Rozdział
12 — Trucizna
Poranek był chłodny. Bardzo chłodny. I na dodatek było jeszcze ciemno.
Nie byłem przyzwyczajony do tak wczesnych pobudek w niedziele. Wczoraj, po tym
jak Gabriel mnie odprowadził, wymieniliśmy się numerami telefonów. Jeszcze tego
samego dnia umówiliśmy się na wspólne bieganie o siódmej rano. Dlatego teraz
stałem i marzłem, czekając na mojego znajomego z drużyny. Zacząłem robić
skłony, aby nie zamarznąć na kość.
Jeżeli mam być szczery to po wczorajszym dniu pełnym emocji i treningu
ledwo zdołałem wejść do pokoju, a padłem na łóżko. Spałem jak zabity i moją
przygodę ze snem zakończył brutalny budzik. Przez pierwsze dziesięć minut
siedziałem otępiały na łóżku, a potem zdałem sobie sprawę, że się spóźnię.
Gabriel nie wyglądał na osobę tolerującą spóźnienia.
Mylnie jednak go oceniłem, bo to on się spóźniał. Słońce dopiero co
kreśliło swoją drogę na niebie. Z moich ust wylatywała para. Minęło mnie parę
zaspanych osób z psami na smyczy. Poranne spacery z pupilami cieszyły się sporą
popularnością w parku, jak zauważyłem.
Nie byłem pewien czy w oddali usłyszałem dźwięk rolek, czy może mi się
wydawało? Nie miałem czasu się zastanawiać bo oto pojawił się Gabriel.
W przeciwieństwie do mnie nie wyglądał na zaspanego. Co najwyżej na
trochę zmęczonego. Ale nie miał typowych dla człowieka oznak porannego
wstawania - roztrzepanych włosów, obojętnego spojrzenia i odciśniętej poduszki
na twarzy.
— Sorka — powiedział na wstępie. Nawet nie miał już porannej chrypki. —
Musiałem przygotować siostrze śniadanie.
— Nie ma sprawy — skłamałem. Czułem, że mój szpik kostny będzie do
wymiany. — Masz siostrę?
— Tak — skinął głową. — Siedmioletnią. W tym roku poszła do podstawówki.
— Cała przygoda przed nią — uśmiechnąłem się.
Skinął głową.
— Zaczynamy?
— Nie ma nic lepszego od biegania w niedzielny poranek — przeciągnąłem
się. — Zaczynajmy — wyjąłem kartę z kieszeni, a na niej miałem zapisane
wszystkie instrukcje od Samsona. — Pół minuty biegania, cztery i pół minuty
marszu. Da się zrobić.
— Tylko tyle? — zdziwił się Gabriel. — Ty naprawdę nie masz kondycji.
— Wiem.
Odwróciłem wzrok, speszony. Byłem najsłabszym graczem w drużynie.
— Nie ma co się załamywać — wzruszył ramionami. — Każdy zaczyna.
Skinąłem głową i rozpoczęliśmy nasz trening. Nie wiele do siebie
mówiliśmy, ale musiałem przyznać, że miał większe pokłady wytrzymałości niż ja.
Po pierwszej serii już się spociłem, a on nawet nie wyglądał na zmęczonego.
I tak biegaliśmy trochę ponad pół godziny. W między czasie mijaliśmy duże
ilości, różnorodnych ludzi. Od spacerujących z psami, po starsze panie
wracające z kościoła. Nawet nie pamiętam kiedy ostatni raz tam byłem. A
pamiętam, że w podstawówce pilnie i gorliwie odwiedzałem tę świątynię. Doszedłem
do wniosku, że to gimnazjum wszystko zepsuło.
Minęliśmy głośnych, trzynastolatków, którzy poubierani w za duże spodnie,
za ciasne koszule, czapki i kolorowe szale, najprawdopodobniej jeszcze trochę
pijani, wracali do swoich domów. To też mnie intrygowało. Ja zacząłem pić
dopiero w drugiej klasie liceum. I nie, żebym został wtedy królem imprez. Po
prostu wtedy spróbowałem wódki. Och, te sensacje żołądkowe…
— O czym tak intensywnie myślisz? — zapytał Gabriel, zerkając na mnie.
— A wiesz… Kościół, gimnazjum, wódka…
— Mam zgadnąć, który element nie pasuje?
Zaśmiałem się.
— Nie. Po prostu tak mam, że zaczynam myśleć o jednym, a kończę na
zupełnie czymś innym. Kiedyś zacząłem myśleć o komunikacji miejskiej, a
skończyłem sprzęcie do wspinaczki. Potem nie mogłem odtworzyć drogi jaką
przebyłem od jednego punktu do drugiego.
Tym razem to on się roześmiał.
— To wiele wyjaśnia.
— Co wyjaśnia?
— Twoje wieczne zamyślenie — odpowiedział. Patrzył wprost przed siebie. —
W szkole mnie ignorujesz jak mówię ci „cześć”. — Albo mi się wydawało, albo
wyczułem lekki wyrzut.
— Kiedyś mijaliśmy się w szkole?
— Właśnie o tym mówię — westchnął. — Nawet mnie nie widzisz. Mam sto
dziewięćdziesiąt jeden centymetrów wzrostu.
— Przepraszam. Nie wiedziałem, że tak jest. — Jednak w tym momencie
dotarło do mnie, że kiedyś też nie zauważyłem Bazylego jak czekał pod halą. —
Na pewno nikogo nie ignoruję.
— Dobra. Zapamiętam.
— No to… co u ciebie? — zagaiłem neutralnie.
— Wszystko w porządku — odpowiedział.
— Dziewczyna już ochłonęła?
— Tak — odparł, ale jego ton wcale na to nie wskazywał. — A u ciebie?
Jakieś miłości?
— Brak — pokręciłem głową. — I w sumie dobrze.
— O, o. Wyczuwam przykre doświadczenia.
— Trochę — wzruszyłem ramionami. — Dalej jednak szukam brakującego elementu.
— Brakującego elementu?
— Miłości — odparłem. — Wiesz… jestem przekonany, że kiedyś pojawi się ta
jedna, jedyna osoba.
— Jesteś romantykiem? — zaśmiał się.
— I to cholernym.
Nasza rozmowa się przerwała na parę minut. Prawdę mówiąc jeszcze z nikim
nie rozmawiałem na temat mojej teorii „brakującego elementu”. O teorii, gdzie
całe życie to puzzle i trzeba je odpowiednio ułożyć.
Nasz trening zakończył się. Dotarłem do miejsc w parku, o jakie bym go
nie posądzał. Wśród wielu drzew i teraz przyjemnie chłodnej atmosfery,
znajdowała się górka pełna ławek. Gabriel usiadł na jednej i odchylił głowę do
tyłu, nabierając powietrza. Jego klatka piersiowa unosiła się i opadała.
Usiadłem na ławce, w bezpiecznej odległości, aby nie miał do mnie pretensji.
Widziałem stąd parę budynków Warszawy. Przeważnie stare kamienice, ale wydawało
mi się, że mogłem dostrzec wysokie budynki z centrum. Złote słońce już je
oświetlało, a więc musiałem zmrużyć oczy i przyłożyć dłoń do czoła.
— Zawsze lubiłem to miejsce — wyznał Gabriel. — Jak byłem mały często się
tu przychodziłem bawić.
— Nic dziwnego — rozejrzałem się. Koło wzniesienia znajdował się plac
zabaw. — Tutaj można było się bawić… we wszystko jak mniemam.
— Nom. W
policjantów i złodziei, w wojnę, w wyścigi… Tutaj też zacząłem grać w koszykówkę — wskazał na betonowe, stare, popękane boisko. — Ile ja sobie tu
zdarłem skóry. Au — zaśmiał się na to wspomnienie. — A jak twoje dzieciństwo?
— Nie spędzałem dużo czasu na dworze — odpowiedziałem. — Raczej czytałem albo
bawiłem się klockami lego. I układałem puzzle. Dalej uwielbiam układać puzzle.
Obecnie się nawet z jednymi morduję.
— Puzzle, hę? — spojrzał w niebo. — Dawno żadnych nie układałem. Nigdy
nie miałem do nich cierpliwości. Za to moja siostra je uwielbia.
— Mogę jej oddać parę zestawów, jeżeli chcesz — odpowiedziałem. —
Większość znam już na pamięć.
— Spytam się jej.
— Chyba czas wracać. Jeszcze muszę trochę pospać. Chyba zaraz zasnę na
tej ławce — westchnąłem. Nie była to prawda, bo ból w nogach i płucach nie pozwoliłby
mi na to. Jedynie chciałem się znaleźć pod prysznicem, a potem w łóżku. — No i
praca domowa.
— No tak. Racja — dźwignął się z ławki. — Chodźmy.
Powrót odbył się spacerem. I tym razem się nie przesłyszałem. Ktoś
niedaleko jeździł na rolkach.
***
Pierwsze dwa tygodnie października były dla mnie niezłym maratonem.
Przede wszystkim miałem trzy klasówki — z biologii, historii i matematyki.
Kombinacja tych trzech przedmiotów sprawiła, że musiałem zakuwać do późna.
Ponadto miałem treningi tenisa, na których spotykałem się z Aleksem.
Urzeczony co chwila opowiadał mi o swojej dobrej relacji z Szymonem. Nie wyznał
jeszcze swoich uczuć, ale wyglądało na to, że zarówno mnie jak i Szymonowi nie
przeszkadzała obecność geja. Za to przeszkadzała większej części koła
zainteresowań. Niewiele osób z nim rozmawiało. Zacząłem się zastanawiać czy i o
mnie niedługo nie powstaną plotki, ale prawdę mówiąc nie bardzo mnie to
interesowało. Radość Aleksa była tak fantastyczna, że aż uzależniająca. Dlatego
próbowałem wprowadzić go do mojej paczki. O tyle, o ile Marek i Felicja nie
mieli z tym żadnych problemów to Emilia i Bazyli wyraźnie pokazywali swoje
niezadowolenie. Często odłączali się od nas w towarzystwie Aleksandra.
Najwidoczniej mój japoński przyjaciel przywykł do takich sytuacji, bo już nie
zwracał na to większej uwagi.
Poza tenisem czekały mnie również wyczerpujące treningi pod surowym okiem
Cyrusa. Drużyna powoli do mnie przywykła. Nawet Filip już nie był taki niemiły
jak wcześniej. Zostałem również zaproszony na małą domówkę do Dawida. Wszystko
wyglądało fajnie, aż do czasu, gdy musiałem pokazać na co mnie stać na boisku.
Męczyłem się najszybciej ze wszystkich, jednak po trzech spotkaniach
zauważyłem, że potrafię wytrzymać już pierwszą połowę bez czołgania się po
parkiecie. Moje ciało również się zmieniło. Nieznacznie, ale dostrzegłem tę
małą zmianę przed lustrem, gdy się przebierałem po prysznicu. Schudłem, ale
przez to pokazało się więcej mięśni. Uderzyło to w moje ego i z chęcią
kontynuowałem treningi.
Pomijając sprawy sportowe, musiałem ćwiczyć do Festiwalu Muzyki. Mieliśmy
już nieco ponad tydzień i szło nam coraz lepiej.
Wszystko to sprawiło, że w domu pojawiałem się coraz rzadziej. Do tego
stopnia, że i moi rodzice wkroczyli z interwencją. Głównym problemem była
matura. Byli niezadowoleni, że tyle czasu spędzam poza domem, mimo iż moje
oceny nie były złe. Powiedziałbym, że były zaskakująco dobre jak na osobę,
która znika na całe dnie z domu. Oczywiście rodzice doszli do wniosku, że
wpadłem w złe towarzystwo. Wystarczyło jedynie, aby dwa dni później wpadli do
mnie Marek z Felicją i oczarowali moich rodziców na tyle, że odepchnęli myśl,
iż zacząłem być o krok od zapisania się do gangu.
Pogoda za oknem robiła się coraz bardziej ponura i deszczowa. Warszawiacy
musieli odrzucić lekkie ubrania i wyciągnąć kurtki oraz parasole. Wśród nich i
ja, zakapturzony, przemykałem przez mokre i chłodne ulice.
Gdy dotarłem do szkoły zdjąłem mokre ubranie i zadrżałem z przyjemności,
gdy poczułem na sobie ciepło. Dopadłem najbliższy kaloryfer i zatrzymałem się
przy nim na parę minut. Gorszej decyzji tego dnia nie mogłem podjąć.
Parę sekund później w szatni, niedaleko mnie zaczęły się przepychanki.
Trzech chłopaków szturchało jednego, wysokiego, ubranego na czarno. Popchnęli go
z taką mocą, iż mimo swojego wzrostu, zaczął się cofać, machając rękami,
próbując złapać równowagę. Oczywiście wpadł na mnie. Ciężkie ciało
przygwoździło mnie do ściany, nabiłem się na kaloryfer, jęknąłem z bólu i
osunąłem się na ziemię, wraz z tamtym chłopakiem. Jednocześnie zahaczyłem
plecami o rury, które nie były w najlepszym stanie.
Nim do mnie dotarło, że leżę, ten który na mnie wpadł zaklął i już stał
na nogach. Pognał do trzech chłopaków i wznowili bitwę.
— Uch — jęknąłem.
— Wszystko w porządku? — usłyszałem głos Gabriela. Wyglądał na
zaniepokojonego. Pomógł mi wstać. — Nic ci nie jest?
— Nie, nie — pokręciłem głową. Czułem jednak szczypanie na plecach, a to
znaczyło, że musiałem się porządnie zadrapać. — Co to było?
— Ej! — ryknął Gabriel w tamtym kierunku. Czwórka nie przestawała. —
Dupki… — warknął.
— Co tu się dzieje? — Tym razem kolejny głos uspokoił całą sytuację. Nie
było to dla mnie dziwne. Na schodach stanął cały samorząd uczniowski z Gerardem
na czele. Jego oczy oceniły szybko sytuację.
— Niech zgadnę, Robercie — westchnął. — Twój znak zodiaku to Koziorożec?
Wysoki brunet, ubrany na czarno i wyglądający jak jeden z tych złych
charakterów w filmach, skinął głową. O ile dobrze widziałem, na jego szyi
widniał tatuaż.
— Wiedziałem — mruknął Gerard. — A wy? — spojrzał na pozostałą trójkę.
— To drugoklasiści — odezwała się Flora. A potem opowiedziała o nich
wszystko co wiedziała, dzięki czemu dowiedzieliśmy się, że jeden z napastników
ciągle śpi z misiem, a o drugim, że stracił prawictwo niecały tydzień temu. Jej
wiedza była przerażająca.
— Dobra, Flora. Wystarczy. — Gerard zszedł na sam dół schodów, aby móc
się lepiej przyjrzeć. — Kto zaczął?
— Ten dziwoląg! — warknął jeden z chłopaków.
— Nie obrażaj mnie!
— Robert? — Przewodniczący spojrzał na niego.
— Śmieli się ze mnie! Wyzywali od satanistów…!
— Bo nim jesteś! — wtrącił tamten.
— Zamkniesz ty się? — warknął Gerard. Tamta trójka od razu się
przymknęła. — Robert, znów zacząłeś bijatykę?
— To nie tak…
— Nawet samorząd ma swoją cierpliwość — przerwał. — Będę zmuszony o
wniesie prośby o ograniczeniu cię w prawach ucznia.
— Co?! Nie!
— I tak to zrobię — zagrzmiał groźnie. — W tej szkole nie ma miejsca na
takie bezsensowne bijatyki. Próbowaliśmy już wszystkiego. Dawaliśmy ci wiele
szans, Robert. Trudno, zmarnowałeś je. Może jak poniesiesz poważniejsze
konsekwencje to się zastanowisz nad tym co robisz. A wy — spojrzał na
pozostałych uczestników bijatyki. — Załatwię wam takie prace społeczne, że
odpadną wam dłonie. Cała czwórka za mną, do gabinetu pani dyrektor — obrócił
się na pięcie nie słuchając reszty wyjaśnień. — Klaro, chodź z nami.
Wice skinęła głową i szóstką weszli po schodach. W szatni panowała cisza.
Aureli uśmiechnął się, jakby sytuacja nie miała miejsca.
— Z radością informuję, że dzisiejszy szczęśliwy numerek to… pięć!
Życzymy miłego dnia!
Kacper, Aureli i Flora wspięli się po schodach i zniknęli. Szatnia powoli
wracała do życia.
— Jednak mam dziś szczęście — oznajmiłem. — Nie będą mnie pytać.
— Serio? Szczęściarz. Mnie jeszcze nie wylosowali — wyznał Gabriel. — Na
pewno wszystko w porządku?
— Tak. Nie martw się.
— Muszę. Jeżeli coś ci się stanie, osłabisz drużynę.
Pokręciłem głową.
— To nic takiego. Lekkie zadrapanie — uspokoiłem go. — Będę mógł grać.
— To dobrze. — Gabriel skinął głową. — Chodźmy.
Skinąłem głową. Przez myśl mi przemknęło, że samorząd uczniowski potrafi
być przerażający.
***
Nadszedł dzień Festiwalu Muzyki. Ten dzień był wolny od lekcji, ale za to
każda klasa musiała wykonać jakąś piosenkę. Reszta uczniów było zobligowana do
tego, aby na korytarzach otworzyć małe stoiska z konkursami, ciekawostkami i
tak dalej. Twórcy najciekawszej wystawy mieli otrzymać dodatkowe
nieprzygotowania na niektóre przedmioty. A więc stawka była wysoka.
W tym czasie, gdy szkolne korytarze rozbrzmiewały od głośnych rozmów, ja
wraz z moją paczką przyjaciół, przygotowywaliśmy się, aby dać zwycięski występ.
Jak się okazało w jury mieli zasiąść sami nauczyciele, w tym dyrektorka, a
samorząd brał udział w konkursie. To oni mieli go rozpocząć.
Na auli zebrały się tłumy uczniów. My byliśmy przedostatnią klasą, która
miała dać występ.
— Drodzy uczniowie — przemówił ze sceny Gerard. — Jako przewodniczący
samorządu uczniowskiego mam zaszczyt rozpocząć Festiwal Muzyki. Większość klas
przygotowała dla was krótkie występy. Czeka nas wiele godzin zabawy i
śpiewania! Polecam również rozejrzenie się na korytarzach, gdyż możecie tam
znaleźć wiele ciekawych atrakcji! No dobrze, bez dalszych wstępów, zaczynajmy!
Otrzymał za to oklaski i głośne westchnięcie zakochanych w nim dziewczyn.
Dostał jeszcze dłuższe westchnięcie, gdy zasiadł za perkusją.
— Perkusiści są sexy — szepnęła do mnie Felicja. Marek uniósł głowę i
wyszczerzył zęby.
Piosenka samorządu była czysto rockowa. Dobra na rozpoczęcie takiej
imprezy, aby ożywić tłum. Nawet nauczyciele rzucili się w czasy swojej
młodości, gdy rządził prawdziwy rock.
Kolejni przedstawiciele klas zabrali się za to bardziej lub mniej
poważnie. Była grupa chłopaków udających Backstreet Boys, jedna dziewczyna,
która tak mocno wczuła się w śpiewaną przez siebie piosenkę, że zaczęła płakać.
Wystąpił też chłopak udający Justina Bieber’a za co dostał owacje na stojąco. Wysoka
dziewczyna, która zaśpiewała, grając na skrzypcach oczarowała salę jak i jury.
Dawid i Filip zaśpiewali do siebie „Dumkę na dwa serca” wprawiając całą
salę w śmiech. Aleksander z kolei, z powiewem świeżości, zaśpiewał piosenkę po
japońsku.
Aż nadeszła nasza kolej. Popatrzyliśmy po sobie i skinęliśmy głowami.
Stanąłem przy keyboardzie, Marek zasiadł za perkusją. Bazyli i Felicja
podnieśli gitary, a Emilia zgarnęła mikrofony.
— Dobrze, że nie mam za dużo do grania — westchnąłem sam do siebie.
— Nie masz za dużo grania? — prychnął Bazyli. — I tak się skup. Musimy
pokonać samorząd.
— Jasne, jasne… — odparłem. Pomijając to, że samorząd był czasem groźny,
nie rozumiałem dlaczego moja paczka ich tak nie lubiła. No nic… Może kiedyś się
dowiem? Póki co starałem się nie patrzeć na tłum uczniów pod sceną.
— Gotowi? — spytała Felicja.
Wszyscy skinęliśmy głowami.
— Rozruszajmy tę budę! — krzyknęła, a pani dyrektor zmarszczyła czoło.
Nasz występ rozpoczął się. Udało nam się dobrze zacząć, trafiając w nuty.
Nasza piosenka na szczęście rozruszała tłum. Zdecydowana większość uczniów
znała tekst, a więc ucieszyłem się, że wybraliśmy odpowiedni numer.
Emilia i Felicja śpiewały razem lub na zmianę w wyuczonej i wytrenowanej
kolejności. Podczas refrenu i nasza trójka facetów musiała się dołączyć.
Kolejną częścią naszego występu był na „imidż”. Ubrani byliśmy w podarte
ciuchy gwiazd rocka. Felicja miała wielkie okulary przeciwsłoneczne, a Emilia
doczepione kolorowe, pasemka we włosach. Ogólnie rozpoczęliśmy mały szał. Widok
moich rówieśników, którzy skakali, tańczyli i śpiewali razem z nami dodał mi
odwagi do tego, aby samemu śpiewać.
— One się zaraz pocałują — syknął Kacper, na widowni, patrząc na nasz
występ. — Ty na pewno przeczytałeś wszystkie zgłoszenia?
— Jasne… chyba
tak. — Aureli podrapał się po głowie, ale ze skupieniem wpatrywał się w
wyzywające Felicję i Emilię. — Myślisz, że się pocałują?
— Mam… przerąbane… — westchnął Gerard.
— Mam… przerąbane… — westchnął Gerard.
Ledwo to powiedział, przy nim pojawiła się Klara.
— Dyrektorka cię wzywa.
— Wiedziałem. — Powoli dźwignął się ze swojego miejsca i podszedł do jury.
Ja dostrzegłem to tylko kątem oka. Zdecydowanie byłem skupiony na tym,
aby nie zgubić rytmu. Spojrzałem na resztę. Bazyli profesjonalnie szarpał
strunami gitary, a Marek z wyszczerzonymi zębami wybijał rytm na bębnach.
Gdy piosenka dobiegła końca, dostaliśmy głośne owacje od publiczności.
Nawet niektórzy nauczyciele wydawali się być zadowoleni z naszego wykonania.
Niepokoiło mnie jedynie zmarszczone czoło pani dyrektor i pochylającego się
przy niej Gerarda.
Pomachaliśmy ze sceny i zeszliśmy z niej.
— Dobrze nam poszło! — ucieszyła się Emilia, klaszcząc w dłonie. — Byli
zachwyceni!
— Gorzej z dyrektorką. — Bazyli dostrzegł to co ja. — W każdym razie nie
było źle. I nie pomyliliśmy rytmu.
Ostatnimi uczestnikami byli uczniowie z klasy Gabriela. Jednak mój kolega
nie wziął w tym udziału. Zastanawiałem się gdzie on teraz może być? Nie
widziałem go na auli, a był całkiem wysoki.
Dziesięć minut później ogłoszono werdykt. Na scenie pojawiło się całe
jury i samorząd uczniowski. Stali tam jak elitarna jednostka ochrony
nauczycieli. Poza Florą i Aurelim, reszta się nie uśmiechała.
Po krótkiej przemowie dyrektorki odnoszącej się do piękna muzyki i
współzawodnictwa wyniki zostały ogłoszone. Zajęliśmy trzecie miejsce i
odebraliśmy nagrody w postaci karnetu na basen i do kina. Wyczuwałem ciekawą
podróż w najbliższym czasie.
Zależy jak na to spojrzeć, zajęcie przez samorząd drugiego miejsca, było
zarówno szokiem jak i normą. Szokiem, dlatego, że nie wygrali, a normą,
dlatego, że byli znów o jedno miejsce wyżej niż moja paczka. Słyszałem
zgrzytanie zębami moich przyjaciół, gdy piątka z samorządu wygrywała
nieprzygotowania na lekcje.
Zwycięzcą za to okazał się być Aleks i jego dwuosobowy zespół, który
wygrał dla całej klasy tydzień bez klasówek. Chłopak odebrał z radością
oficjalny dokument od pani dyrektor i pomachał ze sceny. Jego klasa darła się wniebogłosy, a niektórzy chichotali pod nosami. Parę osób nawet gwizdnęło, aby
już zszedł. Zmarszczyłem czoło.
Tego samego dnia mogłem usłyszeć głosy krytyki pod adresem Aleksa, który
to wygrał tylko dlatego, że „jest pedałem”, „gdyby nie jego wygrana, szkołę
osądzono by o dyskryminację” i „obciągnął panu od muzyki, który zasiadał w
jury”. Słuchałem tych opinii z otwartymi ustami. Nikt, naprawdę nikt nie
uwzględniał tego, że Aleks zaśpiewał piosenkę w trudnym, obcym języku i, że
zaśpiewał ją naprawdę dobrze?
Całe to zamieszanie sprawiło, że poczułem się nie najlepiej. Ujawnienie
się w tej szkole mogło być naprawdę niebezpieczne.
— Nat! — uniosłem głowę. Siedziałem właśnie na schodach, niedaleko auli.
Zbliżał się ku mnie Bazyli. — Nat? Czemu tu tak siedzisz? Nie idziesz do domu?
— Chciałem chwilę pomyśleć…
— Znam świetne miejsce, w którym możesz pomyśleć — oznajmił, unosząc
palec. — Jedziemy do klubu karaoke.
— Dzięki, mam chyba już dzisiaj wystarczająco dużo śpiewania.
— Nalegam — syknął władczo. — Jedziemy do klubu karaoke. Marek, Felicja i
Emilia już pojechali.
— Naprawdę? Nie zauważyłem kiedy — wyznałem, drapiąc się po głowie.
— Bo ignorujesz rzeczywistość — wyjaśnił uprzejmie. — A rzeczywistość
jest taka, że idziesz do szatni i zabierasz swoją kurtkę i jedziemy. Jutro
wolne!
— Jutro jest Dzień Nauczyciela…
— Dlatego mamy wolne — złapał mnie za ramię. — Rusz się, co? Trochę
życia!
Skinąłem głową i przestał mnie szarpać. Razem z nim opuściłem szkołę. Padało,
więc założyłem kaptur, a Bazyli rozłożył swój elegancki parasol. Było już koło
czwartej, gdy dojechaliśmy na miejsce przy pomocy tramwajów. Było w nich
chłodno, a woda przelewała się po podłodze.
Neon „Timeless River” oświetlał krople spadającego deszczu. Ucieszyłem
się na jego widok. Nie było mnie tu już prawie trzy tygodnie. Dzisiaj jednak
chciałem jedynie usiąść i w spokoju wypić piwo.
Klub o tej godzinie nie był za specjalnie zatłoczony. Nie śmierdziało już
olejem, a więc to musiał być jednorazowy wypadek.
— Hej… — zacząłem powoli, mrużąc oczy. — Co tu robią…?
— Niespodzianka! — ryknął tłum ludzi. Zmarszczyłem czoło i spojrzałem na
Bazylego. On uniósł brwi.
— No co? — zaśmiał się. — Dzisiaj masz urodziny, geniuszu!
Zamrugałem oczami i jeszcze raz spojrzałem na gości. Była Emilia, Felicja
i Marek. Także cała drużyna koszykarska wraz z Roksaną i Samsonem, Aleks,
stojący z boku, a także jego starsza, piękna siostra.
Opadła mi szczęka.
— Dzisiaj… dzisiaj trzynasty października? — zapytałem zaskoczony.
— Naprawdę nie pamiętałeś? — klepnął mnie w obolałe plecy, a ja się
skrzywiłem. — Wszystkiego najlepszego!
I faktycznie dzisiaj były moje urodziny, o których na śmierć zapomniałem.
Byłem tak zapracowany przez ostatnie tygodnie, że odmierzanie czasu wyleciało
mi z pamięci. Zbliżyłem się do moich znajomych i podziękowałem im. Każdy z nich
życzył mi wszystkiego najlepszego. Dostałem też parę prezentów.
— Nawet ustaliłam z twoimi rodzicami, aby ci nie przypominali —
uśmiechnęła się Felicja, całując moje policzki. — Wiesz, kiedy u ciebie byłam z
Markiem…
— Ach, to dlatego na tak długo zniknęłaś…
— Proszę. — Nadszedł czas, gdy Cyrus, Filip, Dawid i Gabriel wręczali mi
wspólny prezent. — Powinno pasować.
W torbie znalazłem mój nowy strój. Teraz oficjalnie należałem do drużyny
koszykarskiej. Podziękowałem serdecznie chłopakom. Na stół wjechał mały,
skromny tort. Jednak było mi bardzo miło z tego powodu. Zdmuchnąłem świeczki
myśląc o moim życzeniu.
Odnaleźć brakujący element.
— Co pomyślałeś? — zapytał Gabriel.
— Nie mogę zdradzić — odpowiedziałem. — Wtedy się nie spełni.
— Pewnie zażyczył sobie klapki na oczy, aby bardziej mógł ignorować ludzi
w szkole — zarzucił Dawid.
— Ej! Po prostu jestem zamyślony, dobrze?
— Żartuję!
— Nie znamy się. — Przy mnie pojawiła się starsza siostra Aleksa. Wtedy
Dawid zamknął usta i zarumienił się. — Chociaż często cię ostatnio widuję w
restauracji. I Aleks o tobie mówił…
— Na pewno wiele nakłamał.
Zaśmiała się.
— Jestem Lidia Isurugi — uśmiechnęła się, gdy uścisnęliśmy sobie dłonie.
— Natan. Miło cię w końcu oficjalnie poznać.
— Ciebie również.
Po wymianie tych grzeczności zasiedliśmy w dwóch połączonych lożach i
mieliśmy coś na wzór imprezy urodzinowej. Cieszyło mnie to, że wszyscy, jako
tako, się dobrze dogadują. Nawet Aleks zaczął spokojną rozmowę z Dawidem.
W międzyczasie zadzwonili do mnie rodzice, którzy byli częścią spisku
imprezy niespodzianki. Złożyli mi wszystkiego najlepszego i kazali dobrze się bawić.
Chyba byli ze mnie równie dumni, co zaskoczeni, że mam taką grupkę znajomych.
Oczywiście, zacząłem obserwować zachowanie każdego z osobna.
Felicja, uśmiechnięta, prowadziła ożywioną konwersację z urzeczonym
Markiem. Chłopak co chwila wzdychał i rozbawiał ją swoimi żartami. Emilia
prowadziła dyskusję z Filipem. Szeptali do siebie, zapewne wymieniając się najnowszymi
plotkami. Dawid z kolei rozmawiał z Aleksem i Lidią. Zdawał się, mimowolnie,
bardzo polubić to rodzeństwo.
Cyrus za to, w milczeniu mieszał słomką w swoim piwie, a Roksana i
Samson, po obu jego stronach wygłupiali się. Nie wiem czy dobrze myślałem, ale
wydawało mi się, że naszą menadżerkę i medyka połączyło coś więcej niż tylko
chłopak pomiędzy nimi.
Z oczu zniknął mi Gabriel, którego nigdzie nie mogłem zlokalizować. Za to
Bazyli spojrzał na mnie swoimi złotymi oczami. Uniósł brwi.
— Znów za dużo myślisz? — zapytał.
— Obserwuję.
— Nie jesteśmy zwierzętami w zoo — prychnął.
— Hm… — odparłem jedynie i spuściłem wzrok. Nigdy nie byłem dobry w
patrzeniu sobie w oczy. — Muszę do łazienki — wstałem od stołu. Łazienka
znajdowała się na piętrze, a więc czekała mnie mała wspinaczka. Toalety, chwała
wszystkim mocom ponadludzkim, była zadbana. Dlatego nie musiałem odprawiać
dziwnych tańców, omijając dziwne rzeczy na podłodze. Lub moje buty nie
przyklejały się do płytek. Nienawidziłem męskich ubikacji w klubach.
Z ulgą jednak zrobiłem to co do mnie należało. Spuściłem wodę i miałem
zamiar opuścić kabinę. Otworzyłem drzwi i drgnąłem. Przede mną stał Bazyli.
— Ach! — pisnąłem, a potem odchrząknąłem. — Przestrasz…
Nie dał mi dokończyć bo wepchnął mnie z powrotem do kabiny.
— Baz… — zacząłem, ale on zamknął drzwi od kabiny i mnie pocałował. Byłem
tym tak zaskoczony, że nie mogłem w to uwierzyć. Oparłem się plecami o ścianę.
Natarł na mnie swoim ciałem tak, że jedynie ciuchy były granicą między nami.
Ujął moją twarz w dłonie i całował dalej. Powoli czułem, że tracę siły.
Uchyliłem usta, aby jego niecierpliwy język natarł na mój. Próbowałem złapać oddech,
ale mi na to nie pozwalał.
Czułem się jak ofiara zaatakowana przez węża. Każdy jego pocałunek powoli
wsączał w moje ciało truciznę. Paraliżowała mnie, traciłem poczucie czasu.
Czułem jak jego jad wnika w moje tkanki i rozkazuje mi się nie ruszać. Byłem
ofiarą, a on silnym drapieżnikiem.
Jęknąłem cicho wprost do jego ust. Dlaczego nie potrafiłem tego
zatrzymać? Nie wiedziałem. To było tak nagłe i przyjemne, że jakaś część mnie
kazała nie przerywać.
To Bazyli przerwał, gdy się ode mnie odsunął. Na jego twarzy malowało się
coś pomiędzy przerażeniem, a niedowierzaniem. Zakładałem, że i moja twarz
musiała tak wyglądać.
— Nie — pokręcił głową. — To złe miejsce. Przepraszam.
Odwrócił się i opuścił kabinę. Usłyszałem jak drzwi od toalety się
zamykają. Teraz panowała tu cisza, a ja wracałem do swoich zmysłów. Zacząłem
znów słyszeć, obraz nie był już niewyraźny. Trucizna z mojego ciała zniknęła.
— Co to było? — rzuciłem sam do siebie. Powoli zjechałem plecami po
ścianie i przyłożyłem palce do ust. Dalej czułem jego smak. Trochę słodkiego
tortu i mięty. Przełknąłem ślinę. Wyprostowałem się i chwiejnym krokiem
opuściłem łazienkę. Co miałem zrobić? Zejście ze schodów zajęło mi pięć minut,
bo co chwila się zastanawiałem czy warto. Jeżeli tam był Bazyli, to co miałem
zrobić?
W końcu dotarłem na sam dół. Jednak nigdzie go nie dostrzegłem. Za to
przy mnie pojawiła się rozanielona Felicja.
— Nie zgadniesz co się stało?
— Hm?
— Lecę do Londynu! — pisnęła. Zamrugałem oczami.
— Co? Ach, tak… świetnie. Miłego czasu… spędzenia… czy coś.
— Wszystko w porządku, Nat? — zapytała, marszcząc czoło.
— Tak, tak. Jest gdzieś Bazyli?
— Och, nie. Wyszedł przed chwilą. Prosił, aby cię pożegnać. Strasznie się
spieszył.
— Ach — pokiwałem głową. Odchrząknąłem. — To… lecisz do Londynu?
— Tak! — uśmiechnęła się. — Po maturach. Właśnie moi rodzice mi powiedzieli.
Ekstra, co?
— Tak. Świetnie — skinąłem głową. Londyn. Londyn w XIX wieku.
Dżentelmeni. Zegarki. Mechaniczne zegarki. Bazyli. — Świetnie. Erm… chyba
powoli będę się zbierać.
— Już? — zrobiła smutną minę.
— Tak, tak. Rodzice też chcą ze mną trochę poświętować.
— Ach, rozumiem! No dobra! — przytuliła mnie. — Mam nadzieję, że ci się
podobało!
— Tak. Bardzo. Mega niespodzianka. Pierwsza taka w moim życiu. I
zapomniałem o swoich własnych urodzinach…
— Bo za dużo myślisz — wytknęła język.
Uśmiechnąłem się blado. Tej nocy dopiero będę miał o czym myśleć.
Hejeczka,
OdpowiedzUsuńwspaniale, ha to było po prostu... przez to zamyślenie nic nie dostrzega, jak na przykład Gabriela metr dziewiędziesiąt jeden, chociaż na podium się znaleźli w konkursie muzycznym, niespodzianka się udała zapomniał o swoich urodzinach, ciekawi mnie raz jest miły a czasami... i ten pocałunek chciał coś sprawdzić czy co...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie