sobota, 11 lipca 2020

Druga strona - Rozdział 7 - Morze Koralowe


ROZDZIAŁ 7
Morze Koralowe

Poranek był chłodny, ale słoneczny. Spakowałem się do swojego plecaka, zarzuciłem go na ramię i wyszedłem z mieszkania. Zszedłem ze schodów, a potem udałem się prosto na przystanek autobusowy. Ta linia była jedyną, której kierunek i cel znałem. Przyzwyczaiłem się do jazdy nią. Potrafiłem już odgadnąć na jakim przystanku jestem i gdzie mam wysiąść, a biorąc pod uwagę moje problemy z orientacją w terenie, to był olbrzymi sukces.
Wysiadłem dopiero po drugiej stronie miasta, gdy już przejechałem przez most. Jak zwykle delektowałem się panoramą, zamglonego Sydney. Szklane wieżowe dalej stanowiły mur nie do obalenia.
Wysiadłem w centrum i przeciągnąłem na słońcu. Robiło się coraz cieplej. Rozejrzałem się po okolicy i podrapałem po głowie.
— Alan! — usłyszałem za sobą. Obejrzałem się za siebie i uśmiechnąłem sztucznie. Ku mnie szedł Marlon. Znów miał dziwnie pofarbowane włosy, ale zakładałem, że to do jego pracy w Oceanarium. Uścisnęliśmy sobie dłonie na powitanie. — Bardzo się cieszę, że jednak zdecydowałeś się lecieć z nami, ziom.
— Mam wolny weekend, a więc szkoda byłoby zmarnować taką okazję. Tym bardziej, że jak na październik jest tu strasznie ciepło!
Marlon zmarszczył czoło.
— W październiku zawsze jest ciepło.
— Nie w Europie — pokręciłem głową. — Przynajmniej nie w tej części, w której ja mieszkam. Mamy coś takiego jak jesień i zaczyna robić się zimno.
— Europa to ciekawy kontynent — pokiwał głową. — Prowadziliście tyle wojen, aby się rozgrzać?
— Obawiam się, że nie — pokręciłem głową.
Obecna sytuacja była dziwna z dwóch powodów. Po pierwsze to było naprawdę dziwne uczucie, gdy stało się w Sydney na początku października i otaczały cię palmy. Pomijając ciepłe powietrze, słońce i bezchmurny dzień. Po drugie — rozmawiałem w tych wszystkich warunkach z Marlonem, a to zahaczało o abstrakcję. Marlon jednak nie zdawał się tego odczuwać i zgarnął mnie do metra. Stamtąd pojechaliśmy prosto na lotnisko, musząc się przesiadać jeszcze dwa razy. Podróż trwała prawie półtorej godziny, ale dotarliśmy na miejsce na czas.
Biorąc pod uwagę to jak przyjaźnie mnie traktował mój przewodnik nie wiedział, że ostatnio pocałowałem jego chłopaka, którego zdanie „ale ciebie też nie” wbiło się w serce i wołało o zemstę.
Przez większą część drogi milczałem, a Marlon opowiadał o swojej pracy. Podwodny teatr znów został otwarty, a chłopak ponownie grał kogoś na wzór syrena. Nie wsłuchiwałem się w scenariusz spektaklu, ale sądząc po nowych ubraniach mojego przewodnika, przedstawienie okazało się sukcesem.
Na lotnisku byliśmy sporo przed czasem dlatego musiałem spędzić z Marlonem kolejnych kilkanaście minut sam na sam. Tym razem zapoznał mnie z planem działania na najbliższy weekend. Dzisiaj mieliśmy lecieć do Townsville co niebezpiecznie kojarzyło mi się z Atomówkami. Nawet zażartowałem na ten temat, a Marlon przyznał, że często to słyszał.
Plan wyglądał następująco - lot do miasta o śmiesznej nazwie, a potem rejs na Morze Koralowe, nurkowanie, nocowanie na statku, nurkowanie, powrót i lot do Sydney. Wszystko to było dla Marlona zupełnie normalne i właściwie spędzał tak wiele weekendów w ciągu roku.
— Oliwer już nurkował? — spytałem.
— Tak. Ze mną pierwszy raz — wyjaśnił Marlon szukając czegoś w plecaku. Na stwierdzenie „pierwszy raz” poczułem wielką zazdrość. — Oto i reszta.
Uniosłem wzrok, aby dostrzec idącemu ku nam Oliwera i jakąś parę trzymającą się za ręce. Dziewczyna uśmiechnęła się na powitanie, a chłopak przybił z Marlonem piątki. Nieskorym do powitań był Oliwer, który opornie podał mi rękę, a potem trzymał się Marlona.
— Alan to są Erica i Steven. Razem ze mną pracują w Oceanarium.
— Miło was poznać — skinąłem głową.
— Erice możesz znać jako syrenę.
— Och! No tak — uśmiechnąłem się. — Pływałaś wtedy razem z tym ryboludem.
Blondynka zachichotała i spojrzała z troską na Marlona.
Później bez problemów przeszliśmy przez kontrolę i weszliśmy na pokład samolotu. Oliwer z zatroskaną miną cały czas unikał jakiegokolwiek kontaktu ze mną, a ignorowanie mnie bardzo mnie denerwowało. Dlatego postanowiłem trzymać się cały czas Marlona. Nawet w samolocie usiadłem wraz z nimi. Syren nie bardzo wiedział o co chodzi. Widziałem na jego twarzy dezorientacje, gdy to ja z nim gadałem, a jego chłopak siedział cicho.
Po kilku godzinach krępującego lotu dotarliśmy do Townsville. Było tu zdecydowanie chłodniej niż w Sydney, ale dalej zaskakująco ciepło. I dalej pachniało solą. Nie mogłem w to uwierzyć. Prawdopodobnie mój zmysł mnie oszukiwał, bo przecież to niemożliwe.
Na lotnisku, gdzie Marlon załatwiał nam transport, ja miałem czas na rozmowę z Oliwerem. On wpatrywał się w jeden punkt jakby znalazł coś ciekawego na podłodze.
— Co tu robisz? — spytał w końcu.
— Jadę nurkować w Wielkiej Rafie Koralowej. A ty?
Oliwer zmierzwił włosy.
— Miałem na myśli, czemu tu jesteś? Po tym co ostatnio zrobiłeś…
— Dostałem zaproszenie od ciebie i od Marlona — przypomniałem. — Niecodziennie ma się okazję.
— Po prostu się zachowuj — spojrzał na mnie ponuro. — Dla twojego dobra nie powiedziałem Marlonowi, że mnie pocałowałeś.
— Naprawdę? A powiedziałeś mu też to, że go nie kochasz?
Zmarszczył czoło.
— Alan, mówiłem ci, że to trudniejsze do wyjaśnienia… Nie rozumiesz.
— Wyjaśnij.
— Nie wiem czy mam ochotę — odwrócił wzrok. — Podpadłeś mi, Alanie.
— Wzajemnie. Skrzywdziłeś mnie i krzywdzisz Marlona.
— Nie będę z tobą na ten temat rozmawiał — warknął. Chyba po raz pierwszy wydawał się być groźny i niemiły.
Również zawarczałem, ale w tym momencie wrócił Marlon z Ericą i Stevenem. Opuściliśmy lotnisko i wynajętym minibusem przejechaliśmy przez zakorkowane miasto. Różniło się od Sydney. Nie było tu wieżowców tak wysokich, że muskały słoneczne niebo. Przypominało bardziej europejskie miasta, które nie miały kompleksów wielkości.
Kierowcą okazał się być dobry znajomy Marlona i podwiózł nas na nadbrzeże za darmo. Marlon za to obiecał mu wejściówki do Oceanarium. Po krótkiej transakcji, stanęliśmy w porcie. Tutaj czekał na nas statek, którym mieliśmy pożeglować na morze. Byliśmy małą częścią sporej grupy turystów, którzy tak jak i my postanowili spędzić czas podziwiając Wielką Rafę.
Odpłynęliśmy godzinę później, a ja oglądałem się za powiększającym się Townsville. Czekała mnie doba na otwartym morzu. Pogoda dopisywała, było ciepło, słonecznie, ale za to trochę wietrznie. Wykorzystałem jednak okazję i zdjąłem z siebie t—shirt. Już za długo gotowałem się w ubraniach.
— Ziom. — Przy mnie pojawił się Marlon. Obaj teraz opieraliśmy się o burtę. On również bez koszulki i zakuło mnie w sercu. Przy nim wypadałem tak ekstremalnie blado z muskulaturą, że chciałem wyskoczyć. — Cieszę się, że możemy ze sobą pogadać.
— Na temat?
— Nie, nie. Tak w ogóle — spojrzał na taflę wody. — Bałem się, że po naszej rozmowie na plaży na temat Oliwera przestaniesz się ze mną zadawać. A co gorsza z Oliwerem. Bardzo cię polubił.
Przełknąłem ślinę. On naprawdę nie wiedział.
— Jesteś zdecydowanie za miły. Co knujesz?
— Ha, ha! Alan — klepnął mnie w plecy i faktycznie prawie wyleciałem za burtę. Miał chłopak krzepę. — Co miałbym knuć? Nic by mi z tego nie przyszło. Knucie prowadzi do nieszczęścia.
— Jesteś bardzo specyficznym człowiekiem — westchnąłem. Utrudniałeś mi chęć zemsty.
— Specyficznym? Czemu?
— Jesteś taki… miły. Uprzejmy, towarzyski, optymistyczny… Dlaczego?
— Nie widzę powodów, aby się smucić — wyznał. — Mam chłopaka, mam ojca, mam siostrę, mam hobby, mam studia i pracę. Mam wiele. No i żyję w zgodzie z naturą, zwłaszcza tą morską.
— I nie masz żadnych zmartwień?
— Cóż… tęsknię za mamą — wyznał i uśmiechnął się blado. — Odeszła, gdy miałem dwanaście lat. Ech… w tym roku minie dziesięć lat.
Szlag! Jesteś moim wrogiem! Czemu ci współczuję?
— Przykro mi — poklepałem go po ramieniu. Nawet tu czułem twarde mięśnie, efekt godzin spędzonych w wodzie.
— Daj spokój — uśmiechnął się. — Na pewno jest teraz szczęśliwa gdzieś indziej. Tęsknię, to jasne, ale jest wiele rodzajów miłości na tym świecie, aby móc dalej żyć w szczęściu. Poza tym wiem, że moja mama by tego nie chciała. Abym się smucił…
— Naprawdę jesteś takim optymistą czy udajesz?
Roześmiał się wesoło.
— Nie trudno jest być optymistą. Wystarczy otworzyć serce.
— To nieosiągalne dla niektórych.
— Jak to, ziom? Przecież wszyscy mamy serca.
Zamrugałem oczami i odwróciłem wzrok. Albo był głupi albo szczęśliwy i prosty. A może na tym polegał cały sekret? Prostota. Gdy wymieniał co ma skupił się na rodzinie, przyjaciołach i ukochanej pracy. Nie chciał sławy, bogactwa, pieniędzy. Czy to jest filozofia Marlona?
— Jak poznałeś Oliwera? — zapytałem.
— Hah, ziom! — podrapał się po głowie. — Znam go od urodzenia. Nasze mamy były przyjaciółkami i często spędzaliśmy ze sobą czas. W końcu on jest tylko o dwa lata młodszy. Bawiliśmy się razem przez wiele lat.
— Aż w końcu się zakochałeś.
— Ha, ha! Tak, ja byłem pierwszy — pokiwał głową. — Miałem szesnaście lat, a on czternaście. Najgorsze było to, że zawsze bałem się mu powiedzieć o swoich uczuciach, aż w końcu mi się udało. Po sześciu latach…
— Naprawdę? — zamrugałem oczami. — Wytrzymałeś?
— Tak. Oliwer był szczęśliwy będąc samemu, a więc się nie wtrącałem. Poza tym zawsze był zamyślony i często nazywali go aseksualnym. Zakochany przyjaciel… to bardzo zła rzecz. Wychodzi raz na milion. Mi się udało.
— Potrafiłeś go kochać bez wzajemności przez sześć lat?
— Tak. To coś dziwnego? Na tym polega miłość — spojrzał w stronę słońca. Jego niebieskie włosy kołysały się wraz z podmuchami wiatru. — Pragniesz szczęścia drugiej osoby bardziej niż swojego. Byłem dla niego przyjacielem, oparciem, druhem. To jedyne czego potrzebowałem i potrzebuję.
W mojej głowie zapaliła się lampka.
— A gdyby… zakochał się w kimś innym?
Przez twarz Marlona przemknął na sekundę ponury cień.
— Nie wierzę, że tak się stanie, ale jeżeli tak będzie… — przełknął ślinę, a potem uśmiechnął się szeroko. — Pozwolę mu odejść. Jeżeli z tym będzie się wiązało jego szczęście.
— To chore — pokręciłem głową. — Dalej nie zmieniłeś zdania na ten temat?
— Nie. Jego szczęście jest dla mnie ważniejsze. Ja sobie poradzę.
Znów się starliśmy poglądami. Co prawda już o tym rozmawialiśmy, ale myślałem, że może tak mówił pod wpływem alkoholu. Teraz okazuje się, że gotowy jest nie walczyć o Oliwera, gdy ten się zakocha w kimś innym.
A prawda była taka, że nie kochał ani mnie ani Marlona. Co za tym szło — obaj byliśmy wbrew pozorom na tej samej pozycji.
— Wiedziałeś, że Wielka Rafa Koralowa jest jedynym organizmem żywym widocznym z kosmosu? — zapytał nagle, zmieniając temat.
— Tak. Czytałem trochę.
— Pierwszy raz nurkowałem tu jeszcze z mamą — uśmiechnął się szeroko. — Rafa zawsze mi się z nią kojarzyła. To bardzo ważne dla mnie miejsce. Wszystkie morskie stworzenia w jednym miejscu. Te przyjazne i groźne. Właściwie jak ludzie…
W końcu statek się zatrzymał, a doświadczeni nurkowie rozdali nam kombinezony, butle i maski. Przeprowadzili z nami krótki kurs nurkowania, wyjaśnili co i jak i zasadniczo nie dowiedziałem się niczego nowego. Nurkowałem już kilka razy, ale nigdy w Wielkiej Rafie. To było emocjonujące przeżycie.
Podzielono nas na grupki, a ja byłem w niej razem z Oliwerem, Marlonem, Stevenem i Ericą. Cieszyło mnie to, że mogłem nurkować wraz z moimi przyjaciółmi. Nim wskoczyłem do wody, rozejrzałem się. Dalej widziałem linię brzegową.
Kilka sekund później wpadłem w bramy innego świata. Płynąłem spokojnie za opiekunem i rozglądałem się dookoła. Od razu poczułem, że jestem w kompletnie innym miejscu.
Zatrzymałem się i rozejrzałem dookoła, niezdarnie machając rękami i płetwami. Przepłynęła przy mnie ławica nieznanych mi kolorowych rybek. Zrobiło wokół mnie kółko i popłynęły dalej. Uśmiechnąłem się i zanurkowałem głębiej.
Dno obłożone było koralowcami. Obumarłymi jak i dalej żywymi. Wśród nich pływały miliony stworzeń, od ryb, po rozgwiazdy, a nawet po części piaskowego dna przepłynęła płaszczka.
To było podwodne królestwo, w którym czułem się bardzo dobrze. Pasowałem tu. Wszędzie woda.
Koło mnie przepłynęli Marlon z Oliwerem. Obserwowałem ich jak zbliżają się do skały i unoszą ku sobie kciuki. Marlon ujął dłoń swojego chłopaka i wskazał mu coś, a potem razem popłynęli w tamtym kierunku. Zawarczałem cicho, ale rozkojarzyła mnie kolejna ławica ryb. Dzięki nim spojrzałem w górę i krzyknąłbym z zachwytu.
Widziałem dno statku, które unosiło się na błękitnej wodzie. Wśród niej tańczyły promienie słońca, które oświetlały całą rafę. Wypuszczone przeze mnie bąbelki pognały w górę i były jedyną wiadomością dla świata górnego, że jeszcze żyję. Zrobiłem piruet i zanurkowałem niżej.
Płynąc przy samym dnie nie mogłem się powstrzymać od dotknięcia podłoża. Niektóre organizmy były twarde, ale większość była miękka i gąbczasta. Minąłem rozgwiazdy, a potem postanowiłem śledzić rybkę przypominającą tą z filmu „Gdzie jest Nemo?”.
Złapałem się żółwia, który leniwie koło mnie przepływał i nawet nie zauważył mojej obecności. Pociągnął mnie w górę wraz z rybami i czymś na kształt meduzy. Marlon uniósł ku mnie dłoń, a potem wskazał coś za mną.
Odwróciłem się w sam raz, aby zobaczyć trzy delfiny, które przepływały w oddali, najwidoczniej zaciekawione naszą obecnością. Nie mogłem uwierzyć w to co widziałem.
Pływałem w Wielkiej Rafie Koralowej. Wśród niezliczonych stworzeń, które żyły własnym życiem. Prawie jak w mieście. Było tu jednak przerażająco cicho i słyszałem jedynie swój oddech i pomruki moich towarzyszy.
Jeden z ciekawskich delfinów podpłynął do Marlona, a ten pogłaskał go. Jak na dzikie zwierzęta, te były wyjątkowo przyjazne. Delfin poszturchał Marlona swoim przedłużonym pyskiem jakby chciał się z nim bawić. Oliwer na ten widok zrobił salto i widać było, że się śmieje.
Zdałem sobie sprawę, że pływam z najbardziej morskim człowiekiem na ziemi. Wokół Marlona pływało mnóstwo stworzeń, jakby faktycznie był ich królem. Nawet i ja uśmiechnąłem się na ten widok. On naprawdę był władcą oceanów. Brakowało mu jedynie trójzębu.
Maron uniósł dłoń i zaczął płynąć przed siebie, a delfiny pognały za nim, krążąc wokół niego, domagając się zabawy. Zjawisko to było niesamowite. Wiedziałem, że delfiny to bardzo inteligentne i społeczne stworzenia, ale nie sądziłem, że będą tańczyć wraz z Marlonem. Chłopak coraz bardziej mnie zadziwiał.
Nawet nasz opiek wydawał się być zdumiony, a przecież miał ponad dwadzieścia lata doświadczenia. Marlon zrobił salto i zanurkował głębiej, a delfiny przy nim. Potem przez resztę zwiedzania nam towarzyszyły.
Marlon złapał ponownie za rękę Oliwera i podpłynęli do delfina. Ten pozwolił się dotknąć, a potem wystrzelił w górę, aby złapać powietrze. Gdy wrócił, Marlon poprosił mnie do siebie. Zmarszczyłem czoło, ale gdy tylko zrozumiałem, że chce mnie przedstawić delfinowi od razu do niego popłynąłem.
Dotknięcie tego stworzenia było tak emocjonujące, że wypuściłem spore ilości powietrza. Nie był aż tak śliski jak mi się wydawało, a jego skóra wcale nie była tak gładka. Jednak to nie zmieniało faktu, że szturchnął mnie pyskiem i odpłynął. Obejrzałem się za nim i pomachałem mu.
Potem skupiłem uwagę na płaszcze, która przepłynęła nad nami i na moment zasłoniła dostęp światła. Pamiętając, że te stworzenia wcale nie muszą być przyjazne trzymałem się od nich z daleka. Pomyślałem wtedy o biednym Stevie Irwinie, którego programy oglądałem z ogromną fascynacją.
Nasza cała wędrówka po Rafie zajęła nam prawie godzinę, aż wróciliśmy na statek, zmęczeni i głodni. Odprowadziły nas nasze wierne delfiny, które zapiszczały w sobie znany sposób i zniknęły pod powierzchnią wody.
— To było niesamowite, Marlon! — powiedziałem na wstępie, gdy tylko zdjąłem butlę z tlenem.
— Hę? Co?
— Te delfiny! Jak to zrobiłeś?
— Ha, ha! Może mnie znają? Często tu bywam i nurkuję — zaśmiał się. — Delfiny to moje ulubione morskie zwierzęta.
— Marlon jest naprawdę panem oceanów — wtrącił Oliwer i popatrzył na niego z dumą. Tamten machnął ręką, ale wypiął pierś i uśmiechnął się szeroko. Gdy nikt nie patrzył, pocałowali się. Odwróciłem wtedy wzrok i poczułem ból w okolicy serca.
Obiad zjedliśmy na statku, a potem mieliśmy czas wolny. Niewiele można było robić na statku, a więc po prostu graliśmy w karty i słuchaliśmy morskich opowieści. Nawet Oliwer, który ostrzegał mnie przed kartami, dołączył się do nas.
— Mówiłeś, że lepiej nie grać — rzuciłem do niego kąśliwie.
— W Sydney. Nie na środku Wielkiej Rafy Koralowej.
Prychnąłem cicho, bo właśnie wygrał rozdanie.
Kolejną atrakcją naszego pobytu miało być nurkowanie nocą. Tylko kilku śmiałków się na to odważyło. Prawdę mówiąc nie miałem najmniejszej ochoty, ale skoro zgłosił się Marlon to i ja musiałem. Jeżeli chciałem zostać na równej pozycji z nim musiałem rzucić się w nocy na rafę.
Teraz atmosfera była kompletnie inna. Miałem latarkę, ale cisza wokół była przytłaczająca. Czułem się jakbym się topił w ciemności. Na szczęście Marlon był wyrozumiały i płynął blisko mnie. Światło jego latarki miałem ciągle przed sobą.
Rafa spała. Zwierzęta, ryby, płaszczki, żółwie. Wszystko spało, nikt się nie poruszał. Niektóre ryby dryfowały, a inne pod wpływem światła budziły się i odpływały. Były jednak też takie, które zwabione obietnicą ciepła, podpływały do nas.
Musiałem przyznać, to było jedno z najbardziej przerażających przeżyć. Miałem wiele przygód, ale to uplasowało się na samym szczycie mojej listy lęków. Nigdy nie przepadałem za ciemnością, a teraz musiałem w niej pływać.
Bałem się, że zaraz jakieś morskie stworzenie — legendarne lub nie, złapie mnie i wciągnie głębiej w szczelinę. Zadrżałem, zrobiłem piruet, ale nic mnie nie ścigało. Ze strachu podpłynąłem do Marlona, który dawał sobie spokojnie radę. Nic dziwnego… rządził ocenami.
Ta podwodna przyjemność trwała dla mnie wieczność, a tak naprawdę niecałe dwadzieścia minut. Wypłynęliśmy przy statku i jeden z ostatnich wróciłem na jego pokład. Od razu mi podano coś ciepłego i kazano się przebrać.
Zamknąłem się w mojej kajucie i usiadłem na łóżku. Kołysało, ale dawałem radę. Czułem się naprawdę źle… ciemność… myślałem, że wyleczyłem się trochę z tego lęku, ale to okropne wspomnienie dalej siedziało w mojej głowie.
— Alan… — usłyszałem szept i krzyknąłem. Wstałem, ale nikogo w kajucie nie było. Przełknąłem ślinę i otarłem oczy. Nikogo nie było. Wyobraźnia dawała się we znaki. Przebrałem się, wróciłem na pokład, aby coś zjeść. Marlon chciał ze mną porozmawiać, ale zbyłem go szybko i wróciłem do siebie. Obserwował mnie smutnym spojrzeniem, a potem wzruszył ramionami.
Kolację zjadłem u siebie w kajucie, ze słuchawkami na uszach. Światło księżyca padało srebrzystym promieniem na dół mojego łóżka i podłogę. Zamknąłem się na klucz, wyłączyłem mp3 i ubrałem się w luźną piżamę. Wolałem dzisiaj spać w czymś, bo było mi trochę zimno. Nie chciałem ryzykować i się przeziębić.
Kołysanie nie ustawało. Powinno działać na mnie usypiająco, ale w sumie nie czułem większej różnicy. Byłem po prostu zmęczony. Zamknąłem oczy, licząc na to, że nie nawiedzą mnie koszmary.
Prawdopodobnie pół godziny później otworzyłem zakrwawione oczy i zerknąłem na ścianę obok. Zza niej słyszałem odgłosy uprawianego seksu. Jęki, stękanie i trzeszczenie łóżka. Plasnąłem się w czoło i przejechałem dłonią po twarzy.
— Ludzie, trochę szacunku…
Spróbowałem zasnąć, ale dobrze wiedziałem kto kocha się za ścianą. Oliwer i Marlon.
Następnego dnia wyszedłem na pokład jako jeden z pierwszych. Cieszył mnie ten stan rzeczy bo mogłem się delektować wschodzącym słońcem. Wychodziło zza horyzontu i zmieniało barwę z czerwonej na złotą. Piękny widok połączony z doznaniami cielesnymi bo ciepłe promienie musnęły moją twarz.
Większość jeszcze spała, gdy wyruszyliśmy w drogę powrotną do Townsville. Byłem tak zmęczony, senny i obolały, że nie zwracałem uwagi na ćwierkających do siebie Marlona i Oliwera. Szeptali do siebie, rzucali dwuznaczne spojrzenia i właściwie byli idealną parą.
Z tymże mieli drobny problem. Jeden z nich nie kochał drugiego.
Lot do Sydney odbywał się już w upale i nie dziwiłem się, że zasnąłem w trakcie jego trwania. Śnił mi się tak okrutny miszmasz emocji, że ucieszyłem się, że obudziłem się z krzykiem, nawet jeżeli obserwowali mnie współpasażerowie.
— Wszystko w porządku, ziom? — spytał Marlon.
— Alan? — Oliwer wykazał się jednak zaniepokojeniem. Otarłem czoło i pokręciłem głową.
— Tylko sen — przeprosiłem. — Nie chciałem was wystraszyć…
— Co ci się śniło? Wyglądało to na porządny koszmar.
Uśmiechnąłem się do niego blado.
— Niestety tak było.
Ciemność. To mój koszmar. Ciemność i wrak. Kawałki metalu rozrzucone po ciemności… i ten głos wzywający moje imię.
Zadrżałem i otarłem spocone czoło.
— Poproszę jedną szklankę wody. — Oliwer zwrócił się do stewardesy, która chciała się dowiedzieć czegoś na temat mojego stanu. — To tylko sen, proszę się nie przejmować — obdarzył ją jednym z tych jego uprzejmych uśmiechów, którymi kupił moje serce.
Wypicie szklanki wody faktycznie pomogło. Odetchnąłem i mogłem już spokojnie oddychać. Jednak już nie zasnąłem.
Z lotniska odebrała mnie Delilah.
— Och, wyglądasz jak trzy ćwierci do śmierci — rzuciła na powitanie. — Oliwer, Marlon! Miło was widzieć.
— Cześć, Delilah. — Marlon przytulił ja mocno. — Opiekuj się swoim przyjacielem. Miał koszmary.
— A ty opiekuj się swoim — wskazała na Oliwera. — Ma niezły tyłeczek.
Marlon wyszczerzył zęby, a Oliwer spłonął rumieńcem i odwrócił wzrok, mrucząc coś pod nosem. Pożegnałem się z tamtą dwójką. Nawet nie miałem siły się kłócić o Oliwera.
— Jak ci się podobała rafa? Wyglądasz na wykończonego — mówiła do mnie Delilah, gdy zabraliśmy się odpowiednim autobusem.
— Było fantastycznie, Del — westchnąłem. — Steven robił zdjęcia, ma mi je przesłać. W każdym razie niesamowita sprawa! Były też delfiny. Płaszczaki… żółwie! Płynąłem z żółwiem!
— To musiała być prędkość światła.
— Żebyś wiedziała.
— A jak tam Oliwer?
— Hm… Ciężko. Jest bardzo zamknięty w sobie. Ale nie sądzę, abym nie miał szans.
Delilah uniosła oczy ku niebu.
— On jest w związku, tak?
— Tak.
— Chcesz to rozbić?
— A widzisz! Dowiedziałem się, że on wcale nie kocha tego z kim jest.
— Marlona?
— Skąd wiesz? — zdziwiłem się.
— Nie miałam pewności, ale teraz już wiem — wytknęła mi język. Prychnąłem cicho, zdenerwowany na własną głupotę. Podobnie podszedłem Oliwera w Oceanarium. — Poza tym Marlon strasznie się nim opiekuje, niósł jego torbę i na żart o tyłeczku, uśmiechnął się dwuznacznie.
Uniosłem brwi.
— Jesteś przerażająca w tych swoich domysłach.
— Logika — postukała się w czoło. — Ale pytanie brzmi… czy ty będziesz w stanie eksplorować to co Marlon już zbadał?
Spojrzałem na nią z niesmakiem.
— Proszę, nie mów mi o tym. Wczoraj uprawiali seks… w kajucie obok.
— Hm? Długo?
— Nie wiem. Z jakąś godzinę?
Delilah spojrzała na zegarek i coś odmierzyła. Pokiwała głową i uśmiechnęła się do mnie.
— Dali radę trzy razy.
— Wiem, że będę tego żałował, ale… skąd wiesz?
— Opowiadałeś, że kiedyś Oliwer odbierał bilety od Marlona do oceanarium i zniknął na prawie dwadzieścia minut. Myślisz, że naprawdę tyle czasu zajmuje odebranie biletów?
Moja twarz robiła się coraz bardziej bez wyrazu.
— Zakładam, że z Marlona w takim razie całkiem niezły zawodnik — pokiwała głową. — Nie dość, że cały dzień pływał w Rafie Koralowej to potem zadowolił swojego faceta trzy razy? Oj, Alan… jesteś godzien być następcą Marlona?
— Oczywiście, że tak — warknąłem urażony. — Dam mu miłość z wzajemnością. On nie kocha Marlona.
— A kocha ciebie?
— No… nie. Ale to się zmieni — uderzyłem pięścią o otwartą dłoń. — Zdobędę Oliwera.
Delilah westchnęła.
— Faceci. Nie zrozumiałeś, że od ostatnich kilku minut próbuję cię naprowadzić, że to wyjątkowo…
— Trafiony pomysł?
— Raczej beznadziejny. Nie uda ci się odbić Oliwera, Alan. Oszczędź sobie zdrowia…
— Nie rozumiesz, Del — spojrzałem na nią z powagą. — Nigdy czegoś takiego nie czułem i nie pozwolę, aby okazja przeszła mi koło nosa. Muszę przynajmniej spróbować, bo zwariuję! On jest moim lekarstwem. Bardzo silnym lekarstwem.
Delilah wpatrywała się we mnie przez minutę. Próbowała coś wyczytać z moich oczu.
— Co się stało w Polsce, Alan? Czemu tak bardzo pragniesz zakorzenić się po drugiej stronie globu?
Nie odpowiedziałem jej na to pytanie.

***

— Błagam — jęknął młody chłopak. Klęczał w ciemnym zaułku i oddychał ciężko. Miał opuchniętą wargę i podbite oko. Dookoła niego stała trójka mężczyzn. Dwóch z nich to typowe osiłki, a ostatni o blond grzywce opadającej na oko bawił widok tego sponiewieranego chłopaka. — Nie wiem gdzie on jest…
Clint westchnął ciężko.
— Masz czelność przychodzić do naszego klubu bez informacji? Potrzebujemy informacji — nachylił się ku niemu i palcem podniósł jego brodę. Chłopak przyglądał się chłodnym oczom Clinta. — Chcesz, abym poprosił Pika?
— Nie — wyszeptał. — Nie, nie, nie! Proszę! Pracuję nad tym… pracuję!
— Słabo pracujesz — syknął Clint.
— Trefl — usłyszeli za sobą. Wszyscy zgromadzeni spojrzeli na koniec ciemnej alejki. Pod jedyną niezapaloną lampą stał skryty w cieniu mężczyzna. — Nie bądź brutalny.
— Nie jestem, Pik — wzruszył ramionami. — Ten bezużyteczny cwel nie ma dla nas nic konkretnego. Trzeba go zmobilizować do działania.
Pik milczał.
— Czekamy na ciebie w klubie — poinformował w końcu i odwrócił się. Zniknął za metalowymi drzwiami zza których sączyła się głośna muzyka. Trefl uśmiechnął się wesoło i spojrzał na ich informatora. Dobrze wiedział, że brak sprzeciwu Pika oznaczał zgodę na lekkie tortury.
— Panowie… dziś w nocy się zabawimy — uśmiechnął się szeroko Clint. Dwaj wysocy mężczyźni zgarnęli chudego chłopaka pod ręce i zabrali go do piwnicy klubu. Nie było lepszego miejsca na przesłuchania niż pod tłumem tańczących, głośnych i hałaśliwych nastolatków. Na pewno nikt nic nie usłyszy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz