiatru. — Pragniesz szczęścia drugiej osoby bardziej niż swojego.
Byłem dla niego przyjacielem, oparciem, druhem. To jedyne czego potrzebowałem i
potrzebuję.
W mojej głowie zapaliła się lampka.
— A gdyby… zakochał się w kimś innym?
Przez twarz Marlona przemknął na sekundę
ponury cień.
— Nie wierzę, że tak się stanie, ale
jeżeli tak będzie… — przełknął ślinę, a potem uśmiechnął się szeroko. — Pozwolę
mu odejść. Jeżeli z tym będzie się wiązało jego szczęście.
— To chore — pokręciłem głową. — Dalej nie
zmieniłeś zdania na ten temat?
— Nie. Jego szczęście jest dla mnie
ważniejsze. Ja sobie poradzę.
Znów się starliśmy poglądami. Co prawda
już o tym rozmawialiśmy, ale myślałem, że może tak mówił pod wpływem alkoholu.
Teraz okazuje się, że gotowy jest nie walczyć o Oliwera, gdy ten się zakocha w
kimś innym.
A prawda była taka, że nie kochał ani mnie
ani Marlona. Co za tym szło — obaj byliśmy wbrew pozorom na tej samej pozycji.
— Wiedziałeś, że Wielka Rafa Koralowa jest
jedynym organizmem żywym widocznym z kosmosu? — zapytał nagle, zmieniając
temat.
— Tak. Czytałem trochę.
— Pierwszy raz nurkowałem tu jeszcze z
mamą — uśmiechnął się szeroko. — Rafa zawsze mi się z nią kojarzyła. To bardzo
ważne dla mnie miejsce. Wszystkie morskie stworzenia w jednym miejscu. Te
przyjazne i groźne. Właściwie jak ludzie…
W końcu statek się zatrzymał, a
doświadczeni nurkowie rozdali nam kombinezony, butle i maski. Przeprowadzili z
nami krótki kurs nurkowania, wyjaśnili co i jak i zasadniczo nie dowiedziałem
się niczego nowego. Nurkowałem już kilka razy, ale nigdy w Wielkiej Rafie. To
było emocjonujące przeżycie.
Podzielono nas na grupki, a ja byłem w
niej razem z Oliwerem, Marlonem, Stevenem i Ericą. Cieszyło mnie to, że mogłem
nurkować wraz z moimi przyjaciółmi. Nim wskoczyłem do wody, rozejrzałem się.
Dalej widziałem linię brzegową.
Kilka sekund później wpadłem w bramy
innego świata. Płynąłem spokojnie za opiekunem i rozglądałem się dookoła. Od
razu poczułem, że jestem w kompletnie innym miejscu.
Zatrzymałem się i rozejrzałem dookoła,
niezdarnie machając rękami i płetwami. Przepłynęła przy mnie ławica nieznanych
mi kolorowych rybek. Zrobiło wokół mnie kółko i popłynęły dalej. Uśmiechnąłem
się i zanurkowałem głębiej.
Dno obłożone było koralowcami. Obumarłymi
jak i dalej żywymi. Wśród nich pływały miliony stworzeń, od ryb, po rozgwiazdy,
a nawet po części piaskowego dna przepłynęła płaszczka.
To było podwodne królestwo, w którym
czułem się bardzo dobrze. Pasowałem tu. Wszędzie woda.
Koło mnie przepłynęli Marlon z Oliwerem.
Obserwowałem ich jak zbliżają się do skały i unoszą ku sobie kciuki. Marlon
ujął dłoń swojego chłopaka i wskazał mu coś, a potem razem popłynęli w tamtym
kierunku. Zawarczałem cicho, ale rozkojarzyła mnie kolejna ławica ryb. Dzięki
nim spojrzałem w górę i krzyknąłbym z zachwytu.
Widziałem dno statku, które unosiło się na
błękitnej wodzie. Wśród niej tańczyły promienie słońca, które oświetlały całą
rafę. Wypuszczone przeze mnie bąbelki pognały w górę i były jedyną wiadomością
dla świata górnego, że jeszcze żyję. Zrobiłem piruet i zanurkowałem niżej.
Płynąc przy samym dnie nie mogłem się
powstrzymać od dotknięcia podłoża. Niektóre organizmy były twarde, ale
większość była miękka i gąbczasta. Minąłem rozgwiazdy, a potem postanowiłem
śledzić rybkę przypominającą tą z filmu „Gdzie jest Nemo?”.
Złapałem się żółwia, który leniwie koło
mnie przepływał i nawet nie zauważył mojej obecności. Pociągnął mnie w górę
wraz z rybami i czymś na kształt meduzy. Marlon uniósł ku mnie dłoń, a potem
wskazał coś za mną.
Odwróciłem się w sam raz, aby zobaczyć
trzy delfiny, które przepływały w oddali, najwidoczniej zaciekawione naszą
obecnością. Nie mogłem uwierzyć w to co widziałem.
Pływałem w Wielkiej Rafie Koralowej. Wśród
niezliczonych stworzeń, które żyły własnym życiem. Prawie jak w mieście. Było
tu jednak przerażająco cicho i słyszałem jedynie swój oddech i pomruki moich
towarzyszy.
Jeden z ciekawskich delfinów podpłynął do
Marlona, a ten pogłaskał go. Jak na dzikie zwierzęta, te były wyjątkowo przyjazne.
Delfin poszturchał Marlona swoim przedłużonym pyskiem jakby chciał się z nim
bawić. Oliwer na ten widok zrobił salto i widać było, że się śmieje.
Zdałem sobie sprawę, że pływam z
najbardziej morskim człowiekiem na ziemi. Wokół Marlona pływało mnóstwo
stworzeń, jakby faktycznie był ich królem. Nawet i ja uśmiechnąłem się na ten
widok. On naprawdę był władcą oceanów. Brakowało mu jedynie trójzębu.
Maron uniósł dłoń i zaczął płynąć przed
siebie, a delfiny pognały za nim, krążąc wokół niego, domagając się zabawy.
Zjawisko to było niesamowite. Wiedziałem, że delfiny to bardzo inteligentne i
społeczne stworzenia, ale nie sądziłem, że będą tańczyć wraz z Marlonem.
Chłopak coraz bardziej mnie zadziwiał.
Nawet nasz opiek wydawał się być zdumiony,
a przecież miał ponad dwadzieścia lata doświadczenia. Marlon zrobił salto i
zanurkował głębiej, a delfiny przy nim. Potem przez resztę zwiedzania nam
towarzyszyły.
Marlon złapał ponownie za rękę Oliwera i
podpłynęli do delfina. Ten pozwolił się dotknąć, a potem wystrzelił w górę, aby
złapać powietrze. Gdy wrócił, Marlon poprosił mnie do siebie. Zmarszczyłem
czoło, ale gdy tylko zrozumiałem, że chce mnie przedstawić delfinowi od razu do
niego popłynąłem.
Dotknięcie tego stworzenia było tak
emocjonujące, że wypuściłem spore ilości powietrza. Nie był aż tak śliski jak
mi się wydawało, a jego skóra wcale nie była tak gładka. Jednak to nie
zmieniało faktu, że szturchnął mnie pyskiem i odpłynął. Obejrzałem się za nim i
pomachałem mu.
Potem skupiłem uwagę na płaszcze, która
przepłynęła nad nami i na moment zasłoniła dostęp światła. Pamiętając, że te
stworzenia wcale nie muszą być przyjazne trzymałem się od nich z daleka.
Pomyślałem wtedy o biednym Stevie Irwinie, którego programy oglądałem z ogromną
fascynacją.
Nasza cała wędrówka po Rafie zajęła nam
prawie godzinę, aż wróciliśmy na statek, zmęczeni i głodni. Odprowadziły nas
nasze wierne delfiny, które zapiszczały w sobie znany sposób i zniknęły pod
powierzchnią wody.
— To było niesamowite, Marlon! —
powiedziałem na wstępie, gdy tylko zdjąłem butlę z tlenem.
— Hę? Co?
— Te delfiny! Jak to zrobiłeś?
— Ha, ha! Może mnie znają? Często tu bywam
i nurkuję — zaśmiał się. — Delfiny to moje ulubione morskie zwierzęta.
— Marlon jest naprawdę panem oceanów —
wtrącił Oliwer i popatrzył na niego z dumą. Tamten machnął ręką, ale wypiął
pierś i uśmiechnął się szeroko. Gdy nikt nie patrzył, pocałowali się.
Odwróciłem wtedy wzrok i poczułem ból w okolicy serca.
Obiad zjedliśmy na statku, a potem
mieliśmy czas wolny. Niewiele można było robić na statku, a więc po prostu
graliśmy w karty i słuchaliśmy morskich opowieści. Nawet Oliwer, który ostrzegał
mnie przed kartami, dołączył się do nas.
— Mówiłeś, że lepiej nie grać — rzuciłem
do niego kąśliwie.
— W Sydney. Nie na środku Wielkiej Rafy
Koralowej.
Prychnąłem cicho, bo właśnie wygrał
rozdanie.
Kolejną atrakcją naszego pobytu miało być
nurkowanie nocą. Tylko kilku śmiałków się na to odważyło. Prawdę mówiąc nie
miałem najmniejszej ochoty, ale skoro zgłosił się Marlon to i ja musiałem.
Jeżeli chciałem zostać na równej pozycji z nim musiałem rzucić się w nocy na
rafę.
Teraz atmosfera była kompletnie inna.
Miałem latarkę, ale cisza wokół była przytłaczająca. Czułem się jakbym się
topił w ciemności. Na szczęście Marlon był wyrozumiały i płynął blisko mnie.
Światło jego latarki miałem ciągle przed sobą.
Rafa spała. Zwierzęta, ryby, płaszczki,
żółwie. Wszystko spało, nikt się nie poruszał. Niektóre ryby dryfowały, a inne
pod wpływem światła budziły się i odpływały. Były jednak też takie, które
zwabione obietnicą ciepła, podpływały do nas.
Musiałem przyznać, to było jedno z
najbardziej przerażających przeżyć. Miałem wiele przygód, ale to uplasowało się
na samym szczycie mojej listy lęków. Nigdy nie przepadałem za ciemnością, a
teraz musiałem w niej pływać.
Bałem się, że zaraz jakieś morskie
stworzenie — legendarne lub nie, złapie mnie i wciągnie głębiej w szczelinę.
Zadrżałem, zrobiłem piruet, ale nic mnie nie ścigało. Ze strachu podpłynąłem do
Marlona, który dawał sobie spokojnie radę. Nic dziwnego… rządził ocenami.
Ta podwodna przyjemność trwała dla mnie
wieczność, a tak naprawdę niecałe dwadzieścia minut. Wypłynęliśmy przy statku i
jeden z ostatnich wróciłem na jego pokład. Od razu mi podano coś ciepłego i
kazano się przebrać.
Zamknąłem się w mojej kajucie i usiadłem
na łóżku. Kołysało, ale dawałem radę. Czułem się naprawdę źle… ciemność…
myślałem, że wyleczyłem się trochę z tego lęku, ale to okropne wspomnienie
dalej siedziało w mojej głowie.
— Alan… — usłyszałem szept i krzyknąłem.
Wstałem, ale nikogo w kajucie nie było. Przełknąłem ślinę i otarłem oczy.
Nikogo nie było. Wyobraźnia dawała się we znaki. Przebrałem się, wróciłem na
pokład, aby coś zjeść. Marlon chciał ze mną porozmawiać, ale zbyłem go szybko i
wróciłem do siebie. Obserwował mnie smutnym spojrzeniem, a potem wzruszył
ramionami.
Kolację zjadłem u siebie w kajucie, ze
słuchawkami na uszach. Światło księżyca padało srebrzystym promieniem na dół
mojego łóżka i podłogę. Zamknąłem się na klucz, wyłączyłem mp3 i ubrałem się w
luźną piżamę. Wolałem dzisiaj spać w czymś, bo było mi trochę zimno. Nie
chciałem ryzykować i się przeziębić.
Kołysanie nie ustawało. Powinno działać na
mnie usypiająco, ale w sumie nie czułem większej różnicy. Byłem po prostu
zmęczony. Zamknąłem oczy, licząc na to, że nie nawiedzą mnie koszmary.
Prawdopodobnie pół godziny później
otworzyłem zakrwawione oczy i zerknąłem na ścianę obok. Zza niej słyszałem
odgłosy uprawianego seksu. Jęki, stękanie i trzeszczenie łóżka. Plasnąłem się w
czoło i przejechałem dłonią po twarzy.
— Ludzie, trochę szacunku…
Spróbowałem zasnąć, ale dobrze wiedziałem
kto kocha się za ścianą. Oliwer i Marlon.
Następnego dnia wyszedłem na pokład jako
jeden z pierwszych. Cieszył mnie ten stan rzeczy bo mogłem się delektować
wschodzącym słońcem. Wychodziło zza horyzontu i zmieniało barwę z czerwonej na
złotą. Piękny widok połączony z doznaniami cielesnymi bo ciepłe promienie
musnęły moją twarz.
Większość jeszcze spała, gdy wyruszyliśmy
w drogę powrotną do Townsville. Byłem tak zmęczony, senny i obolały, że nie
zwracałem uwagi na ćwierkających do siebie Marlona i Oliwera. Szeptali do
siebie, rzucali dwuznaczne spojrzenia i właściwie byli idealną parą.
Z tymże mieli drobny problem. Jeden z nich
nie kochał drugiego.
Lot do Sydney odbywał się już w upale i
nie dziwiłem się, że zasnąłem w trakcie jego trwania. Śnił mi się tak okrutny
miszmasz emocji, że ucieszyłem się, że obudziłem się z krzykiem, nawet jeżeli
obserwowali mnie współpasażerowie.
— Wszystko w porządku, ziom? — spytał
Marlon.
— Alan? — Oliwer wykazał się jednak
zaniepokojeniem. Otarłem czoło i pokręciłem głową.
— Tylko sen — przeprosiłem. — Nie chciałem
was wystraszyć…
— Co ci się śniło? Wyglądało to na
porządny koszmar.
Uśmiechnąłem się do niego blado.
— Niestety tak było.
Ciemność. To mój koszmar. Ciemność i wrak.
Kawałki metalu rozrzucone po ciemności… i ten głos wzywający moje imię.
Zadrżałem i otarłem spocone czoło.
— Poproszę jedną szklankę wody. — Oliwer
zwrócił się do stewardesy, która chciała się dowiedzieć czegoś na temat mojego
stanu. — To tylko sen, proszę się nie przejmować — obdarzył ją jednym z tych
jego uprzejmych uśmiechów, którymi kupił moje serce.
Wypicie szklanki wody faktycznie pomogło.
Odetchnąłem i mogłem już spokojnie oddychać. Jednak już nie zasnąłem.
Z lotniska odebrała mnie Delilah.
— Och, wyglądasz jak trzy ćwierci do
śmierci — rzuciła na powitanie. — Oliwer, Marlon! Miło was widzieć.
— Cześć, Delilah. — Marlon przytulił ja
mocno. — Opiekuj się swoim przyjacielem. Miał koszmary.
— A ty opiekuj się swoim — wskazała na
Oliwera. — Ma niezły tyłeczek.
Marlon wyszczerzył zęby, a Oliwer spłonął
rumieńcem i odwrócił wzrok, mrucząc coś pod nosem. Pożegnałem się z tamtą
dwójką. Nawet nie miałem siły się kłócić o Oliwera.
— Jak ci się podobała rafa? Wyglądasz na
wykończonego — mówiła do mnie Delilah, gdy zabraliśmy się odpowiednim
autobusem.
— Było fantastycznie, Del — westchnąłem. —
Steven robił zdjęcia, ma mi je przesłać. W każdym razie niesamowita sprawa!
Były też delfiny. Płaszczaki… żółwie! Płynąłem z żółwiem!
— To musiała być prędkość światła.
— Żebyś wiedziała.
— A jak tam Oliwer?
— Hm… Ciężko. Jest bardzo zamknięty w
sobie. Ale nie sądzę, abym nie miał szans.
Delilah uniosła oczy ku niebu.
— On jest w związku, tak?
— Tak.
— Chcesz to rozbić?
— A widzisz! Dowiedziałem się, że on wcale
nie kocha tego z kim jest.
— Marlona?
— Skąd wiesz? — zdziwiłem się.
— Nie miałam pewności, ale teraz już wiem —
wytknęła mi język. Prychnąłem cicho, zdenerwowany na własną głupotę. Podobnie
podszedłem Oliwera w Oceanarium. — Poza tym Marlon strasznie się nim opiekuje,
niósł jego torbę i na żart o tyłeczku, uśmiechnął się dwuznacznie.
Uniosłem brwi.
— Jesteś przerażająca w tych swoich
domysłach.
— Logika — postukała się w czoło. — Ale
pytanie brzmi… czy ty będziesz w stanie eksplorować to co Marlon już zbadał?
Spojrzałem na nią z niesmakiem.
— Proszę, nie mów mi o tym. Wczoraj
uprawiali seks… w kajucie obok.
— Hm? Długo?
— Nie wiem. Z jakąś godzinę?
Delilah spojrzała na zegarek i coś
odmierzyła. Pokiwała głową i uśmiechnęła się do mnie.
— Dali radę trzy razy.
— Wiem, że będę tego żałował, ale… skąd
wiesz?
— Opowiadałeś, że kiedyś Oliwer odbierał
bilety od Marlona do oceanarium i zniknął na prawie dwadzieścia minut. Myślisz,
że naprawdę tyle czasu zajmuje odebranie biletów?
Moja twarz robiła się coraz bardziej bez
wyrazu.
— Zakładam, że z Marlona w takim razie
całkiem niezły zawodnik — pokiwała głową. — Nie dość, że cały dzień pływał w
Rafie Koralowej to potem zadowolił swojego faceta trzy razy? Oj, Alan… jesteś
godzien być następcą Marlona?
— Oczywiście, że tak — warknąłem urażony. —
Dam mu miłość z wzajemnością. On nie kocha Marlona.
— A kocha ciebie?
— No… nie. Ale to się zmieni — uderzyłem
pięścią o otwartą dłoń. — Zdobędę Oliwera.
Delilah westchnęła.
— Faceci. Nie zrozumiałeś, że od ostatnich
kilku minut próbuję cię naprowadzić, że to wyjątkowo…
— Trafiony pomysł?
— Raczej beznadziejny. Nie uda ci się
odbić Oliwera, Alan. Oszczędź sobie zdrowia…
— Nie rozumiesz, Del — spojrzałem na nią z
powagą. — Nigdy czegoś takiego nie czułem i nie pozwolę, aby okazja przeszła mi
koło nosa. Muszę przynajmniej spróbować, bo zwariuję! On jest moim lekarstwem.
Bardzo silnym lekarstwem.
Delilah wpatrywała się we mnie przez
minutę. Próbowała coś wyczytać z moich oczu.
— Co się stało w Polsce, Alan? Czemu tak
bardzo pragniesz zakorzenić się po drugiej stronie globu?
Nie odpowiedziałem jej na to pytanie.
***
— Błagam — jęknął młody chłopak. Klęczał w
ciemnym zaułku i oddychał ciężko. Miał opuchniętą wargę i podbite oko. Dookoła
niego stała trójka mężczyzn. Dwóch z nich to typowe osiłki, a ostatni o blond
grzywce opadającej na oko bawił widok tego sponiewieranego chłopaka. — Nie wiem
gdzie on jest…
Clint westchnął ciężko.
— Masz czelność przychodzić do naszego
klubu bez informacji? Potrzebujemy informacji — nachylił się ku niemu i palcem
podniósł jego brodę. Chłopak przyglądał się chłodnym oczom Clinta. — Chcesz,
abym poprosił Pika?
— Nie — wyszeptał. — Nie, nie, nie!
Proszę! Pracuję nad tym… pracuję!
— Słabo pracujesz — syknął Clint.
— Trefl — usłyszeli za sobą. Wszyscy
zgromadzeni spojrzeli na koniec ciemnej alejki. Pod jedyną niezapaloną lampą
stał skryty w cieniu mężczyzna. — Nie bądź brutalny.
— Nie jestem, Pik — wzruszył ramionami. —
Ten bezużyteczny cwel nie ma dla nas nic konkretnego. Trzeba go zmobilizować do
działania.
Pik milczał.
— Czekamy na ciebie w klubie —
poinformował w końcu i odwrócił się. Zniknął za metalowymi drzwiami zza których
sączyła się głośna muzyka. Trefl uśmiechnął się wesoło i spojrzał na ich
informatora. Dobrze wiedział, że brak sprzeciwu Pika oznaczał zgodę na lekkie
tortury.
— Panowie… dziś w nocy się zabawimy —
uśmiechnął się szeroko Clint. Dwaj wysocy mężczyźni zgarnęli chudego chłopaka
pod ręce i zabrali go do piwnicy klubu. Nie było lepszego miejsca na
przesłuchania niż pod tłumem tańczących, głośnych i hałaśliwych nastolatków. Na
pewno nikt nic nie usłyszy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz