ROZDZIAŁ 4
Rywale
Nie zwlekałem długo. W towarzystwie
Oliwera chciałem się pojawić jak najszybciej, a więc prawie spadłem ze schodów,
gdy po nich zbiegałem. Kierując się wskazówkami Oliwera udało mi się dotrzeć na
plażę, a potem do odpowiednich grillów. Nim to jednak zrobiłem prawie się
zgubiłem, gdy pomyliłem ulicę. W każdym razie kilkanaście minut później już
stałem boso na piasku i rozpiąłem koszulę, aby tym razem ciepły wiatr ogrzał
mnie i połaskotał ciało.
Zbliżał się wieczór, ale było przyjemnie i
rześko. Szum fal monotonnie uderzał o moje uszy. Zawsze lubiłem ten dźwięk.
Stały, usypiający, świadczącym o tym, że czas płynie, a wraz z nim moje życie.
Piętrząca się woda zawsze przypominała o tym, że nic nie stoi w miejscu.
Dlatego i ja chciałem działać.
Wzdłuż plaży w mniej więcej równych
odstępach od siebie stały grille i drewniane ławki. Musiało to być całkiem
normalne miejsce spotkań, a co więcej - można tu było pić alkohol. Oczywiście
trzeba było ukończyć odpowiedni wiek, ale ja się już łapałem.
— Oliwer — szepnąłem, gdy go tylko
ujrzałem. Siedział na jeden z ławek z butelką piwa w dłoni. Wiatr czesał jego
prawie srebrne włosy. Uśmiechał się uprzejmie do kogoś kto opowiadał mu jakąś
fascynującą historię, sądząc po gestykulacji. Potem uniósł wzrok i jego oczy
rozszerzyły się. Pomachał do mnie, a ja skinąłem głową. Zbliżyłem się do niego
i jego kilkunastoosobowej grupki znajomych.
Mogłem znów stać w świetle reflektorów,
ale zależało mi na tym, aby jak najszybciej porozmawiać z Oliwerem. Dlatego tym
razem nie nasycając mojej próżności pozwoliłem się poznać z mniej cierpliwej
strony i zaledwie po kilku minutach powitań siedziałem już przy moim lubym. On
jak zwykle mrużył uroczo oczy.
— Miło, że wpadłeś — powitał mnie
spokojnie. Zauważyłem, że z jego butelki nic nie ubyło. — Miałeś jakieś
problemy?
— Nie — pokręciłem głową, dumny z siebie.
Zignorowałem tę część, w której prawie nie trafiłem na plażę. — Po prostu
musiałem się obmyć po pracy.
— Ratownik — rzucił z uśmiechem. —
Gratuluję. To bardzo odpowiedzialna praca.
— Jestem odpowiedzialny — odparłem dając
akcent na pierwsze słowo. Oliwer spojrzał na mnie uważnie. Chyba i on wykrył
dwuznaczność. — A ty co robisz całe dnie?
— Pracuję w knajpie, niedaleko — wskazał
kciukiem za siebie. — Rodzinny interes…
— A no tak! — klepnąłem się w czoło. —
Kiedy mi coś ugotujesz?
Zaśmiał się cicho.
— Jak tylko wpadniesz do restauracji.
Nawet moje zdolności kulinarne są bezużyteczne, gdy ma się w zasięgu jedynie
piasek, glony i słoną wodę.
— Możesz wpaść do mnie i coś tam
przygotować — rzuciłem niedbale. Oliwer spojrzał na mnie smutno.
— Alan… — zaczął, ale przerwał mu głośny
krzyk. Większość spojrzała w stronę oceanu, gdzie z morskich fal wyłaniał się
właśnie Marlon wraz z kilkoma osobami. Śmiali się głośno i wesoło. Uniosłem
brew, gdy zaczęli się do nas zbliżać. Wtedy niebiesko—włosy ochlapał wodą Oliwera.
— Marlon… — westchnął.
— Coś nie tak? — wyszczerzył zęby, a potem
spojrzał na mnie. — Hę? Polski ziomek? Co tu robisz?
— Oliwer mnie zaprosił — odpowiedziałem.
Zmarszczyłem czoło. — A ty co tu robisz?
— To ta impreza o której ci mówiłem — uśmiechnął się. — Oliwer! Nawet nie wiedziałem, że zwołujesz tyle osób! Bestia imprezy z ciebie!
— To ta impreza o której ci mówiłem — uśmiechnął się. — Oliwer! Nawet nie wiedziałem, że zwołujesz tyle osób! Bestia imprezy z ciebie!
— Nie do okiełznania — stwierdził
spokojnie blondyn, a jego muskularny przyjaciel się roześmiał. Bardzo
denerwowało mnie to, że stał przy mnie jedynie w kąpielówkach. Zdecydowanie źle
przy nim wypadałem. Dyskretnie rozpiąłem resztę guzików w swojej koszuli.
— Idę szamać! Chcesz coś? — zapytał Marlon
kierując pytanie do Oliwera. Był bardzo głośny.
— Nie, dziękuję.
Skinął głową, a potem obrócił się na
pięcie. Piach przylegał do jego mocnych i dobrze zbudowanych łydek.
— Dudes and duderins! Eatin’! — krzyknął
głośno, a reszta wiwatowała. Nie wiedziałem, że ludzie mogą tak się cieszyć na
wieść o jedzeniu.
Podczas gdy Marlon odszedł, odetchnąłem
głośno. Oliwer uśmiechnął się pod nosem.
— Głośny, prawda?
— On ma jakieś nagłośnienie, czy co? —
rozejrzałem się. — Mikrofon w dupie?
Oliwer zaśmiał się cicho i pokręcił głową.
— Marlon po prostu jest bardzo żywy.
Powiedz mi, Alan… co lubisz jeść?
Uśmiechnąłem się.
— Prawdopodobnie wszystko, co ugotujesz —
zauważyłem. Pokręcił głową z westchnięciem.
— Pytam serio…
— Lubię sushi. Zadowolony?
— Bardzo — odparł trochę obojętnym tonem. —
Umiem robić sushi. Byłbyś ukontentowany?
— Używasz tak seksownie trudnych słów, że
trudno nie być.
— Alan… — powtórzył po raz kolejny moje
imię. I mimo, że wyglądał na zakłopotanego, z chęcią brnął dalej.
— To twoi znajomi?
— Zgadza się. Ze studiów. Raczej tworzymy
mniejszą paczkę, ale znajomi zaprosili znajomych i jakoś tak wyszło. Na
początku miała być nas tylko szóstka.
Rozejrzałem się.
— Jest prawie dwadzieścia osób.
— Moc komórek i wolnych wieczorów —
skomentował. Spojrzałem na jego butelkę.
— Nic nie pijesz?
— Sam nie wiem — uniósł napój i zmarszczył
czoło. — W sumie chcę i w sumie nie.
Postanowiłem wytoczyć cięższe działa.
— Twój chłopak się nie będzie martwił?
— O co? — zdziwił się. — O ilość alkoholu w mojej krwi?
— Hah! Nie. O to, że jesteś tu sam bez
niego. Nie będzie zazdrosny? To prawie jak skarb.
Oliwer uśmiechnął się nieśmiało.
— Skąd pomysł, że go tu nie ma?
Otworzyłem usta, a potem je zamknąłem.
Zamrugałem oczami i rozejrzałem się po towarzystwie. Zdecydowaną większość
tworzyli chłopacy. Opaleni, o ładnych ciałach, przystojnych twarzach.
Uśmiechali się szeroko i dobrze się bawili.
— Długo z nim jesteś? — zapytałem dalej
czujnie obserwując zebranych.
— Erm… hmmm… prawie pół roku.
Świetnie! Mieści się w moim limicie. Gdyby
było więcej nie wcinałbym się.
— Podziwiam cię! To już szmat czasu —
rzuciłem niby krzepiąco. — A zdradzisz chociaż który z nich to ten wybranek?
— Erm… — zakłopotał się ponownie. — Myślę,
że tak. On nie ma z tym kłopotów. Prawdę mówiąc jest bardzo… czuły i otwarty.
Trochę go ograniczam…
— Każdy potrzebuje czasu, aby się ujawnić —
zauważyłem.
— Tak. Hmm. Racja. Oto i on — Uśmiechnął
się do osoby, która kroczyła ku nam.
Uniosłem
wzrok. Musiałem się dowiedzieć. Kto był moim konkurentem?
Czemu? O Bogowie czemu? Czemu moim
konkurentem miał być właśnie on? Wasz ziemski potomek? Półbóg? Perseusz…
— Marlon — rzucił Oliwer, gdy jego chłopak
usiadł po jego prawej stronie. Jadł właśnie udka kurczaka. — Znasz Alana,
prawda?
— Jasne! — Uśmiechnął się do mnie. Nie odpowiedziałem
tym samym gestem. — Ziom! Ten kurczak jest mega!
— Polecasz?
— Totalnie…
— Wypijesz za mnie? — podsunął mu butelkę
z piwem pod nos. Marlon uniósł brew i skinął głową.
— Jasne. Źle się czujesz?
— Wszystko w porządku — odpowiedział
Oliwer, a potem spojrzał na mnie. — A więc…?
Uniosłem spojrzenie. Nie wiem czego się
tam dopatrzył, ale zrobiło się mu smutno. Chyba chciał mnie pocieszyć lekkim
uśmiechem.
— Muszę się przejść — oznajmiłem. Wstałem
z ławki i opuściłem towarzystwo. Czułem na sobie zaniepokojone spojrzenie
Oliwera i zaskoczone spojrzenie Marlona.
Czemu na to nie wpadłem? Teraz to się
zdawało całkiem oczywiste. Marlon był głośnym pakerem, a Oliwer był jego
przeciwieństwem. Obaj jednak tworzyli fantastyczna parę i sam musiałem to
przyznać. Gdy siedzieli obok siebie wyglądali na stworzonych dla siebie. Nie
mogłem konkurować z Marlonem — gwiazdą Oceanarium. Na miejscu Oliwera też bym
go wybrał. Wydawał się być fantastyczny i idealny w każdym calu. I miał nawet
tatuaże! Pływał z delfinami! Czym mogłem się pochwalić? Hej, Oliwer! Kiedyś
znalazłem osiem podgrzybków obok siebie! To fantastycznie, Alan. A teraz
pozwól, że wrócę do swojego chłopaka, który wyprawia ze mną takie cuda w łóżku,
że cały czas chodzę z przyjemnie zmrużonymi oczami.
Szlag! I jeszcze ten gest w akwarium. Dłoń
do serca, no tak! Już wtedy mogłem się domyślić, że chodzi o Marlona. I, na
Boga, to Marlon załatwił nam bilety i to dzięki niemu miałem szansę na randkę z
Oliwerem. Co się dzieje z tym światem?!
Szedłem wzdłuż linii brzegowej oddalając
się od swoich znajomych, a mijałem kolejne grupy imprezowiczów. Musiałem mijać
wiele grup studentów sądząc po ich wzroście i wyglądzie.
Najbardziej zainteresowały mnie osoby,
które grały w karty. W mojej głowie zabrzmiało ostrzeżenie Oliwera - „Po
prostu, będąc w Sydney, nie zgadzaj się na rozgrywkę w karty”.
Dlaczego nie chciałem go teraz posłuchać?
Wzruszyłem ramionami i podszedłem do tamtych ludzi. Z każdym krokiem coraz
bardziej żałowałem swojej decyzji. Wytatuowane ciała obecnych tu osób nie
budziły zaufania. Większość dziewczyn wyglądało na przesadnie opalone, a ich
kolor włosów na pewno nie był naturalny.
— Czego chcesz? — zapytał barczysty
chłopak.
— W co gracie?
— To nie twoja sprawa.
Uniosłem brwi.
— Pasjans?
Zawarczał głośno i wstał od stołu. Miał prawie
dwa metry wzrostu i wyglądał na takiego, który chce się bić. Przełknąłem głośno
ślinę.
— Usiądź. — Powietrze przeciął silny głos.
Facet zawarczał, ale wrócił na miejsce. Teraz mogłem dojrzeć swojego wybawcę.
Również i reszta zgromadzonych skierowała ku niemu swoje spojrzenia.
Okazał się nim być niepozorny chłopak, o
bardzo delikatnej i chłopięcej urodzie. Miał długie blond włosy, które
elegancko związał z tyłu głowy, ale pozwolił pewnej ilości opaść na swoją
twarz. Miał błękitne oczy, pełne ciekawości i odrobiny szaleństwa, ale bardzo
dobrze je maskował za udawanym zmartwieniem. Siedział nonszalancko oparty o
skały. Obserwował mnie uważnie, a potem uśmiechnął się.
— Dlaczego jesteście tacy niemili dla
naszego gościa? — zapytał. Gdy zawiał wiatr jego włosy zafalowały, a koszula
odkryła jego nagą pierś. Na niej dostrzegłem tatuaż czarnego asa trefl. Nie
wiedziałem czemu, ale poczułem się zagrożony. — Podajcie mu piwo, czy coś?
Przed moim nosem pojawiły się trzy
butelki. Z lekkim uśmiechem przyjąłem jedną, a reszcie skinąłem głową.
— To… w co gracie? — powtórzyłem.
— Och! — Ich przywódca, jak mniemałem,
wydawał się być nadzwyczaj podekscytowany. — W pewną ciekawą grę wymyśloną
przeze mnie. Chcesz spróbować… erm…? Twoje imię?
— Alan — odpowiedziałem. Brwi chłopaka drgnęły.
— Miło cię poznać. Jestem Clint — powstał
ze skał i zbliżył się do mnie. Był niższy, ale wzrost akurat tu nie miał
znaczenia. Jego obstawa z kilku osiłków dodawała mu centymetrów.
— To jakie to zasady?
— Bardzo proste. Gramy jedną talią, ale
tylko z jednym asem. Trefl — Uniósł brwi, gdy mimowolnie skierowałem wzrok na
jego pierś. Uśmiechnął się szeroko. — Talia jest potasowana między nas, a jedno
z nas ma Asa Trefl. Karty można odkładać na stół według kolorów lub figur, ale
nie pokazuje się ich przeciwnikowi…
— Można blefować — zauważyłem.
— Jak najbardziej — przyznał rację. — Cała
gra polega na tym kto lepiej potrafi blefować. Innymi słowy… kto zostanie z
Asem Trefl w dłoni… przegrywa. Trzeba uważać na przeciwnika. Ach, a karty się
dobiera z głównej talii. Gotowy?
— Nie wiem czy do końca rozumiem.
— Wyjaśni się w trakcie gry. Zawsze tak
mawiam — uśmiechnął się szeroko. Wyjął z kieszeni talię kart. — Potasujesz? Nie
chcę, abyś uważał, że już blefuję na starcie.
— Jasne.
Dookoła nas zapadło niezdrowe
podekscytowanie, gdy kibice utworzyli krąg. Zasiedliśmy przy drewnianym stole,
a ja potasowałem karty odkładając trzy inne asy na bok. Nie wiedziałem w co się
pakuję, ale przynajmniej nie myślałem o tym, że Oliwer spędza czas z Marlonem.
Poza tym jeżeli wygram będę mógł zaimponować Oliwerowi, że mimo wszystko
zagrałem w karty.
Taaak… to na swój sposób przejaw odwagi.
Rozdałem karty według zasad Clinta, a
potem przyjrzałem się swojemu zestawieniu. Na dobry początek mogłem pozbyć się
pary dwójek.
— Hm… — zamyślił się głośno Clint. — Co to
za zabawa bez żadnej stawki, prawda?
Uniosłem wzrok znad kart.
— Nie rozumiem.
— Chodzi mi o to, że czuję większą
przyjemność z gry jeżeli wiem, że coś wygram.
— Czego chcesz?
— Hmm — zastanowił się. — Nie jesteś z
Australii, prawda? Twój akcent cię zdradza. Jeżeli przegrasz chciałbym, abyś
oddał mi coś cennego. Jakąś prywatną informację o sobie.
Zmarszczyłem czoło.
— Co? Po co? Nie chcesz pieniędzy?
Zaśmiał się szyderczo.
— Pieniędzy nie potrzebuję. Chcę
informacji. Za to jeżeli wygrasz ty, ja odpowiem szczerze na twoje pytanie.
Szczerość za szczerość, co ty na to?
Decyzje podjąłem w ciągu kilku sekund.
Skinąłem głową. Clint wydał się zadowolony i wyłożył odwrócone karty twierdząc,
że to dwie trójki. Nie byłem tego pewien, ale jeżeli powiedziałbym „blef” i
okazało się, że mówi prawdę musiałbym zgarnąć wszystkie karty ze stołu.
Odłożyłem swoje karty, ale Clint nie
stwierdził, że to blef. Podebrał kolejną kartę i uśmiechnął się szeroko.
Cała rozgrywka opierała się na
zapamiętywaniu tego co mówi przeciwnik. Każdy jego blef dało się wyliczyć.
Trzeba było jedynie pamiętać o tym ile kart wystawił przeciwnik.
— Dwie siódemki — powiedziałem.
— Blef — stwierdził Clint. Zamrugałem
oczami. Miał racje. Chciałem położyć siódemkę i piątkę. Blondyn uśmiechnął się
szeroko. — Bierzesz wszystkie.
I tak w moich dłoniach znalazła się prawie
połowa talii, a wśród niej As Trefl. Zachowałem jednak zimną krew. Grałem
dalej, ale Clint był bezlitosny. Zawodowo pozbywał się kart, aż w końcu w jego
dłoni znalazła się ostatnia. Gorączkowo chciałem doprowadzić do jego
przegranej, ale zdaje się, że nie kłamał. A jeżeli kłamał, za dużo mogłem
zaryzykować.
— Oj, Alan, Alan — westchnął cicho, ale z
radością. — Wynik jest przesądzony. Jeden król pik.
Odłożył kartę i czekał na mój ruch.
— Blef — rzuciłem.
Clint odwrócił kartę, którą jednak był
król pik. Zamrugałem ze zdziwienia. Dałbym sobie głowę uciąć, że już wcześniej
poleciały króle. Chyba, że… to było zanim to ja blefowałem. Szlag! Clint
przeciągnął się radośnie.
— Wygrałem. Możesz pozbywać się kart, ale
i tak zostaniesz z Asem Trefl — stwierdził zadowolony. — Przykro mi, Alan.
Przegrałeś.
Odrzuciłem karty i warknąłem. Nie lubiłem
przegrywać. Zwłaszcza z jakimiś pyszałkowatymi dzieciakami. Clint bez skrupułów
zgarnął karty, sprawnie je przetasował, a znajomi zaczęli mu bić brawo. Potem
spojrzał na mnie, gdy chował swoją talię.
— Dobrze, Alan — odchrząknął. — Wygrałem
pytanie do ciebie. Gotowy?
— To jest to pytanie?
Zamrugał oczami, a potem uśmiechnął się
uroczo.
— Nie. Przeleciałbyś mnie?
Otworzyłem usta, a potem je zamknął. Tłum
ryknął śmiechem, a ja nie wiedziałem co zrobić. Tego pytania się nie
spodziewałem. Ja bym pytał o coś w stylu „nosiłeś kiedyś sukienkę siostry”, ale
to? Zarumieniłem się lekko, ale nie dawałem po sobie poznać, że jestem
skrępowany.
— Nie — odpowiedziałem. Kibice zabuczeli
głośno, ale Clint uniósł dłoń i ich uciszył.
— Szkoda — wstał od stołu. — Do
zobaczenia, Alan. Zbieramy się. Klub nas wzywa.
Wszyscy pokiwali głową i nie oglądając się
za mną ruszyli w stronę wyjścia z plaży. Nie wiedziałem co się właśnie stało,
więc nim jako tako sens do mnie dotarł, oni już zniknęli. Odchrząknąłem i
wstałem. Rozejrzałem się po plaży.
Słońce już zachodziło, a wiatr wzmógł na
sile. Zapiąłem koszulę i jak najprędzej chciałem wrócić do Oliwera. Z dwojga
złego wolałem jego obecność mimo, iż zaraz obok miał być Marlon.
W tym co się właśnie wydarzyło
podświadomie wyczuwałem coś niebezpiecznego. Clint nie był zwykłym nastolatkiem.
A więc kim?
— Alan! — usłyszałem przy swoim uchu i
podskoczyłem. Poczułem silne objęcie, gdy Marlon pojawił się obok mnie. — Gdzie
byłeś? Oliwer wysłał mnie na poszukiwania, ziom! Nie znikaj tak.
— Byłem się przejść — wyrwałem się z jego
objęcia, a nie było to łatwe. — Nie musiałeś mnie szukać.
— Oliwer prosił — odpowiedział jakby to
wszystko wyjaśniało. Przyglądał się mi uważnie, gdy szliśmy przez plażę w
kierunku grilla. — Wiem, co myślisz.
— Co? — zdziwiłem się.
— Nie lubisz mnie — odpowiedział i założył
ręce za głowę. Świetnie! Bardziej eksponuj te bicepsy! — Prawie zahaczasz o
nienawiść, prawda ziom?
— Co? Nie! Czemu…?
— Podoba ci się — zatrzymał się nagle, a
ja również to zrobiłem. Obserwowałem go czujnie. — Oliwer.
Skinąłem powoli głową. Marlon westchnął
ciężko i oparł ręce o boki.
— Cholerka, a myślałem, że będziemy
dobrymi przyjaciółmi — stwierdził. — Wiedz, że ja cię lubię. I nie widzę w
tobie wroga.
— Bo co? Oliwer i tak z tobą nie zerwie
dla mnie? — warknąłem.
— Ziom, nie! Nie lubię mieć wrogów, po
prostu…!
— Nie unikniesz tego — przerwałem mu. —
Będziesz miał wrogów, czy tego chcesz czy nie. Zwłaszcza jeżeli tworzysz
związek.
Zmarszczył czoło.
— Nie jestem zły o adoratorów Oliwera —
wyjaśnił wesoło. — Spójrz na niego! To nic dziwnego, nawet tobie wpadł w oko.
Gdybym miał się przejmować z każdym ziomem czy ziomalką, którzy podbijają do
Oliwera nie miałbym chwili wytchnienia. Na szczęście ostateczny wybór z kim
będzie Oliwer należy do… Oliwera. A ja jestem tym szczęściarzem, którego
wybrał.
Obserwowałem go uważnie. Brzmiał tak
pysznie, że chciałem go uderzyć.
— A co jeżeli Oliwerowi się odwidzi?
Marlon uniósł brwi. Podrapał się po
głowie.
— Uch… nie myślałem o tym, ziom. Kocham go
jednak na tyle, że pozwolę mu być szczęśliwym z kimś innym. Jeżeli to miałaby
być ostateczność.
— Co? To głupie! Walczy się o osoby, które
się kocha!
— Nie trzeba tego robić, gdy wiesz, że
ktoś cię kocha — odpowiedział Marlon. — Dlatego Oliwer nigdy nie będzie się
musiał przy mnie obawiać tego, że go skrzywdzę.
— Nie zgadzam się! Twoja teoria brzmi jak
poddanie się. Ktoś ci odbija chłopaka i nic z tym nie zrobisz?
— Nie, o ile będzie szczęśliwy.
Tym jest miłość? Ponad własne szczęście
stawia się szczęście tej drugiej osoby? Tak to działało? Zawsze sądziłem, że
należy walczyć o tych których się kocha.
— Chyba zbyt lekko podchodzisz do tematu —
zauważyłem, prychając.
— Za to ty musisz zluzować — uniósł i
opuścił dłonie. — Miłość jest pięknym i lekkim uczuciem. Nie odbierzesz mi tego
skoro i tak nie masz szans.
— Uważasz mnie za gorszego?!
— Stary, zluzuj. Nie o to mi chodzi.
Ciągle patrzysz na to wszystko przez pryzmat wyglądu. Każdy widzi, że jestem
lepiej zbudowany od ciebie, ale to nie znaczy, że jestem lepszy. Nie masz szans
w tym sensie, że to co ja oferuję Oliwerowi jest wszystkim czego zawsze
potrzebował. Znam go od dawna i niełatwo jest go do siebie przekonać — zaśmiał
się do swoich wspomnień. — Oj, tak. Oliwer to skała na brzegu. Fala ją podmywa,
ale wiele czasu mija, aż w końcu wpadnie do oceanu. Ja to już mam za sobą. Nie
zrozum mnie źle, Alan, ale Oliwer jest mój. Możesz sobie mnie nienawidzić,
gardzić mną, a nawet pragnąć mojej śmierci, ale to nie ja jestem twoim
największym wrogiem. To uczucia Oliwera są. Jeżeli ich nie przekonasz, nie
jesteś zagrożeniem — zaśmiał się wesoło. — Ale jesteś godnym przeciwnikiem.
— Czy ja dobrze rozumiem? Chcesz, abym go
odbił?
— Zwariowałeś? Nie! Nie zrobisz tego. To
ci się nie uda. I nie waż się bawić jego uczuciami — dodał groźnie. Był to
chyba pierwszy raz, gdy zabrzmiał trochę niebezpiecznie. — Jego serce to nie
twój plac zabaw. Skrzywdź go, a obiecuję ci, że mocno tego pożałujesz. On jest
najważniejszy i nie zniosę jeżeli ktoś go będzie krzywdził. Chcę, abyś miał
tego świadomość.
— Alan! Marlon! — usłyszeliśmy od strony
grilla. Ku nam szedł Oliwer z zaniepokojonym wyrazem twarzy. Zatrzymał się
pomiędzy nami. Tak. On, obiekt westchnień nas obydwu. Z tymże Marlon już z nim
chodził. — Wszystko w porządku? — zapytał. — Z daleka wyglądacie jakbyście się
kłócili.
— Nic z tych rzeczy — mrugnął do niego
Marlon. — Wyjaśniamy sobie pewne sprawy.
Oliwer zmarszczył czoło.
— Zostawisz nas na chwilę samych? —
spytał. Marlon pokiwał głową i spełnił prośbę. Gdy się oddalił na tyle, że wiedziałem,
iż mnie nie usłyszy, prychnąłem.
— Posłuszny.
— Marlon jest bardzo wyrozumiały —
poprawił mnie Oliwer. — Mam nadzieję, że nie powiedział nic złego.
— On? Pan idealny? Nie. Dawał tylko rady.
Poza tym dyskutowaliśmy.
— Na temat?
— Związku. Chyba obaj inaczej widzimy to
jak należy postępować w walce o ukochaną osobę.
Oliwer uniósł brew.
— A ty jak to widzisz?
— Trzeba walczyć — odparłem hardo. —
Walczyć!
— Rozumiem — pokiwał głową i zamyślił się
chwilę. — Gdzie byłeś? Martwiliśmy się o ciebie.
— Spacerowałem — odpowiedziałem. Teraz
miałem szansę się trochę pochwalić. — I zagrałem w karty.
Oliwer zbladł lekko.
— Przecież ci powiedziałem, że lepiej jest
nie grać…
— Wiem, wiem! — zaśmiałem się. — Ale daj
spokój, jedna partyjka nikogo nie zabiła. I… prawie wygrałem. No nic! Żyję.
Oliwer pokręcił głową.
— Nie igraj z ogniem, Alan. Talia nie jest
tak wyrozumiała.
— Delilah mówi, że Talia nie istnieje.
— A ja twierdzę, że istnieje. Każdy temat
ma dwie strony, co? Zależy w co ty uwierzysz — zamilkł na chwilę i obrócił się
na pięcie. — Wracajmy. Jednak wypiję jedno piwo.
Ruszyłem za nim i myślałem nad słowami
Marlona. Czułem, że pomimo jego pacyfistycznego nastawienia nie odda Oliwera
tak łatwo. A to niestety wzbudzało we mnie jeszcze większą chęć zdobycia
blondyna.
Głupie samcze popędy…
— Spytam z ciekawości. W co grałeś? —
zapytał Oliwer.
— Hę? A! Karty. Blef trefl? Jakoś tak…
Chłopak zatrzymał się raptownie i spojrzał
na mnie. Uniosłem brew.
— Co? Znasz tę grę?
— Obawiam się, że tak — pokiwał głową. — Z
kim grałeś?
— Koleś na imię miał Clint.
Oliwer milczał chwilę.
— Clint jest jednym z liderów Talii.
Na chwilę przestałem oddychać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz