sobota, 11 lipca 2020

Druga strona - Rozdział 8 - Asy


ROZDZIAŁ 8
Asy

Przekręciłem się na drugi bok i przeciągnąłem się. Budzik nie przestawał dzwonić, a ja nie miałem siły, aby go wyłączyć. Kiedy w końcu sąsiad zaczął walić w ścianę, uznałem, że czas najwyższy wstać. Przetarłem oczy, ruszyłem pod prysznic i umyłem się dokładnie. Następnie zrobiłem sobie omlet na śniadanie i odpaliłem Internet. Sprawdziłem co ciekawego na świecie i spokojnym krokiem opuściłem mieszkanie. Po drodze wpadłem na ciocię Asię, która z dumą oznajmiła, że nowy członek rodziny narodzi się w okolicach świąt Bożego Narodzenia. Pogratulowałem jej i obiecałem, że będę zawsze na straży porządku i wystarczy dać znać, a na pewno pomogę we wszystkim.
Jazda do pracy była już dla mnie normą. Słuchałem muzyki i nie zwracałem uwagi na ludzi w metrze. Wolałem podziwiać widoki zza okna. Najpiękniejszy dla mnie był Harbour Bridge, który był swoistym symbolem łączącym twa brzegi zatoki Port Jackson. Słyszałem, że można się wspiąć na szczyt mostu. Podobno stamtąd widać przepiękny widok. Obiecałem sobie, że odwiedzę to miejsce jak tylko będę miał wolne.
Wolne jednak nie zapowiadało się w najbliższym czasie. Październik zbliżał się ku końcowi, a Trevor robił się coraz bardziej nerwowy. Wszystko dlatego, że jego narzeczona zbliżała się do dziewiątego miesiąca ciąży, a to oznaczało, że stawał na głowie. Miał przy sobie cały czas telefon, stał się drażliwy i wymagający. Wyładowywał swój ojcowski stres na pracownikach.
Nie było w tym nic dziwnego. Rozumiałem go bardzo dobrze, bo dziecko w drodze to wielka sprawa. Zwłaszcza dla młodego ojca.
Byłem już w szatni i właśnie dostawałem wytyczne od Trevora, gdy zadzwonił mój telefon. Zdziwiłem się, ale mój przełożony pozwolił mi odebrać, ale dodał, że widzi mnie za pięć minut na basenie.
— Del? Co tam? — spytałem zakładając niezdarnie spodenki.
— Heeeeeeeej, mój przyjacielu.
Zmrużyłem oczy.
— Dobra. Czego chcesz? Szybko, bo jestem w pracy…
— Właśnie! O której kończysz?
— Dopiero po czwartej. Potem idę coś zjeść. A co?
— Chcesz iść ze mną i Aaronem do kina? Na… powiedzmy… po szóstej?
— Z tobą i Aaronem? — zdziwiłem się szczerze. — Czemu?
— Jak to czemu? Bo znasz mnie i Aarona i zapraszamy cię do kina. To coś dziwnego?
— Nie — przyznałem. — W sumie, czemu nie? Z chęcią się przejdę. Na co?
— Coś na pewno się znajdzie. Ważne, aby przyjemnie spędzić czas.
— ALAN! — usłyszałem ryknięcie zza drzwi.
— Ups! Muszę kończyć. Wyślij mi szczegóły spotkania, dobra?
— Jasne, Ali. Papa!
Rozłączyła się ze zbyt wielkim szczęściem w głosie. Schowałem komórkę do mojej szafki i pognałem do Trevora. Nie zdążyłem nawet założyć koszulki.
Przyszły tatuś wręczył mi siatkę do czyszczenia basenów i wygnał na dwór. Słońce już paliło w plecy, mimo iż dopiero co był ranek. Dygałem głową w rytm muzyki ze słuchawek. Zdjąłem je dopiero, gdy kątem oka dostrzegłem ruch przy krawędzi basenu.
— Czy ty nie masz nic do roboty, Heather? — spytałem, opierając się o rączkę od siatki. Dziewczyna przytruchtała do mnie i wytknęła język.
— Mam, ale wieczorami. Za dnia bardzo lubię wylegać na słońce i rozkoszować się promieniami — przeciągnęła się eksponując swoje opalone ciało. — Poza tym lubię spędzać z tobą czas.
— Ha! Powiedz mi coś czego nie wiem — splotłem słuchawki i schowałem odtwarzacz do kieszeni. Wróciłem do sprzątania basenów, a Heather mi towarzyszyła.
— Jak Wielka Rafa? Cudna, prawda? — zasugerowała mi odpowiedź, ale nie sposób było się z nią nie zgodzić.
— Rewelacja — przyznałem, a z moich oczu wyleciały gwiazdki. — Podwodne miasto! Były też delfiny. Trzy, co dziwne, bo przeważnie jest ich więcej, ale trzy to i tak cudo!
— Bardzo towarzyskie stworzenia, prawda?
— Żeby ludzie tacy byli — zażartowałem. — Co u ciebie Heather? Jak spędziłaś weekend?
— Imprezowałam — odpowiedziała. Dreptała za mną z dłońmi splecionymi za plecami. — W klubie.
— Fajnie?
— Mega — odpowiedziała. — Musimy kiedyś razem iść. Pokaż jak kręcisz tym tyłkiem…
Spełniłem jej prośbę na co ona wybuchła głośnym śmiechem.
— ALAN! — ryknął Trevor, a ja prawie wpadłem do basenu. — Praca!
— Jasne szefie! — odkrzyknąłem i spojrzałem przepraszająco na Heather. — Jest ostatnio trochę nerwowy. Młody tatuś…
— Pan Trevor będzie tatą? — obejrzała się za nim z zachwytem. — Uroczo! Pójdę mu pogratulować.
Zostawiła mnie na kilka minut i musiała jakoś udobruchać mojego szefa, bo wyglądał na rozanielonego, a ona wróciła do mnie w jeszcze lepszym humorze. O ile to było możliwe, ona zawsze się tak uśmiechała.
Reszta dnia minęła jak zawsze. Turyści wylegli na leżaki, a ich pociechy do basenów. Ponieważ zawsze byłem przeczulony na tym punkcie, pilnowałem ich i przyglądałem się bardzo uważnie. Rodzice niestety często mieli w nosie swoje dzieci. Popijali drogie drinki, a coraz bardziej rozpieszczone maluchy, pozostawione sobie, spoczywały na mojej głowie.
— Nie biegać! — powtarzałem jak mantrę. Patrzyły wtedy na mnie nienawistnie, ale to wszystko było w trosce o ich zdrowie. Uśmiechałem się jednak, gdy któreś nagrodziło mnie przyjaznym spojrzeniem, gdy dla zabawy rzuciłem im koło ratunkowe, a potem przyciągnąłem do brzegu. Trevora urzekł dziecięcy śmiech i zgodził się na tę zabawę o ile będę zachowywał się przyzwoicie i czujnie.
Po dwunastej wyszedłem na lunch i wtedy odebrałem wiadomość od Delilahi. Według niej miałem pojawić się o szóstej pod podanym adresem. Znajdowało się tam kino. Już teraz przezornie sprawdziłem drogę dojazdu bo wiedziałem, że zgubię się z pięć razy.
Pracę opuszczałem w dobrym humorze, mimo że byłem zmęczony. Naturalnie zgubiłem się dwa razy, ale w końcu wsiadłem w odpowiedni autobus. Kiedy już wysiadałem, dostałem wiadomość od Delilah’i.
— Nie będzie mnie. Sorasy — przeczytałem na głos. — Fajnie.
Pod kinem jednak spotkałem Aarona. Wyglądał na trochę przytłoczonego całym tłumem, a kiedy mnie zobaczył, uśmiechnął się przepraszająco.
— Delilah… — zaczął.
— Nie będzie jej. Wiem. Czemu? — spytałem.
Wzruszył ramionami.
— Nie mam pojęcia. Przepraszam za to. Nie musimy iść do kina…
— Czemu nie? Jej strata — zarządziłem. — Do kina! — A potem pół ulicy obejrzało się za mną, gdy zaburczało mi w żołądku. — Albo i nie…
Aaron roześmiał się cicho i wskazał na restaurację obok.
— Możemy najpierw coś zjeść. Mamy czas…
— Nie będzie ci to robić problemu?
— Nie — pokręcił głową. — Wolę abyś się najadł niż mdlał.
— Słusznie! — uśmiechnąłem się. — Chodź, Aaron.
Przeszliśmy na drugą stronę ulicy i zatrzymaliśmy się w małej knajpce. Dostaliśmy tam po dwa wielkie burgery i jedliśmy je opierając się o murek. Od razu poczułem się dużo lepiej gdy przełknąłem ciepłą bułkę z mięsem, sosem i surówką.
— Na pewno ci to nie przeszkadza? — spytałem między kęsami.
— Co? — spytał zaciekawiony. Jego włosy poruszały się wraz z podmuchami wiatru.
— Dwóch facetów w kinie.
Wzruszył ramionami.
— Byłem też z trzema. Raz nawet z czterema. Bez różnicy. Tylko szkoda, że Delilah nie mogła przyjść. W końcu to była jej inicjatywa…
— Dopadnę ją dzisiaj, obiecuję — zadeklarowałem się. — Wypytam o wszystko.
— Swoją drogą, to dobrze, że mogę z tobą chwilę porozmawiać.
— Tak?
— Nie mówiłem ci tego, że mam polskie korzenie.
— Wow! Naprawdę? — spytałem podekscytowany.
— Moja babcia pochodziła z Polski. Wyprowadziła się tu z rodziną w czasie wojny — wyjaśnił i poprawił włosy. — Ma kilka pamiątek i zawsze mi opowiadała o swoim dzieciństwie. Mieszkała w… — zamyślił się chwilę. — Taka dziwna nazwa… Kr…?
— Kraków — podsunąłem. Aaron klasnął w dłonie.
— Tak! Kraków. Dziwnie się to wymawia — zaśmiał się. — W każdym razie tam mieszkała, a potem zaczęła się wojna i jakoś udało się jej uciec tutaj ze swoimi rodzicami i siostrą. Chociaż Australia też wojny nie uniknęła…
— Mało kto ominął — przyznałem. — Ale hej! To było dawno. Nie musisz nigdzie uciekać. Poza tym miło mi, że wiesz gdzie jest Polska. Większość… nie ma pojęcia.
— Geografia świata jest bardzo fajna — odpowiedział. — Chciałbym kiedyś polecieć do tego… Krakowa.
— Jeżeli przylecisz, daj znać. Mogę ci pomóc ogarnąć nocleg i w ogóle. Sam pochodzę z Krakowa — wskazałem na siebie kciukiem i uśmiechnąłem się szeroko.
— Dziękuję — przyglądał się mi i parsknął śmiechem. — Masz sałatę na zębach…
Szybko ją zlizałem i zaśmialiśmy się głośno. Po szybkim obiedzie wróciliśmy do kina. Aaron załatwił nam bilety i weszliśmy na salę. Mieliśmy iść na komedię romantyczną, ale to z Delilah. Jej brak oznaczał, że czas na dobry horror.
— Lubisz się bać? — spytałem.
— Niespecjalnie — wyznał i skulił się w fotelu. — Ale czasem trzeba. Strach robi dobrze na zdolność do bycia ostrożnym.
— Jak to?
— Po obejrzeniu horrorów zawsze zaczynam bardziej dbać o swoje zdrowie, życie i w ogóle o wszystko — powiedział. Podrapał się po głowie. — Staram się doceniać to co mam…
— To ciekawe. Ja po takich filmach przeważnie nie mogę spać sam.
Aaron uśmiechnął się uprzejmie, ale nie skomentował.
Film się zaczął i to był jeden z gorszych pomysłów na jakie dziś wpadłem. Fabuła dotyczyła robaków, a gdy była scena z wielkimi pająkami prawie zemdlałem.
— Oddychaj — poradził szeptem Aaron. — I… erm… ściskasz moją dłoń.
Spojrzałem na niego zdezorientowany, a dopiero po chwili dotarło do mnie co robię. Puściłem jego rękę, ze stresu nawet nie zauważyłem jak ją złapałem. Aaron roztarł ją i uśmiechnął się uprzejmie, a potem wróciliśmy do oglądania filmu.
Poczułem się naprawdę głupio. Nie chciałem, aby Aaron jakoś to źle odebrał dlatego po skończonym seansie zaprosiłem go na porządną kolację w ramach przeprosin. Aaron twierdził, że to nie jest konieczne, ale w końcu dał się namówić. Tym bardziej, że i on i ja umieraliśmy z głodu.
— Opowiedz mi więcej o Krakowie — poprosił. — Na pewno wiele się tam zmieniło po kilku dekadach.
— Bardzo fajne miasto. Z tradycjami i historią. W ogóle to jedno z najważniejszych miast w Polsce — tłumaczyłem i bardzo mi się podobało to, że słucha mnie z uwagą. — Mamy też smoka.
Uniósł brwi.
— Naśmiewasz się ze mnie bo uważasz, że Australijczycy mają gorszy poziom edukacji?
— Nie! — pokręciłem szybko głową. — Smok wawelski! To legenda Krakowa. Wybacz, to takie dziwne, że ktoś nie wie o smoku wawelskim. Był nawet bohaterem jednej z bajek.
— Droczę się tylko — uspokoił. — Poziom edukacji, poziomem edukacji, ale warto dowiadywać się więcej na własną rękę. Chociaż moja babcia nigdy nie wspominała o smoku…
— Może nie chciała cię straszyć? — zaproponowałem. — Smoooooooki. Rarraraaarrr!
Uśmiechnął się z politowaniem.
— W rankingu strachu wypadam lepiej. Ja się boję wielkich gadów, a ty małych pajączków.
Prychnąłem.
— Tak, ale smoki są mityczne. Pająki jak najbardziej prawdziwe. To znaczy, że ty się boisz urojeń, a ja nie.
Aaron otworzył usta, aby odpyskować, a potem je zamknął.
— Masz mnie. Nie mam riposty. Touche.
Wyszczerzyłem zęby i wróciłem do jedzenia. Telefon Aarona zaczął dzwonić. Przeprosił mnie na chwilę i odszedł od stołu. Ja w tym czasie skupiłem się na mojej pizzy. Przyglądałem się właśnie ładnej rzeźbie w kącie, gdy wrócił mój towarzysz.
— Delilah — wyjaśnił. — Podobno źle się czuje.
— Jasne — rzuciłem sceptycznie.
— Też tak sadzę — stwierdził kwaśno. — Jak ci się podoba Australia?
— Najlepsza. Rzecz. W. Moim. Życiu — przyłożyłem dłonie do serca. — Jest super! Mega! Fantastycznie.
Aaron kiwał głową.
— To co jest nie tak?
Tym pytaniem mnie zaskoczył. Nawet bardzo. Od razu wyczuł, że nie wszystko jest w porządku. Odchrząknąłem i upiłem łyk coli. Aaron uniósł dłonie.
— Spokojnie, Alan. Nie musisz mi się tłumaczyć. Po prostu wiem, że jeżeli ktoś cały czas się uśmiecha to znaczy, że i czasem się smuci. Nie ma uśmiechu bez łez — podrapał się po głowie.
To było ciekawe spostrzeżenie.
— Naprawdę tak sądzisz?
— Oczywiście — pokiwał głową. — Bez nagród nie ma kar. Bez krat nie ma wolności. A bez łez nigdy nie będzie prawdziwego uśmiechu. Wszystko ma swoje odbicie, drugą stronę. To prawie jak kod genetyczny. Dwie przeplatające się spirale…
— O cholera, to głębokie — pokiwałem głową. Aaron zarumienił się i spuścił wzrok.
— P-Przepraszam. Nie chciałem zabrzmieć jak dziwak.
— Nie, nie. To co mówisz jest bardzo ciekawe. Dałeś mi powód do przemyślenia całego swojego życia z innej strony.
Aaron uśmiechnął się i wróciła jego pewność siebie.
Następnie siedzieliśmy jeszcze godzinę i rozmawialiśmy o różnicach w naszych krajach. Stwierdziłem, że co drugie stworzenie w Australii chce mnie zabić, na co on stwierdził, że w moim kraju można zamarznąć.
Zebraliśmy się i wyszliśmy z restauracji. Zmierzchało już, gdy dotarliśmy na autobus. Aaron mieszkał w mojej okolicy, a więc mogliśmy się odprowadzić. Mieszkał w domku jednorodzinnym z dużym ogrodem, który bezpośrednio łączył się z parkiem.
— Fajny dom — pokiwałem głową. — Zawsze chciałem mieszkać w domku jednorodzinnym.
— Też lubię tu mieszkać. Jest całkiem cicho jak na Sydney — uśmiechnął się. — Dużo miejsca i… Delilah?
Drzwi do domu Aarona otworzyły się i przed nami pojawiła się zadowolona Delilah. Przyjrzeliśmy się jej.
— Co ty tu robisz, co? — warknąłem.
— Spokojnie, tygrysku — machnęła pazurkami. — Nie tak drapieżnie.
— Już dobrze się czujesz? — zapytał Aaron. — Wyglądasz na zdrową.
— Och, już mi lepiej — poprawiła jego kołnierz. — Jak film?
— Bardzo fajny. Alan się trochę bał, ale…
— Ej! — uniosłem palec. — Uważaj na to co mówisz.
Roześmialiśmy się i zapadła cisza. Wyczułem, że coś jest nie tak. Aaron wziął głęboki wdech i uśmiechnął się.
— No dobrze, to już pójdę. Wierzę, że Alan cię odprowadzi.
— Och! Oczywiście — objęła mnie za szyję. — Z niego taki dżentelmen…
— Uderzę cię kiedyś — odpowiedziałem. Aaron pożegnał się z nami i wrócił do domu, a ja ruszyłem z Delilahą luźnym spacerem w kierunku naszego bloku.
Było ciepło, a na ulicach chodziło sporo ludzi. Delilah wzięła mnie pod rękę i zgubnie wyglądaliśmy jak para.
— Jak tam w pracy, kochanie? — spytała.
— Och, cudownie. Zarobiłem tyle, że będziemy mogli posłać Jimmy’ego na studia.
— Jimmy się ucieszy — uśmiechnęła się i westchnęła. — Starzejmy się, Alanie.
— Czas leci to fakt, ale my jesteśmy całkiem ruchliwy jak na nasz wiek — zażartowałem i przybiliśmy sobie piątki.
— Co myślisz o Aaronie?
— Jest spoko — wzruszyłem ramionami. — Lubię go. Pomijając to, że lubi pająki i inne robaki… Wiedziałaś, że ma polskie korzenie?
— Tak, dlatego chciałam, abyś go poznał. Aaron bardzo marzy o wylocie do Polski, ale się waha. Liczyłam na to, że go przekonasz.
— Zaproponowałem mu, aby jak przyleci to dał znać. Na pewno się nim zaopiekuję.
— Oj, na pewno — pokiwała głową Delilah. — A jak Oliwer?
Westchnąłem ciężko.
— Wchodzisz na niebezpieczny grunt. Nie rozmawiałem z nim od prawie tygodnia. Nie wiem co się dzieje… Zaproponowałem mu spotkanie, ale nie był zbyt chętny.
— Dziwisz się? Ma chłopaka, który powinien mieć własną ulicę. Ostatnio byłam ze znajomą w Oceanarium. Marlon pływał… Ach…
Wywróciłem oczami i zacisnąłem zęby. W krtani zdusiłem warknięcie.
— Tobie się nie podoba?
— Nie. Jest dziwny. Nie lubię go.
— Brzmisz jak zazdrosny kochanek.
— Nie nabijaj się, Delilah — ostrzegłem. — Marlon jest moim rywalem. Na razie ma więcej szczęścia, ale… W końcu karta się odwróci.
Delilah pokręciła głową.
— Jesteś totalnym frajerem.
— Zakochany — sprostowałem.
— Frajer z ciebie i tyle.
Odprowadziłem ją do mieszkania i wróciłem do siebie. Rozebrałem się do naga, włączyłem laptopa, jakąś muzykę, a potem wziąłem długi prysznic. Musiałem się jakoś odprężyć. Dlaczego musiała dziś wspomnieć o Oliwerze…?
Widziałem jego szczupłe, blade, zadbane ciało. Jasne włosy i oczy jak szafiry. Ale wpatrywały się nie we mnie, ale w Marlona.
Warknąłem. Nie mogłem się nawet masturbować bo byłem zły. Jęknąłem i wyszedłem spod prysznica. Już chciałem wrócić do laptopa, gdy dostrzegłem ruch w kuchni.
— P-P-P… Pająk! — wrzasnąłem i odskoczyłem do tyłu, wpadając na swoje drzwi. Wielkie, włochate nogi przesuwały się po blacie w kuchni. Zapomniałem zamknąć balkon! Te bestie miały cały dzień na dostanie się tu.
Powoli i ostrożnie wyjąłem telefon z torby. Wybrałem odpowiedni numer.
— Halo? — usłyszałem.
— Aaron? — pisnąłem.
— Alan?
— Tak.
— Przepraszam, brzmisz jak małe dziecko. Stało się coś?
— Aaron… pająk…
— Taaak…?
— W moim… domu jest pająk. Błagam… pomóż…
— Erm… a nie możesz go sam…? Chociaż nie. Widziałem twoją reakcję. Poczekaj chwilę. Będę za kilka minut.
Rozłączył się, a ja nie ruszyłem się z miejsca. Wpatrywałem się dokładnie gdzie łazi pająk, aby mieć go na oku. Rozglądałem się za innymi, ale na szczęście żadnych potworów nie widziałem.
Jak obiecał, tak był. Aaron, co prawda z mokrymi włosami, prawdopodobnie brał prysznic, ale dalej z uprzejmym uśmiechem. Obrzucił mnie krótkim spojrzeniem od stóp do głów. Stałem odziany jedynie w przewinięty ręcznik, ale nie przeszkadzało mi to. Lubiłem ekshibicjonizm…
— Tam jest — wskazałem palcem. Pająk zdążył zadomowić się na ścianie. Aaron zaszczycił go spojrzeniem. Szybkim krokiem zbliżył się do niego, a ja wstrzymałem oddech. Bez żadnych obaw chłopak wziął stworzenie na dłoń, a potem wyniósł na balkon. Wrócił do pokoju i zamknął balkon.
— I już.
— Dziękuję! — uścisnąłem go mocno. Usłyszałem jak traci oddech.
— Nie… nie ma sprawy — wysapał. — I do usług.
— Po prostu jestem ci taki…
Poczułem, że ręcznik się zsuwa, a potem opadł na ziemię. Zapadła głęboka cisza, a ja i Aaron wytrzeszczyliśmy oczy, ale nie patrzyliśmy na siebie. Jednak dalej go obejmowałem.
— O… mój… Boże… — szepnąłem.
Aaron zamknął oczy i cofnął się szybko. Ja zgarnąłem ręcznik i raz jeszcze go przewiązałem na pasie. Czułem, że zrobiłem się cały czerwony na twarzy. Dlaczego mnie to podnieciło?
— Już. Już jestem zakryty. Spokojnie — oznajmiłem. Aaron uchylił niepewnie oczy. — Przepraszam. Nie sądziłem, że spadnie.
— Ja raczej też nie. — Aaron odchrząknął i spojrzał w bok. — Chyba już pójdę.
— Nie gniewaj się na mnie.
— Nie gniewam się na ciebie. Po prostu… poruszył się i to… dziwne.
Zaśmiałem się głośno, odchylając głowę do tyłu.
— To naturalna reakcja. Tarcie i te sprawy…
— Taaaa — pokiwał głową. — No nie wiem…
— Dobra, słuchaj — przerwałem mu. — Mam wobec ciebie dług. Nie dość, że drugi raz uratowałeś mnie przed pająkami to jeszcze… nie wybiegłeś. Mogę coś dla ciebie zrobić?
Aaron uśmiechnął się blado.
— Ubierz się. To pierwsza prośba…
— Erm. Tak jasne. Nie ma sprawy.
— A po drugie… — zastanowił się chwilę. Uśmiechnął się pod nosem. — Boisz się tylko pająków, tak?
— Tak. Inne owady znoszę.
— Pająki to nie owa… nieważne — stwierdził. — Potrzebuję ochotnika w poszukiwaniu okazów robaków pod Sydney. Obiecuję, że nie są trujące i żadne z nich to pająki.
— Chcesz łazić pod miastem w poszukiwaniu robaków?
— Tak.
Pokiwałem głową.
— Zgoda. Tyle, że mogę jedynie w weekendy.
— Naprawdę się zgadzasz? Od lat próbuję nakłonić Delilahę, ale się nie zgodziła… No dobra. Widzę, że jesteś chętny na nowe doznania — uśmiechnął się cały rozpromieniony. Ten dzieciak naprawdę się cieszył. — Super! Świetnie. Erm… wyślę ci szczegóły.
— Jasne.
— I ubierz się — dodał, gdy wychodził. Trzasnęły drzwi, a ja wzruszyłem ramionami.
— Przeważnie wolą jak stoję nago…

***

Następnego dnia, po tym jak szczelnie zamknąłem okna i balkon, wyszedłem na poranny spacer z Delilahą. Dzisiaj miałem wieczorną zmianę na basenie, a więc mogłem spędzić trochę czasu na plaży. Z zadowoleniem rozebrałem się do kąpielówek i wyciągnąłem się na ręczniku obok mojej przyjaciółki.
— Piękny dzień — wyprężyła się jak kot.
— Nie mogę uwierzyć, że mogę leżeć plackiem na plaży… pod koniec października! — Swoją ręką zasłoniłem słońce i otworzyłem oczy. — Ciepło… bosko.
— Właśnie. W Polsce teraz zima, prawda?
— Jesień. Ale sprawdzałem temperaturę i jest już zimno. Przynajmniej ja bym się nie pojawił na plaży w kąpielówkach. A tu? Piasek, morze, szum, gwar turystów… ach…
— Słyszałam, że zgodziłeś się na polowanie na robaki z Aaronem — zmieniła temat.
— Był taki szczęśliwy, gdy kiwnąłem głową — wróciłem do tamtych wspomnień i aż mi się zrobiło miło na sercu. — Ucieszył się.
— Dziwisz się? Aaron nigdy nie miał kompana do takiej wyprawy. Wiele osób go uważa za dziwaka.
— Jego? — zdziwiłem się. — Przecież to normalny facet, który ma niecodzienne hobby.
— I właśnie dlatego uważali go za dziwaka od najmłodszych lat — przekręciła się na brzuch i zaczęła machać nogami. — Wiesz… dziwny dzieciak, który chroni pajączków, pszczółek i żuczków. Zawsze dbał o nie, bo uważał je za bezbronne. Piękne i tajemnicze.
— A jednak ty się z nim przyjaźnisz.
— Aaron kiedyś bardzo mi pomógł. Poza tym, ja lubię dziwaków. Na przykład - ciebie.
— Mnie? Jestem, aż tak dziwny?
— Tak. Lubisz emocjonalny masochizm. Lubisz jak bije cię pejcz o nazwie Marlon i jesteś zakuty w kajdany o imieniu Oliwer.
— Masz bardzo wybujał wyobraźnię — stwierdziłem oschle. Opuściłem dłoń i zamknąłem oczy. — Zastanawiam się czy Oliwer tu jest…?
— Na pewno — wzruszyła ramionami. — O tej godzinie albo surfuje albo gotuje.
Usiadłem na ręczniku i rozejrzałem się. W tłumie ludzi nie łatwo go było dojrzeć, a więc szukałem wśród surferów. Nikt mi nie przypominał bladej zjawy, a więc nie mogło tu być Oliwera. Możliwe, że gotował w restauracji, ale tam nie chciałem na niego wpadać.
— Czy mi się wydaje czy to…? — Delilah uniosła głowę i opuściła okulary przeciwsłoneczne na czubek nosa. — Cholera, toż to Clint.
Obróciłem się na ręczniku. Clint w towarzystwie trzech wysokich pakerów przemierzał plażę pewnym krokiem. Wyglądało to dość abstrakcyjnie, a na jego piersi dostrzegłem tatuaż trefla.
— Znasz go? — spytałem szeptem.
— Clint jest synem jednego z biznesmenów. Jednego z najbardziej wpływowych w mieście. Zawsze obnosi się z tą swoją świtą — wytłumaczyła.
— I jest liderem Talii? — zapytałem.
— Co? — zdziwiła się. — A skąd ty masz takie informacje?
— Od Oliwera.
— Talia nie istnieje.
— Jestem innego zdania.
Obserwowaliśmy jak Clint wchodzi do pubu Starfish. Tego samego, w którym ja byłem pierwszego dnia. Spojrzałem na Delilahę, a ona na mnie. Zmrużyła oczy i pokręciła głową.
— Nie, Alan…
Dźwignąłem się z ręcznika i dyskretnie pobiegłem za Clintem. Delilah zawołała za mną, a potem dodała, że przyniesie mi lilie na mój pogrzeb. Nie słuchałem jej jednak i poszedłem do Starfish. Podszedłem do baru i udawałem, że się rozglądam za jakimś piwem. Clint siedział z tamtą trójką, na szczęście tyłem do mnie. Wiedziałem, że może mnie kojarzyć po tej felernej grze, ale postanowiłem zaryzykować. Chciałem się dowiedzieć, o czym może rozmawiać Clint, gdy nie gra w karty.
— … nie mogę teraz — warknął do telefonu. — Nie jestem na każde twoje skinienie. Jebie mnie to serdecznie, Pik. I nie znalazłem jeszcze tego kolesia. Pracuję nad tym do cholery!... Jestem na plaży. Nie musisz jej tu wysyłać. Dam sobie radę sam…
Szturchnął jednego z pakerów i wskazał na coś na tablicy z ofertami. Tamten skinął głową i zbliżył się do mnie. Spojrzał na mnie z pytaniem w oczach.
— Zamawiasz coś?
— Zastanawiam się.
— Wbijam się — poinformował i zagadał do barmana. Ja odetchnąłem z ulgą.
— Obiecuję, że go znajdę. Wiem, że jest gdzieś na plaży — zapewniał Clint i pstryknął palcami. — To spadaj do tego oceanarium. Nie zawracaj sobie głowy naszymi sprawami.
Rozłączył się zdenerwowany, zaklął i przyjął drinka, który podał mu jeden z jego sługusów. Clint wziął głęboki wdech i otarł skronie.
— Wszystko w porządku, Clint? — zapytali.
— Nie, kurwa. Termin mi mija. Im dłużej ten koleś jest poza naszym wzrokiem tym gorzej dla nas. Znajdę go, do cholery — wypił duszkiem całość napoju i wstał. Wyszedł z pubu nawet mnie nie zauważając zbyt zajęty swoimi myślami.
Pik. Zwrócił się do kogoś przez telefon „Pik”. A sam ma wytatuowanego Trefla na klatce piersiowej. Jego gra na dodatek polegała na tym, iż przegrywa ten kto zostaje z asem trefl.
— Zamawiasz coś? — spytał barman. Wyrwany z zamyśleń, pokręciłem głową i wróciłem na plażę gdzie znów paliło mnie słońce. Delilah leżała na ręczniku, nie zwracając uwagi na nic co się działo dookoła.
Idąc w jej kierunku zastanawiałem się nad moimi domysłami. Czyżby to znaczyło, że jest czterech liderów w Talii? Każdemu przypisany byłby znak karty. To proste! Czwórka liderów i zarządzają Talią. Znam Clinta, który rozmawiał z Pikiem. Pik i Trefl. A kim są Kier i Karo? I przede wszystkim - czy moje domysły są słuszne?
— Zaspokoiłeś ciekawość? — spytała mnie Delilah, gdy kładłem się obok.
— Tak. Talia istnieje.
— Talia nie istnieje, Alan — prychnęła. — To legenda miejska. Może i są fanatycy, którzy się podają, ale…
— Mów co chcesz. Chcę się dowiedzieć kim jest pozostała trójka i kogo tak zaciekle szukają.
Delilah pokręciła głową i już nie poruszyła tego tematu.
— Cztery asy — mruknąłem pod nosem i ułożyłem się wygodnie na ręczniku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz