niedziela, 5 stycznia 2020

Brakujący element - rozdział 5 - Obrońca


Rozdział 5 — Obrońca


Wrzesień mijał spokojnie i słonecznie. Nauczyciele nie byli jeszcze w swojej szczytowej formie zapowiadania klasówek i kartkówek, a więc mogłem nacieszyć się ostatnimi słonecznymi dniami spędzając czas z nowo poznanymi przyjaciółmi.
Jak nigdy wcześniej, przebywanie z ludźmi było dla mnie ciekawym przeżyciem. Dlatego zdążyliśmy już w piątkę spotkać się kolejny raz w klubie karaoke, pójść do kina oraz wyjść do centrum handlowego na weekendowe, zakupowe szaleństwo. Chociaż prawdę mówiąc była to głównie atrakcja dla dziewczyn, to i chłopacy sobie coś zakupili. Głównie w dziale z jedzeniem.
Moja i Marka prezentacja z angielskiego została oceniona na piękne sześć, a więc mój przyjaciel kłaniał mi się cały dzień w ramach podziękowań. Robił to w zabawny sposób ściągnięty z anime.
— Marek—kun — przerwałem mu. — Naprawdę nie musisz tak bardzo dziękować…
— Muszę! — wyprostował się podekscytowany. — To moja pierwsza szóstka
z angielskiego w życiu! Natan no Danna!
— Przestań udawać japońską dziewczynkę — wtrącił się Bazyli. Z trzaskiem zamknął swój biały notes. Zmierzył przyjaciela swoimi złotymi oczami. — Nie wychodzi ci to.
— Przepraszam, mistrzu udawania japońskich dziewczynek — prychnął Marek. — Jak to się powinno robić?
— No nie wiem. Zaraz zgwałci mnie ta wielka ośmiornica… desu — dodał po namyśle. Wybuchliśmy śmiechem.
— Już tak ich nie oceniaj — odezwał się Marek, jednak dalej rozbawiony. — Mają bogatą kulturę i tradycję.
— To można powiedzieć o każdym państwie — zakpił.
— Panowie! — usłyszeliśmy za sobą ryk. Jak na komendę odwróciliśmy się, aby zobaczyć kroczącą w naszym kierunku Felicję.
— Felicja — stwierdziłem.
— Felicja… — mruknął Bazyli.
— Felicja — westchnął rozmarzony Marek.
— Panowie — powtórzyła stając przed nami. — Misja.
— Och! Kocham misje! — Marek wyglądał na rewelacyjnie podnieconego. — Jaka?
— Mam nadzieję, że nie chodzi o wyprawienie urodzin dla dyrektorki — westchnął Bazyli. — Rok temu o mało co nie wylecieliśmy ze szkoły.
Zamrugałem oczami.
— Co? — zdziwiłem się.
— Długa historia. — Bazyli machnął ręką. — Ale biorą w niej udział gumowe kaczki, styropian, pejcz i żelki.
Zmarszczyłem czoło, próbując sobie wyobrazić co te cztery elementy mogły mieć ze sobą wspólnego.
— Nie, nie chodzi o urodziny dyrektorki. — Felicja pokręciła głową, wprawiając w ruch swoje czarne włosy. Marek jak zahipnotyzowany obserwował je. — Chodzi o to! — uniosła dłoń, w której dopiero teraz dostrzegłem, że trzyma plakat.
— Co to jest? — zapytałem.
— Konkurs! Szkolny Festiwal Muzyczny! Bierzemy udział! — oznajmiła głośno. Marek i ja unieśliśmy brwi.
— Szkoła organizuje coś takiego? — zdziwił się Bazyli biorąc od niej plakat
i przypatrując się mu. — Dlaczego ja nic o tym nie wiem?
— Bo to najświeższa wiadomość. Zerwałam to ze ściany przy pokoju nauczycielskim.
— Zrobiłaś co?! — pisnął Marek. — Nie można zrywać szkolnych plakatów!
— Ups — wzruszyła ramionami. — Musimy wygrać ten konkurs!
— Czemu? — zapytałem.
— Samorząd szkolny… — wysyczał Bazyli. Chyba tylko na mnie te dwa słowa nie zrobiły wrażenia, bo Felicja wyglądała na taką, która chce zwrócić śniadanie, Marek zastygł bez ruchu, a Bazyli chyba miał zamiar pluć jadem.
— Co jest złego z samorządem? — Moja ciekawość nie wytrzymała.
— To nasi odwieczni rywale! — wyjaśniła rozgoryczona Felicja. — Zawsze zajmują pierwsze albo drugie miejsce! W każdym razie — zawsze miejsce przed nami! Mówimy temu stanowcze: dość!
— Nie rozumiem — przyznałem.
— Samorząd szkolny składa się z pięciu osób — wyjaśnił Bazyli gniotąc plakat. — Są bardzo żywo zaangażowani w życie szkoły. Biorą udział w konkursach, koncertach i w ogóle są bardzo aktywni, aby urozmaicić nam nasze szkolne życie. Zawsze stają po stronie uczniów, jeżeli dzieje się coś złego.
— Nie brzmią mi na kandydatów na odwiecznych rywali.
— Ale nimi są. — Marek był pewny swych słów. — Mimo, że cała szkoła ich uwielbia, to my nie dajemy się zwieść.
— Dokładnie! — Felicja uderzyła pięścią o otwartą dłoń. — Na plakacie było napisane, że biorą udział w Festiwalu Muzyki! Wtedy ich zmiażdżymy!
— Czy oni zrobili wam coś konkretnego, pomijając to, że wygrywają konkursy? Może są po prostu dobrzy w tym co robią?
— Nie chodzi tutaj czy oni wygrywają czy nie! — oburzyła się. — Chodzi o to, że trzeba im utrzeć nosa, bo uważają się za najlepszych! I dlatego bierzemy udział w Festiwalu, panowie! To nasza misja!
— Zgoda. — Marek skinął głową.
— Beze mnie sobie nie poradzicie, a więc wam pomogę — dodał Bazyli bawiąc się kawałkiem nitki wystającej z rękawa.
— Emilia oczywiście się zgodziła, a ty, Natan?
Poczułem na sobie trzy ciężkie i wyczekujące spojrzenia.
— Erm… ale ja umiem grać tylko na pianinie…
— I co z tego? Znajdziemy taką piosenkę do której potrzebny będzie keyboard. To jak?
— Podejmiesz się misji? — Marek klepnął mnie w plecy. — Będzie fajnie jeżeli razem weźmiemy udział.
— Zgoda, niech będzie — odparłem. We trójkę unieśli dłonie.
— Tak jest! Mamy zespół! — ucieszyła się Felicja.
— Właśnie… gdzie jest Emilia? — Bazyli rozejrzał się po zatłoczonym szkolnym korytarzu. — Ona jest prawie jak twój organ, Fel.
— Powiedziała, że musi iść do łazienki… — zastanowiła się chwilę. — Faktycznie, długo jej nie ma.
— Nie ma nic dziwnego w tym, że kobieta znika w łazience na około pół godziny. — Bazyli wzruszył ramionami. — A teraz wybaczcie. Przejdę się do naszego ukochanego samorządu, aby dowiedzieć się więcej o tym Festiwalu.
— Chyba nie będziesz musiał — przerwał mu Marek zapatrując się w jeden z punktów holu. Ze swoim wzrostem widział ponad głowami tłumu, a więc mogłem jedynie stanąć na palcach.
— No proszę. — Najwidoczniej Bazyli również kogoś dostrzegł. Prawie zacząłem podskakiwać. — Kacper.
Spomiędzy ludzi wyszedł młody chłopak. Miał jasne, blond włosy, opadające grzywką na jego ciemne oczy i zasłaniające uszy. Ubrany był elegancko i schludnie, ale najciekawszą częścią jego ubrania była niebiesko—biała opaska na jego ramieniu ze złotym „SU”. Domyśliłem się, że to skrót od „samorząd uczniowski”. Nie wyglądał na specjalnie zadowolonego z tego, że wpadł na nas.
— Trzecia „h” — skomentował cicho.
— Stróż skarbca.
Przeniósł spojrzenie na mnie.
— Co?
— Natan zna znaczenie imion — wyjaśnił szybko Marek.
— Ach, to ty jesteś tym nowym — zbliżył się do mnie. Był o pół głowy wyższy ode mnie. — Słyszałem o tobie. Podobno wygrałeś swój pierwszy konkurs karaoke.
— I ma zamiar wygrać też Festiwal! — wtrąciła Felicja.
— Och? Naprawdę? — nachylił się ku mnie. W jego oczach dojrzałem niebezpieczeństwo, więc instynktownie się odsunąłem. — Im więcej tym lepiej.
— Kacper! — usłyszeliśmy przez szkolny korytarz. Chłopak westchnął. — Kacper!
— Już idę, Flo! — odkrzyknął. — Wybaczcie, obowiązki wzywają…
— Tu jesteś! — Koło nas stanęła, niższa ode mnie, dziewczyna o jasnych, brązowych włosach i zielonych oczach. Miała delikatne rysy twarzy, prawie dziecięce. Takiego wyglądu nadawała jej jeszcze fryzura, która uczesana była na dwa kucyki. Miała obrażoną minę. — Myślisz, że za ciebie będę rozwieszać te plakaty?
— Przecież powiedziałem, że już idę — westchnął. — Daj mi odpocząć.
— Odpocząć?! Przespałeś całą biologię! — Tupnęła nogą. Ona naprawdę tupnęła nogą. Uroczo! — Masz! — rzuciła w niego torbą z plakatami, a on ledwo ją złapał. — Rozwieś je! Ja muszę iść posprawdzać damskie ubikacje!
— Powodzenia…
— Ty masz sprawdzić męskie! — dodała szybko. — Jak rozwiesisz.
— Fantastycznie…
— Zaraz, chwila — przerwał im Bazyli. — Chcę się dowiedzieć więcej o tym Festiwalu.
Kacper podjął tę grę.
— Widzisz, Flo! Właśnie miałem im tłumaczyć o co chodzi z Festiwalem!
— Och, naprawdę? — zdziwiła się. — Przepraszam, myślałam, że się lenisz…
— Jeżeli chodzi o Festiwal — przerwał jej szybko. — Zespoły, duety lub solo muszą zgłaszać się w naszym pokoju do końca września z piosenką. Musimy sprawdzić czy nie jest wulgarna, czy coś. Nagrodą jest tydzień bez klasówek dla całej klasy.
— Tydzień bez klasówek?! — powtórzyliśmy zauroczeni.
— Dlatego warto wygrać. Każda klasa musi kogoś wystawić. — Kacper trochę się ożywił. — Oczywiście nie będzie też wtedy lekcji. W trakcie trwania Festiwalu. Chcemy również zaangażować część klasy, która nie występuje na scenie, a konkretniej: będą musieli przygotować jakieś ciekawe stoiska na korytarzach odnośnie historii, szkoły, klubu zainteresowań, czy czego tam sobie zażyczą, oczywiście po konsultacji z nami.
Dopiero teraz dostrzegłem, że na ramieniu dziewczyny również znajduje się opaska.
— To wszystko — skończył.
— No i oczywiście wszyscy mają się dobrze bawić — uśmiechnęła się szeroko „Flo”. Zakładałem, że to skrót jej imienia.
— Festiwal jest?
— Dzień przed dniem nauczyciela. Macie miesiąc. Postarajcie się, konkurencja jest spora. Już dostaliśmy dwa zgłoszenia.
— Już dwa? Ale ogłoszenie było dopiero dzisiaj!
— Dokładnie! — Kacper uniósł brwi. — Dobrze, Flo! Chodźmy.
— Właśnie! Ktoś zdarł plakat przy pokoju nauczycielskim! — wymieniłem spojrzenia
z Felicją, która zaczęła nucić. — Wyobrażasz sobie ten tupet?
— Okropieństwo — rzucił niedbale jej kompan. — Do zobaczenia trzecia „h”.
— Papa, Felicjo, Marku, Bazyli i Natanielu! — Dziewczyna z samorządu pomachała do nas, gdy się oddalali.
— Skąd ona zna moje imię?
Marek wzruszył ramionami.
— Jest z samorządu. Oni wiele wiedzą. Stanowią prawdziwą konkurencję dla Bazylego, nie?
Złotooki prychnął.
— Dla mnie nie ma konkurencji. Oni najwyżej mogą sobie za takich uchodzić. Nie ma dla mnie żadnego, godnego przeciwnika w tym ich śmiesznym „SU”.
— Bazyli, w pierwszej klasie sam należałeś do „SU” — przypomniała Felicja.
— Tak. Strasznie mnie to ograniczało.
Ruszył w stronę łazienek, mimo że właśnie rozległ się dzwonek na lekcje.

***

Nadszedł piątek, a więc po skończonych lekcjach wróciłem do domu, aby się przebrać i zgarnąć moją rakietę do tenisa. Kupiłem sobie również parę piłeczek, zatem i je umieściłem w torbie. Założyłem frotkę, poprawiłem włosy i wziąłem głęboki wdech. Czekały mnie dziś pierwsze zajęcia z tenisa. Miałem nadzieję, że się nie zbłaźnię i, że nikt nie będzie ode mnie wymagał zbyt wiele.
Zgodnie z planem wyruszyłem wcześniej, aby być pierwszy na miejscu. Pogoda dopisywała, mimo że już się ściemniało. Zastanawiałem się gdzie będą odbywać się zajęcia zimą, gdy kort zostanie przysłonięty przez śnieg.
Hala powitała mnie mieniąc się w blasku słońca. Szyby z części przechodnich
i wielkiej sali wejściowej odbijały światło przez co musiałem zmrużyć oczy. Zameldowałem się w recepcji i dostałem pozwolenie na wejście na kort. Liczyłem na to, że będę mógł tam chwilę pobyć sam, ale jakże wielkie było moje zdziwienie, gdy dostrzegłem tam kogoś innego.
Był to chłopak, trochę wyższy ode mnie, ale raptem o trzy, może cztery centymetry. Ubrany był profesjonalnie i na biało. Jego czoło zdobiła opaska, a na nadgarstkach miał frotki. Z wprawą odbijał piłkę od rakiety, za każdym razem ją obracając w dłoni. Po chwili złapał sprawnie piłkę i spojrzał na mnie.
— Co jest? Zakochałeś się? — wyszczerzył zęby. — Śmiało! Zapraszam!
Rozejrzałem się, ale na korcie poza mną i nim nie było nikogo. Skinąłem głową
i podszedłem do niego. Chłopak musiał mieć azjatyckie korzenie, bo miał śniadą skórę, lekko żółtawą, czarne, stojące włosy i oczy o odcieniu kruczego skrzydła. No i przede wszystkim były lekko skośne. Oczy, się znaczy. Nie skrzydła. Nie miał skrzydeł…. Chyba.
— Koło zainteresowań? — spytał, wyciągając dłoń.
— Tak.
— Świetnie. Miło mi cię poznać. Jestem Aleksander Takeshi.
Przywitaliśmy się silnym uściskiem.
— Przepraszam za bycie bezpośrednim, ale… masz azjatyckie korzenie?
Zaśmiał się radośnie.
— Aż tak to widać? — mrugnął. — Zgadza się. Mój ojciec pochodzi z Japonii. Mama jest Polką.
— Och… to musi być ciekawe.
— Naprawdę? Czemu?
— Masz tatę z Japonii. Bardzo chciałbym tam pojechać.
— Hm… Jeżeli cię to pocieszy to byłem tam tylko raz i to jak miałem dziesięć lat. Na dodatek byliśmy tylko u mojej babci, a więc nic ciekawego nie zobaczyłem. Wiesz… wtedy raczej wolałem iść z Gameboyem i grać w gry — zaśmiał się. Miał bardzo specyficzny, ale przyjemny dla ucha śmiech.
— Lubisz anime?
— Pewnie. Jaki byłby wtedy ze mnie w połowie Japończyk? — podrzucił piłkę i ją złapał.
— Umiesz japoński?
— Hai.
— Czuję się jak w anime.
— Ha, ha! Nani?
— Pouczysz mnie trochę?
— Hm? — uniósł brwi. — Serio?
— Tak.
— Nigdy jeszcze nikt mnie o to nie pytał — zastanowił się. — Ale z wielką chęcią! To nie jest, aż tak trudne, no chyba, że mówimy o pisaniu. Wymowa jest… do zaakceptowania.
— Super! Będę dobrym uczniem — obiecałem.
— Świetnie. Ale teraz skupmy się na tenisie — położył swoją rakietę na ramieniu. —
I z chęcią poznałbym twoje imię, uczniu.
— A—Ach! Nataniel! Ale wolę jak na mnie mówią Natan — odparłem spanikowany. Kompletnie zapomniałem się przedstawić. Aleksander za bardzo mnie zainteresował, wyszedłem na idiotę.
— Uczeń Nataniel. To może od podstaw? Hajimemashite — skłonił się z rękami przylegającymi do całego ciała. — Boku wa Aleksander desu. Yoroshiku onegaishimasu!
— Nie zrozumiałem nic, ale czuję się jak w bajce.
Zaśmiał się głośno.
— Przywitałem się i przedstawiłem. Onamaewa nandesuka?
— Dalej nie rozumiem…
— Spytałem jak masz na imię — poklepał mnie po ramieniu. — Spokojnie jeszcze do tego wrócimy.
— To pierwsze… haje na maśle…
— Hajimemashite.
— Właśnie! Co to znaczy?
— Właściwie nie da się tego przetłumaczyć na polski — zastanowił się chwilę. — To coś w stylu powitania przy pierwszym spotkaniu.
— Hajimema…
— Shite.
— Hajimemashite!
— Dokładnie — uniósł kciuk. — Szybki uczeń Natan.
— Zawsze chciałem zwiedzić Japonię — wyrzuciłem z siebie.
— Może będziesz miał okazję? Ja lecę w te wakacje. W końcu spotkam się znowu
z babcią i dziadkiem. No i tym razem mam zamiar zwiedzać ile wlezie, a nie tylko zatracać się w grach — westchnął. — Żałuję, że nie wpadłem na to osiem lat temu.
— Co miałeś na myśli mówiąc, że mogę mieć okazje?
— Cóż… lecę tylko ja, a więc jeżeli zbierzesz do lipca odpowiednią sumę pieniędzy to możesz polecieć ze mną.
— No nie wiem… — Byłem zaskoczony taką propozycją od ledwo znającego mnie człowieka. Powinienem wyczuć jakieś spisek.
— Wspomniałem, że moi dziadkowie mieszkają w Tokio?
— Lecę z tobą! — wypaliłem.
Roześmieliśmy się i reszta czasu minęła nam na rozmowie o Japonii. Niecałe pół godziny później pojawił się nasz trener i reszta uczestników zajęć. Zebrało się nas tutaj około dwudziestu. Po odczytaniu listy obecności zostaliśmy zapoznani z zasadami zaliczenia
i podstawowymi zasadami gry.
— W tym roku chcemy uformować drużynę godną reprezentowania szkoły — oznajmił młody trener. — Wielu z was jest tutaj już od paru lat — skinął głową w stronę Aleksandra, który siedział przy mnie. — Zimą będziemy mieli zawody międzyszkolne, a wiosną wojewódzkie. Dzisiaj chcę zobaczyć jak gracie i co umiecie i ile zapomnieliście przez wakacje! Do połowy października wybiorę osoby do drużyny. Oczywiście ten kto nie będzie chciał, nie będzie musiał jej tworzyć.
Rozejrzałem się po zgromadzonych. Nie wiedziałem którzy z nich już uczęszczali na zajęcia, a którzy nie. Nie miałem zbytnio czasu się nad tym zastanawiać bo trener szybko nas ustawił w pary (na szczęście wylądowałem z Aleksandrem) i ćwiczyliśmy. Odbicia, odpowiednie ułożenie rakiety, siłę i wszystko co potrzebne, aby zdobyć nad przeciwnikiem choć trochę przewagi.
Nie szło mi źle, biorąc pod uwagę to, że w gimnazjum grałem w tenisa. Jednak wiele zapomniałem i nie miałem już tej samej kondycji.
— Nieźle ci idzie — stwierdził Aleksander, który jak dla mnie grał najlepiej. — Grałeś wcześniej?
— Trochę — sapnąłem. — I wiele straciłem…
— Wszystko można odrobić, Natan—san! — mrugnął do mnie, a potem został wywołany przez trenera. Kolejną godzinę spędziliśmy odbijając piłkę od siatki ogrodzeniowej, stojąc w dwóch rzędach. Musiałem przyznać, że całkiem dobrze trzymało mi się moją rakietę—nagrodę. Była całkiem ciężka, ale i nie wymagała za dużo siły, aby odpowiedni odbić piłkę. Nie ważne jak dobrze by mi szło, trener i tak dopatrzył się paru nieścisłości, co jakiś czas mnie poprawiając. Cieszyłem się, że nie tylko mnie, a raz nawet i Aleksander dostał radę. Chyba polubię tenisa.
— Dobrze! Na dzisiaj koniec! — Trenera klasnął w dłonie. — Za tydzień o tej samej porze!
Zgodnym krokiem, z kilkoma nowo poznanymi osobami ruszyliśmy do wyjścia. Mieliśmy możliwość skorzystać z prysznicu, ale oczywiście zapomniałem ręcznika. Pożegnałem się z Aleksandrem, wymieniając się numerami telefonu.
— Masz jutro czas się spotkać? — zapytał Aleksander. Zamrugałem oczami i coś mi stanęło w gardle.
— Tak. Chyba tak.
— Świetnie — oddał mi mój telefon, do którego wklepywał swój numer. — Tutaj niedaleko jest japońska restauracja.
— Tak, byłem tam.
— Smakowało?
— Tak.
— Świetnie! Tam pracuje moja starsza siostra.
Uniosłem brwi.
— Chyba ją widziałem.
— Możliwe. Jest kelnerką. Ja też tam dorabiam. Wiesz… egzotyczny wygląd przyciąga klientów — przeciągnął się. — I jutro pracuje do piętnastej, ale potem jestem wolny. Jeżeli chcesz się pouczyć japońskiego, to zapraszam.
— Myślę… że chyba bym mógł.
— Moja siostra jest lepszą nauczycielką — podrapał się po głowie, szczerząc zęby. — Ale skoro już mnie wybrałeś, to będziesz cierpiał! Ha, ha! Nie, żartuję. Mogę ci też pożyczyć mangi.
— Jasne. Przyjadę.
— Ok! — uniósł kciuk. — A teraz czas pod prysznic!
Odwrócił się na pięcie i z ręką w kieszeni, pogwizdując pod nosem zniknął za rogiem korytarza. Wziąłem głęboki wdech. Zastanawiałem się skąd u niego taka chęć zaprzyjaźnienia się. Wzruszyłem ramionami. Nie wszyscy przecież muszą być introwertykami.
Zastanawiało mnie również to, że mimo iż jest od dwóch lat na zajęciach, to jego rówieśnicy nie mówili mu cześć, ani nic z tych rzeczy. Był Azjatą i to im przeszkadzało? Jak dla mnie to było, aż za bardzo fascynujące!
Opuszczając halę i zmierzając w stronę tramwaju, pogrążyłem się w myślach. Mój nowy japoński przyjaciel był miły, a granie w tenisa było przyjemne. Mogłem zaliczyć ten dzień do udanych. Ogólnie, pierwsze dwa tygodnie szkoły były nadzwyczaj udane. Wyczuwałem, że los niedługo będzie chciał się ze mnie kpiarsko zaśmiać, ale jeszcze nie wiedziałem kiedy.
— Ej, młody!
Oczywiście…
Zamknąłem oczy i odwróciłem się. Podeszła do mnie trójka, jak mniemam już troszeczkę podpitych, dwudziestolatków. Wiek to tylko cyfry, ale tego samego nie można powiedzieć o wzroście. Bo gdy trzech łysych, ubranych w dresy, śmierdzących facetów staje przy tobie, to czujesz, że te piętnaście centymetrów bardzo by się przydało.
— Fajna masz rakietę — stwierdził jeden.
— To chyba komplement. Dziękuję…
— Ty, patrz jaki pyskaty! — warknął jeden.
— Śpieszę się…
— Wyglądasz na takiego co ma pieniążki. — Jeden z nich zagrodził mi drogę. — A my potrzebujemy pieniążków…
Jak ja nie lubię, gdy ktoś mówi „pieniążki”.
— Nie mam nic przy sobie…
— Ta? A jak znajdę, to moje!
Bez zbędnych uprzejmości zaczęli mnie popychać w stronę małego murku. Musiał być pozostałością po jakimś budynku. Próbowałem się wyrwać, ale jeden z nich mnie złapał i…
I wtedy usłyszałem nieprzyjemny dźwięk uderzenia metalu o kość i głośne chrupnięcie. Jeden z napastników osunął się na ziemię, a ja z mocno bijącym sercem uniosłem wzrok.
— Bazyli…
Chłopak stał tu z metalową rurą, którą musiał znaleźć na pobliskim placu budowy. Miał zmrużone oczy przez co wyglądał jak drapieżnik gotowy do ataku.
— Co kur…? — ryknął jeden z dresów.
— Odsuniecie się, czy też chcecie dostać?
— No chodź tu, kurwa! — Gdy kolejny się rzucił, Bazyli wykonał zgrabny obrót i rurą uderzył atakującego w żebra. Facet wypuścił z siebie całe powietrze i padł na asfalt. Trzeci nie zdążył się poruszyć, gdy prowizoryczna broń wylądowała pod jego brodą, przyciśnięta do szyi.
— Wiesz, że ćwiczyłem szermierkę? — zapytał Bazyli znużonym tonem. Mimo głosu, wyglądał groźnie, sam zacząłem się go bać. Naprężył ciało jak wąż.
— N—Nie… — odparł dres.
— Widzę — podniósł raptownie rurę, tak że łysy przygryzł sobie język, a potem skulił się. Sekundę później zaczął uciekać zostawiając swoich dwóch towarzyszy. Bazyli rozluźnił się, westchnął i odrzucił rurę za mur.
— Bazyli… — powtórzyłem w szoku.
— Tak. Już to mówiłeś — złapał mnie za nadgarstek. — Chodź zanim dojdą do siebie.
Bezwładnie ruszyłem za nim. Wyglądał na spokojnego i lekko rozbawionego.
— Dziękuję — wydukałem.
— Nie ma sprawy.
— Skąd się tu wziąłeś? Śledziłeś mnie?
Prychnął głośno.
— Nie schlebiaj sobie, Natanielu. Czekałem pod halą na Marka, bo umówiliśmy się na piwo. On dzisiaj ma trening koszykówki. A ponieważ nie zauważyłeś mnie jak wychodziłeś z ośrodka to nie wiedziałeś, że tu jestem. Zamyślony czy zakochany? — rzucił w przestrzeń. — W każdym razie zobaczyłem, że ta trójka ruszyła za tobą, więc pomyślałem, że moje jestestwo może uratować ci życie.
— Ach…
— Czuj się zaproszony na piwo. Zakładam, że jesteś w tym etapie życia człowieka, kiedy potrzebuje alkoholu na skołatane nerwy.
— Jakbyś zgadł…
Puścił mój nadgarstek i przyjrzał się mi.
— Zrobili ci coś?
— Nie. Tylko poszturchali.
— Mógłbyś urosnąć, wiesz? — westchnął. — Byłbyś mniej rzucającym się w oczy celem ataku.
— Dzięki…
— Nie zawsze tu będę, aby ratować te twoje dziwne włosy i wielkie oczy, wiesz? Postaraj się wracać z Markiem skoro i tak macie treningi o podobnych godzinach…
— Tak. Pogadam z nim.
Ledwo to powiedziałem, halę opuszczał Marek z Gabrielem. Wyglądali na zmęczonych, ale zadowolonych.
— Jest i moja eskorta! — uśmiechnął się Marek widząc Bazylego. — I niski przyjaciel! Hej, niski przyjacielu!
— Cześć Marek…
Gabriel skinął nam głową na powitanie. Dostrzegłem, że przez chwilę mierzyli się na wzrok z Bazylim, aż ten drugi przemówił.
— Jest misja.
— Kocham misje! — krzyknął Marek.
— Przed chwilą zaatakowali Natana. Zostajesz jego ochroniarzem.
Marek zamrugał oczami, a Gabriel zmarszczył czoło. Po krótkiej historii, w której Bazyli nie omieszkał ominąć tego jak sprawnie posługuje się metalową rurą w walce, Marek zgodził się na to, abyśmy od teraz razem wracali do domu.
— Nic ci nie jest? — zapytał z troską.
— Nie. Tylko trochę mnie poszturchali, ale… Bazyli mi pomógł.
— Do usług — przyłożył dłoń do serca i skłonił się lekko. — Ale zapomnijmy o tym. Zaplanowałem sobie przyjemny wieczór, nie wiem jak wy.
— Piwo? — spytał Marek.
— Piwo — skinąłem głową.
— Mogę iść z wami? — zapytał Gabriel niespodziewanie. Rzadko kiedy słyszałem jego głos, ale brzmiał bardzo męsko. Jakby miał już dwadzieścia parę lat. Mówił z lekką chrypką.
Popatrzyliśmy po sobie.
— Jasne! — Marek objął go ramieniem. — W końcu wychodzisz na miasto!
— Jeszcze jeden olbrzym — westchnął Bazyli. — Będziesz miał dobrą obstawę, Natanielu.
Gabriel strącił ramię Marka szturchnięciem.
— Natanielu — powtórzył Gabriel. — Zabawne imię.
Nie wiedziałem co powiedzieć, ale… w otoczeniu ich trzech poczułem się bezpiecznie.

1 komentarz:

  1. Hejeczka, hejeczka 
    no nawet tutaj Bazyli nie był dupkiem, i tak pokazał, że potrafi poradzić sobie z trójka drabli, coś mi się zdaje ze Gabriel chętnie będzie tą ochroną Nataniela ;)
    weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie

    OdpowiedzUsuń