niedziela, 5 stycznia 2020

Brakujący element - rozdział 8 - Przyjaciele


Rozdział 8 — Przyjaciele


— W czwartek mamy najbliższy trening — wyjaśnił Marek, gdy schodziliśmy po schodach. — Kapitan prosił, abym cię poinformował.
— Jasne, dzięki — skinąłem głową. — Problem polega na tym, że szlaban wcale mi się nie skończył. Nie wiem czy mnie puszczą…
— Powiedz im, że mistrz Makarov cię wezwał — wyszczerzył zęby. Westchnąłem.
— Oni nie przepadają za anime.
— Serio? Boże, a o czym z nimi gadasz?
To pytanie mnie zaskoczyło. Prawdę mówiąc rozmawiałem z rodzicami… rzadko. Powiedziałbym, że zaniedbujemy relacje rodzice-syn. Inna sprawa, że często ich nie było w domu bo praca stawała się coraz bardziej czasochłonna. Nie przeszkadzało mi to. Lubiłem mieć puste mieszkanie dla siebie. Jednak zawsze w weekend byli w domu, ale po prostu przenosili pracę. Dlatego widok tej dwójki z laptopami na kolanach w salonie nie był niczym nowym.
— Wiesz… o pogodzie.
Marek pokręcił głową.
— Chyba musisz wpaść do mnie zobaczyć jak naprawdę powinno się rozmawiać
z rodzicami.
— Erm… z tego co słyszałem masz dużo rodzeństwa. Nie wiem czy to nie będzie kłopot.
Machnął ręką.
— Skąd! Moja mama uwielbia gości. Wezmę też Bazylego, aby ci nie było smutno.
— Dobra.
— To dzisiaj po szkole u mnie! — uniósł zamkniętą dłoń w geście triumfu.
— Dzisiaj?! Przecież ci mówiłem, że szlaban…!
— Powiesz, że robimy projekt.
— Mam kłamać? I to ma mi pomóc w naprawianiu relacji z rodzicami?
Marek zaśmiał się.
— Racja. Ale i tak wpadnij. Bazyli! — krzyknął. Chłopak uniósł złote oczy znad swojego notesu i przyjrzał się nam.
— Z roku na rok robisz się coraz głośniejszy — westchnął zamykając notes i chowając go do kieszeni. Od pewnego czasu zacząłem się zastanawiać co znajduje się w tym białym zeszycie. Widziałem, że Bazyli często coś w nim notuje, skreśla i rysuje. Jednak nigdy nie miałem okazji dostrzec co tak pochłania jego uwagę, a wypytywać było głupio. Mimo, iż zjadała mnie ciekawość to wstrzymałem się od zadawania pytań.
— Przychodzisz dzisiaj do mnie?
— Zależy co ma w planach twoje rodzeństwo.
Marek wyszczerzył zęby.
— Nic takiego, nic takiego! Ostatnio pomalowali mu policzki markerem — wyjaśnił. Uśmiechnął się na wspomnienie tego wydarzenia.
— Na policzku przez tydzień miałem gwiazdkę.
Zaśmiałem się.
— Natan też idzie — dodał.
— Naprawdę? Myślałem, że masz szlaban za należenie do sekty i wracanie po nocy!
— Nie należę do żadnej sekty — warknąłem.
Co innego, że przez ostatnie dni w mojej głowie pojawiła się wizja należenia do samorządu uczniowskiego. Wiedziałem, że było to niemożliwe ze względu na głosowanie i kadencje, ale w nocnych snach dostrzegałem siebie na korytarzach szkoły z biało-niebieską opaską na ramieniu. Potem czułem się trochę jak zdrajca, wiedząc, że moja paczka nie przepada za tym organem. Ale z drugiej strony - przydałby się tam ich człowiek. No i Bazyli kiedyś należał do samorządu.
— Bazyli — spojrzałem na niego.
— Hm?
— Należałeś do samorządu, prawda?
Skinął powoli głową, mrużąc oczy.
— Tak.
— Jak było?
Zastanowił się chwile ostrożnie dobierając słowa.
— Trochę nudno. I ograniczone pole działania. I te cholerne opaski…
— Co w nich złego?
— Nie można nawiązywać normalnie kontaktów, gdy idzie się ze złotym „SU” na ramieniu. Wszyscy od razu uważają cię za ważniaka.
— Ale ty jesteś ważniakiem — zauważył Marek.
— Tak, ale nie każdy musi od razu wiedzieć. Lubię mieć swobodę w poznawaniu ludzi.
Bronił się jak mógł, ale czułem, że ukrywa jeszcze coś. Prawdziwy powód wystąpienia z samorządu. Jakikolwiek by on nie był, Bazyli zmienił temat. Idąc dalej korytarzem trafiliśmy na małe zamieszanie. Na drugim piętrze doszło do bójki. Oczywiście uczniowie zamiast rozdzielić walczących, stali w kręgu i kibicowali. Musiałem stanąć na palcach, aby móc dostrzec cały ten pojedynek. Biło się dwóch chłopaków, prawdopodobnie pierwszoklasistów. Z tym, że jeden był łysy, wyższy i wyglądało na to, że wygrywał.
— Odsunąć się! — usłyszałem za sobą władczy głos. Ledwo zdążyłem umknąć przed twardymi krokami drobnej, ale wysokiej dziewczyny. Miała czarne włosy, spięte w koński ogon i zielone oczy skryte za okularami. Wyglądała jak żeńska wersja Harry’ego Potter’a. Od razu w oczy zaświeciły mi złote literki „SU”. To musiała być wiceprzewodnicząca…
Zaraz za nią radośnie podskakiwała Flora i dreptał Kacper. Ten ostatni skinął głową w naszym kierunku i z dłońmi w kieszeni skierował się za całkiem żywymi przyjaciółkami.
Nie wiem czemu tak pomyślałem, ale wydawało mi się, że samorząd uczniowski tworzył zgraną paczkę przyjaciół.
— Dosyć! — krzyknęła wice. — Rozejść się! Kacper!
— Tak jest — westchnął i podbiegł do tego starszego chłopaka. Profesjonalnie złapał go pod ramionami i odsunął z siłą o jaką bym go nie posądzał.
— Też chcesz w ryj?! — ryknął osiłek.
— Zachowuj się — odparł Kacper.
— Wszystko w porządku? — Nad mniejszym z chłopaków, który teraz klęczał i pluł krwią pochyliła się Flora. — Och, krwawisz!
— Co to za zachowanie? — krzyknęła wice. Jej głos był silny i władczy. Trochę przerażający. Spojrzała z siłą błyskawic na obezwładnionego wyższego. — Znasz szkolny regulamin? Nie można się bić!
— Jebie mnie szkolny regulamin!
— Przeklinać też nie można! Zwłaszcza w obecności kobiet, niewychowany smarkaczu — skarciła go. — Flora. Poproszę o informację.
— Cóż… — Dziewczyna przyłożyła palec do policzka. — Ten pobity to chłopak z pierwszej „d”. Kamil. Raczej cichy i skromny. Z kolei też wyższy to Tomek z klasy pierwszej „c”. W gimnazjum stracił mamę i od tego czasu zachowuje się agresywnie próbując zwrócić na siebie uwagę. Dalej się z tym nie pogodził — westchnęła. Tłum zamarł. — Ach. I już jest w naszej kartotece za rysowanie po ławkach.
Chłopak przestał się wierzgać. Podobnie jak mi, opadła mu szczęka.
— Tomek z pierwszej „c” — powtórzyła wice jakby to był najważniejszy detal tej całej wypowiedzi. — Flora zaprowadź Kamila do pielęgniarki.
— Dobrze — skinęła głową i pomogła wstać rannemu.
— Tomek. Razem ze mną i Kacprem pójdziesz do pani dyrektor — rozejrzała się po tłumie. — Rozejść się! Nie ma tu nic ciekawego do oglądania!
— Jasne — syknął Bazyli. — Samorząd uwielbia mieć publikę.
Uczniowie powoli się rozchodzili. Niektórzy byli zaskoczeni przebiegiem sprawy tak jak ja, a inni wyglądali na przyzwyczajonych do tego typu sytuacji. Idąc dalej korytarzem zastanawiałem się nad tym co zobaczyłem. Ich interwencja bardzo mi się podobała. Przerwali bójkę i sprawnie wszystko osądzili. Jedynie ogłaszanie faktów z czyjegoś prywatnego życia trochę mnie odtrąciło.
Zacząłem myśleć - co wiedzą o mnie? Zabrzmiało to jak obawy obywatela totalitarnego państwa, ale naprawdę się przestraszyłem. Wiedzieli, że jestem gejem? Ta słodko wyglądająca Flora naprawdę mogłaby coś takiego powiedzieć publicznie?
W głowie zagrzmiał mi jej słodki głos: to Natan z trzeciej „h”. Cichy i spokojny, a to dlatego, że jest gejem i nie chce, aby ktoś to odkrył.
Wzdrygnąłem się. Nie mogę podpaść samorządowi!

***

O dziwo moi rodzice zapomnieli o moim szlabanie i gdy tylko zadzwoniłem do mamy z pytaniem czy mogę odwiedzić Marka, ona nie miała nic przeciwko temu. Marek wyszczerzył zęby.
— Ty na pewno masz szlaban?
— Najwidoczniej już nie — podrapałem się po głowie. — Nawet jeżeli zapomniała, wykorzystam okazje.
— Jestem samochodem — wtrącił Bazyli, gdy opuszczaliśmy szkołę.
— A ja człowiekiem.
Zgromił mnie spojrzeniem.
— Chodziło mi o to, że możemy się zabrać moim samochodem, zamiast ściskać się
w tramwaju — wyjaśnił. — Co wy na to?
— Kuszące — przyznał Marek. Ja wzruszyłem ramionami.
Zmieniliśmy kierunek i trafiliśmy na parking za szkołą. Samochód Bazylego był srebrny, ale niestety nieznanej mi marki. Byłem beznadziejny jeżeli chodzi o auta. Potrafiłem odróżnić znaczki i jeżeli dobrze kojarzyłem to musiała być Toyota. Ale jaka? W milczeniu zająłem miejsce z tyłu, aby nie musieć odpowiadać na niewygodne pytania.
— To jeszcze raz… gdzie mieszkasz? — zapytał Bazyli odpalając auto.
— Co proszę? Byłeś u mnie!
— Tak. Ale jakieś dwa lata temu — wzruszył ramionami.
Marek westchnął i podał adres obiecując przy okazji, że będzie informował o każdym szczególe trasy.
Mijając inne samochody, tramwaje i autobusy udało nam się dotrzeć do domu Marka w niecałe czterdzieści minut. Większość czasu staliśmy w korkach, a wtedy Bazyli niecierpliwie wystukiwał rytm na kierownicy.
Marek mieszkał niedaleko mnie w małym domku jednorodzinnym starej daty. Był co prawda dwupiętrowy, ale odpadał tynk, a rynny były zardzewiałe. Nad wjazdem do garażu wisiał stary i zniszczony kosz z brudną siatką. Domyśliłem się, że właśnie tutaj Marek ćwiczy, gdy nie jest na treningu.
Bazyli zaparkował pod siatkowatą furtką i znaleźliśmy się w zarośniętym ogrodzie. Rosła tu duża jabłoń, do której przyczepiona była huśtawka z opony.
— Marek się melduje! — krzyknął Marek, gdy wszedł do domu. Przedpokój był pełen dziwnych obrazów, pudełek i kurtek. Na ziemi leżały niezliczone i nieuporządkowane pary butów należące do domowników.
Przed nami jak spod ziemi wyrosła niska, czarnowłosa kobieta o pulchnej twarzy.
W rękach trzymała małego chłopca, któremu dałbym cztery lata. Przyglądał nam się uważnie i miał takie same kręcone włosy jak Marek.
— Och! Fantastycznie, że jesteś! — podała mu brata. Marek bez trudu go udźwignął i stuknęli się lekko czołem na powitanie. — A to twoi przyjaciele? Ach! Mój Boże, Bazyli! — stanęła przed nim i zmierzyła wzrokiem. — Jaki przystojniak! Zmieniłeś się!
— Za to pani nie postarzała się ani o dzień — odparł czarująco, całując ją w policzek. Kobieta zrumieniła się lekko i machnęła ręką.
— Przesadzasz, Bazyli, przesadzasz. — Jej wzrok padł na mnie. Nie wiedziałem, co zrobić, a więc skłoniłem się lekko. — To ten cichy i tajemniczy?
— Tak — zaśmiał się Marek, a potem zaczął wytykać język do brata, a chłopczyk odpowiedział mu tym samym.
— Bardzo miło panią poznać — wydusiłem z siebie. Nie byłem dobry w poznawaniu nowych ludzi. Ona objęła mnie mocno i zaskoczyło mnie to, iż jest ciut niższa ode mnie. Przy Marku musiała wyglądać jak młodsza siostra. Złapała mnie za ramiona i odsunęła się ode mnie na długość swoich. — Mój Boże! Ale jesteś chudy! Chcecie coś zjeść chłopcy?
— Nie, naprawdę nie trzeba.
— I tak nam podasz, prawda? — zapytał Marek. Jego mama odwróciła się na pięcie.
— Chłopcy w waszym wieku muszą jeść. Idźcie do pokoju, coś wam przygotuję.
Marek poprowadził nas przez duży salon, a potem schodami ruszyliśmy na górę. Trzeszczały pod naszymi nogami.
— Brat! — odezwał się mały, który cały czas się w nas wpatrywał. — Mogę z wami posiedzieć?
— Jasne!
Na drugim piętrze były cztery pokoje. Zaskoczyła mnie ich ilość. Z zewnątrz dom wydawał się być mniejszy. Marek otworzył jedne z drzwi i znalazłem się w jego pokoju. Po raz pierwszy w życiu.
Był wąski, ale podłużny. Pod oknem stało biurko, a zaraz obok szafa. Łóżko było rozkładaną kanapą, obecnie niepościeloną. Marek zgarnął pościel do schowka i zrobił nam miejsce do siedzenia. Jego brat usiadł na biurku i machał krótkimi nogami. Dalej się w nas wpatrywał, a więc postanowiłem odwrócić wzrok. Na półce przede mną dostrzegłem parę zeszytów szkolnych, książki, a także jeden puchar i zawieszone na nim trzy medale. Wszystko za osiągnięcia sportowe w dziedzinie koszykówki. Piłka do tego sportu leżała przy biurku. Na ścianie dostrzegłem również plakaty jego ulubionych anime. Na parapecie z kolei stały sklejone modele samolotów.
— Oto moje królestwo — skłonił się lekko.
— Za wiele się nie zmieniło. — Bazyli podszedł do półek i przejrzał je. — No dobra, jest więcej kurzu.
Marek zaśmiał się.
— Brat!
— A właśnie! — spojrzał na niego. — To mój najmłodszy brat — Oskar — spojrzał na mnie wyczekująco.
— Ach — skinąłem głową i odchrząknąłem. — Posiadający bożą włócznię.
— Serio? — spojrzał na mnie Bazyli. — Trochę głupie.
— Co to znaczy? — zapytał mały Oskar. — Co to za włócznia?
— Natan zna znaczenie imion.
— Znaczenie imion? — powtórzył przechylając głowę i marszcząc czoło.
— Każde imię ma swoje pochodzenie — wyjaśnił Marek. — Wiesz, skądś się wzięło. Na przykład Bazyli oznacza królewskość bo wywodzi się z…
— Greckiego.
— Greckiego! A po grecku basilios to król.
— Dużo wiesz — zauważyłem.
— Odkąd zacząłeś mówić nam znaczenie imion zacząłem sam je sprawdzać — zaśmiał się. — Zainteresowało mnie.
— To dlatego bazyliszek jest królem węży? — zapytał mały Oskar. Młody dobrze rozumował.
— Dokładnie! — pochwalił go. — Oskar ostatnio zainteresowany jest legendami Warszawy.
Zamyśliłem się chwilę. Brzmiało ciekawie.
— Wiem co zrobimy! — Marek uderzył pięścią o dłoń. Bazyli zmierzył go wzorkiem.
— Ech… wiem co to oznacza. Zaraz wpadnie na jakiś głupi pomysł.
— Pójdziemy tropem legend i sprawdzimy czy są prawdziwe!
— Mówiłem. — Bazyli wzruszył ramionami.
— Nie, serio! Co wy na to? Poszukiwacze przygód!
— Ja chcę, ja chcę! — Oskar wystrzelił ręką do góry.
— Widzicie? Młodszy od was chłopczyk się nie boi!
— Ja się nie boję — syknął Bazyli. — Po prostu nigdy nie widziałem ani syreny, ani bazyliszka, ani złotej kaczki.
— Ciesz się. W dwóch przypadkach na trzy byłbyś już martwy! — zażartował Marek. Bazyli coś zamruczał pod nosem i usiadł na kanapie. — A ty, Natan? Chciałbyś poszukać prawdy w legendach?
— Nigdy nie bawiłem się w poszukiwaczy przygód — wyznałem. — Nie wiem na czym to polega.
— Spokojnie, wszystkim się zajmę. To tylko we dwójkę?
— Uch! — pisnął obrażony Oskar.
— W trójkę, trójkę! — uniósł dłonie. — Dla ciebie też znajdę zadanie, Oskar.
Chłopak najwidoczniej był zadowolony. A ja z pewną fascynacją oglądałem więź między braćmi. Marek troszczył się i dbał o niego. Nawet angażował w swoje pomysły mimo, iż pomiędzy nimi było czternaście lat różnicy.
— Brat! — Do pokoju bez żadnego zaproszenia wparowała młoda dziewczyna. — Obiaaa… — zawahała się, gdy na nas spojrzała. Zarumieniła się, co nie pasowało do jej stroju buntowniczej gotki. — Nie wiedziałam, że masz gości.
— Dlatego się puka — pouczył ją Marek. — Bazyli już znasz Darię. Natan, to moja młodsza siostra; Daria. Chodzi do trzeciej gimnazjum i w ogóle. — Ponownie spojrzał na mnie z wyczekiwaniem. Uśmiechnąłem się lekko.
— Daria to skrót od Dagmara. Zasadniczo oznacza sławny dzień.
Dziewczyna spojrzała na mnie jak na nawiedzonego co mnie trochę speszyło.
— To znaczenie twojego imienia — wyjaśnił szybko Marek widząc niezręczną sytuację. — Wiem, że ci się podoba!
— Wcale nie — warknęła. — Nie lubię swojego imienia! I obiad na stole! — obrażona opuściła pokój trzaskając drzwiami. Marek zaśmiał się.
— Przeżywa okres buntu.
Razem z Bazylim pokiwaliśmy współczująco głowami. Podczas obiadu do Bazylego zadzwoniła mama, która pilnie kazała mu się pojawić w domu.
— Przepraszam, ale muszę iść — wstał od stołu. Jęknąłem. Nie zostawiaj mnie tu samego! — Mój pies jest u weterynarza. Muszę sprawdzić co się z nim dzieje.
— Och! — mama Marka szybko wstała. — Jedź, jedź! Nie przejmuj się.
— Dziękuję za obiad — ucałował jej dłoń. — Bardzo się cieszę, że mogłem znów panią zobaczyć — pomachał nam ręką. — Do zobaczenia.
Trzasnęły drzwi i zostałem w domu Marka sam otoczony przez jego głośne rodzeństwo. Jego kolejni dwaj młodsi bracia mieli po jedenaście i osiem lat, a więc wszyscy właściwie byli jeszcze dziećmi. Dowiedziałem się również, że najstarsza siostra jest już na studiach.
Zabawiałem ich moją wiedzą o imionach. Jedynie Darii się to nie podobało, ale młodzi chłopcy zdążyli już stworzyć scenariusz kolejnego pirackiego abordażu. I mieli zostać piratami z nowymi przezwiskami pochodzącymi od znaczenia ich imion. Cieszyło mnie to i byłem nawet trochę dumny.
A jednak trochę zazdrościłem Markowi tak licznej rodziny. Może gdybym miał rodzeństwo byłbym bardziej otwarty? Może mógłbym znaleźć z kimś więź na tyle silną, aby móc porozmawiać o moich problemach?
— Na mnie też już czas — oznajmiłem, gdy siedziałem w pokoju Marka, a wraz z nami całego jego rodzeństwo.
— Nieee! Musisz jeszcze być piratem!
— Zapewniam, że jestem drogowym.
— Nieeee!
— Dobra, ludzie! — Marek wstał. — Cisza. Natan ma też swoje sprawy.
Rodzeństwo zmarkotniało, ale przytaknęło. Poza Darią. Ta wyglądała na szczęśliwą, że w końcu wychodzę. Ale nikt jej nie kazał siedzieć w pokoju Marka. Mój przyjaciel odprowadził mnie do drzwi i sam zaczął się ubierać.
— Idziesz gdzieś?
— Muszę jeszcze coś załatwić — uśmiechnął się. — Dzisiaj dwudziesty pierwszy września. Ważny dzień.
— Czemu?
Uśmiechnął się jedynie.
— Odprowadzę cię! W końcu nie znasz tych rejonów — poklepał mnie po ramieniu. — Marek melduje wyjście! — krzyknął przez ramię.
— Do widzenia! — skinąłem do jego mamy, która zdążyła mnie jeszcze wyściskać. Potem obaj wyszliśmy z domu.
— Masz ciekawy system witania i żegnania — zauważyłem. Marek wyszczerzył zęby.
— Zawsze się meldujemy — odpowiedział. — Sam nie wiem czemu tak jest.
Ruszyliśmy krętymi uliczkami, których nie spodziewałem się tu zastać. Marek szedł
w pewnym zamyśleniu.
— Przepraszam — zaczął nagle. — Będziesz miał coś przeciwko jeżeli zatrzymam się w kwiaciarni?
— Hę? Nie, jasne, że nie.
I faktycznie niedaleko znajdowała się mała kwiaciarnia. Nie wchodziłem do środka, ale przez okno widziałem jak Marek kupuje kwiaty i… znicz? Zamrugałem oczami. Gdy wyszedł, znicz musiał mieć ukryty w plecaku, a kwiaty, ładny bukiet, trzymał w dłoni.
— To trochę dziwne, co?
— Trochę — spojrzałem na niego. — Dla mnie?
Ze śmiechem pokręcił głową.
— Nie. Idziemy dalej?
— Jasne.
Dalej szliśmy w milczeniu. Nie wiedziałem czy zaczynać jakiś temat, bo Marek wydawał się być taki zamyślony.
— Nat — zaczął powoli. — Mogę cię porwać jeszcze na kilkanaście minut?
Skinąłem głową. Nie wiedziałem o co mu chodziło, ale sam fakt zakupu znicza trochę mnie przerażał.
— Wiesz. — Powoli dobierał słowa. Zatrzymaliśmy się niedaleko placu zabaw, na którym teraz bawiło się kilkoro dzieci. Wejście do niego bezpośrednio wiązało się z wyjściem na ulicę. Ponadto dostrzegłem tu małe boisko do kosza. — Jak byłem mały to tu się zakochałem w koszykówce.
— Plac zabaw — skomentowałem.
Skinął głową.
— Dwanaście lat temu, gdy miałem sześć lat, w tym miejscu bawiłem się na placu zabaw. Większość dzieciaków już sobie poszła, a ja miałem wtedy bzika na punkcie koszykówki. Utrzymywał się u mnie odkąd dostałem piłkę na urodziny w kwietniu.
— Czyli grasz od dawna.
— Wiesz… wtedy to było tylko w formie zabawy — uśmiechnął się do swoich wspomnień. Potem uśmiech znikł. — Tego dnia piłka mi uciekła. Poleciała tu, na drogę — wskazał palcem. — Teraz są tu barierki, ale wtedy nie było. Oczywiście pognałem za moim cennym prezentem i… wpadłbym pod samochód — westchnął. Jego oczy zrobiły się takie puste. Zupełnie jak nie jego. — Widziałem zbliżające się auto. Trąbiło… Ale byłem w szoku. Nie ruszyłem się. Myślałem, że umrę, ale… wtedy pojawił się znikąd ten mężczyzna. Odtrącił mnie, ale sam… — zamilkł na chwilę i przełknął ślinę. — Sprawca uciekł. A ten mężczyzna… widziałem jak umiera — szepnął. — Powiedział do mnie, abym był dobrym człowiekiem. Abym pomagał innym nie patrząc na koszty. Abym był optymistą i radośnie kroczył przez życie — przyłożył dłoń do czoła. — Oddał życie za to, aby kompletnie mu obcy chłopak żył. Miał wtedy może… dwadzieścia parę lat.
Wpatrywałem się w niego uważnie. Nie wiedziałem jaka będzie jego reakcja, ale spodziewałem się najgorszego. Dlatego zaskoczyło mnie, gdy się uśmiechnął. Promienie słońca oświetliły jego twarz i błyszczące oczy.
— Dlatego wierzę, że wszystko dzieję się z jakiegoś powodu — wyjaśnił oddalając się o parę kroków. Stanął pod niskim murkiem, który dla małych dzieci musiał być wyzwaniem. Uklęknął i położył w tym miejscu kwiaty. — Ja jestem optymistą, bo mogłem stracić życie i doceniam jego wartość. Ty też musisz być z jakiegoś powodu taki tajemniczy. I dlatego mnie to zaciekawiło… wiem, że to nie moja sprawa, ale bardzo bym chciał wiedzieć.
— Naprawdę nic…
— Jasne — uciął. Wyjął z plecaka znicz i zapałki. — Co roku przychodzę tu upamiętnić mojego bohatera. Ten raz w roku pozwalam sobie na odrobinę zadumy. Odrobinę ciszy. Był naprawdę dzielny… — szepnął zapalając znicz. Nie wiedziałem czemu, ale podszedłem do niego i położyłem mu rękę na ramieniu. Miałem nadzieję, że to wystarczy jako symbol wsparcia. Skinął głową, przeżegnał się i powstał. Samotny znicz płonął wśród kwiatów. Oboje przez moment wpatrywaliśmy się w to miejsce.
— To naprawdę piękne. To co robisz… że pamiętasz.
— Jak mógłbym zapomnieć? — zaśmiał się sucho. — Czasami mam koszmary, że ku mnie jedzie samochód. W ciemności widzę tylko jego światła…
Pokiwałem głową.
— Mogę jedynie powiedzieć, że spełniasz jego prośbę. Jeszcze nigdy w życiu nie spotkałem kogoś tak optymistycznie nastawionego do życia jak ciebie. Możesz być z siebie dumny.
Spojrzał na mnie z uśmiechem.
— Dzięki, Nat.
— Nie ma sprawy.
Milczał jeszcze parę minut. Śmiech dzieci z placu zabaw zdawał się być odległy.
— No dobrze! — klasnął w dłonie. — Pora iść. Odprowadzę cię na tramwaj.
— Naprawdę nie musisz — odpowiedziałem.
— Ej, ej, ej! Jestem dobrym człowiekiem, tak? — wyszczerzył zęby.
— Tak. Masz rację — uśmiechnąłem się blado.
Jak powiedział, tak zrobił. Odprowadził mnie na przystanek opowiadając o swojej rodzinie. Musiałem przyznać, że teraz zrozumiałem jego zachowanie. Jego podejście do rodziny i zdolność do wyznawania zasady — chwytaj dzień. Nigdy nie sądziłem, że mój przyjaciel był tak blisko śmierci. Bliżej niż ja kiedykolwiek. Co by było, gdyby wtedy zginął? Moje dni w szkole byłyby takie smutne i ponure. To z Markiem głównie się trzymałem w szkole. To głównie on mnie rozśmieszał no i mieliśmy podobne zainteresowania. Dzięki niemu poczułem, że ktoś mnie lubi takiego jakim jestem. Cichym, spokojnym, mało otwartym chłopakiem. Najwidoczniej widział, rozumiał i szanował, że jest jakaś część mnie, która kazała mi nie mówić o sobie.
Cokolwiek by się nie działo, w tym momencie chciałem mu powiedzieć o sobie. Chciałem mu powiedzieć, że jestem gejem. Jeszcze nigdy nikomu tak nie zaufałem. Nigdy nie byłem z kimś tak blisko pod względem przyjaźni. Marek był światłem w ciemności, która ostatnio mnie otaczała.
— Marek.
— Tak?
— Ja… — odchrząknąłem. — Ja chciałbym ci coś powiedzieć…
Spojrzał na mnie z uśmiechem.
— O co chodzi?
Widziałem już przystanek. Zbliżyliśmy się do niego powoli. Tramwaj miał być za dwie minuty.
— To trochę krępujące…
Milczał, wpatrując się we mnie. Nie poganiał mnie, czekał cierpliwie, aż zbiorę myśli.
— Jeżeli chcesz mi coś powiedzieć, to możesz to zrobić — powiedział. — Jesteśmy przyjaciółmi.
Najwidoczniej rozumiał, że w życiu trzeba szybko znajdować sobie przyjaciół, nawet jeżeli wiązałoby się to z ryzykiem. Nie zawsze się ufa, ale czasem trzeba.
— Ja… — odchrząknąłem.
Uśmiechnął się. Wyglądał tak uroczo, że skarciłem się w głowie za to słowo.
— Dobra, Nat — westchnął. — Zrobimy tak. Nie musisz mi mówić teraz. Pomyśl chwilę, przemyśl to. Jeżeli kiedyś uznasz, że chcesz mi powiedzieć, dzwoń nawet o trzeciej w nocy.
— To naprawdę dla mnie trudne…
— Dlatego nie chcę, abyś teraz się z tym męczył — poklepał mnie po ramieniu. — Rozumiem, że masz opory i wahania, ale… — wskazał na siebie kciukiem i mrugnął. — Na mnie możesz liczyć!
Przełknąłem ślinę. Uśmiechnąłem się i skinąłem głową.
— Dziękuję.
— Nie ma sprawy — zaśmiał się. Jego śmiech był naprawdę piękny. Czysty, melodyjny bez żadnej chrypy. — Powiedz mi tylko. Uważasz mnie za przyjaciela?
Milczałem parę sekund, aż w końcu kiwnąłem głową.
— Ha! — założył ręce za głowę. — Wiedziałem. W takim razie idziemy po dodatkowych zajęciach do japońskiej restauracji.
— Zawsze tam chodzisz z drużyną.
— No i ty z nami pójdziesz.
Kiwnąłem głową.
— Skoro tak chcesz.
Nadjechał tramwaj. Pożegnałem się z Markiem i wsiadłem. Kiwnąłem mu jeszcze głową przez okno i westchnąłem. Naprawdę uważałem go za przyjaciela, z tym że nawet jemu nie ufałem w stu procentach. Coś ze mną było nie tak?
W każdym razie poznałem jego historię. Bardzo wzruszającą historię. Przed oczami dalej widziałem kwiaty i znicz. Śmierć jest bliżej niż myślałem.
Powiem mu. Powiem mu, że jestem gejem. Może to mi pomoże?
Może…

1 komentarz:

  1. Hejka, hejka,
    wspaniale, zastanawiam sie czy Flo w takim wypadku zna tajemnice Emili, taka znajomość jest przerażająca, choć cóż część by mogli wiedzieć jako samorząd,  a chodzi mi o agresje bo jak w wcześniejszej szkole to tutaj w aktach pewnie byla wzmianka no i nawet może o przyczynie... poznaliśmy wzruszająca historie Marka i już wiemy skad bierze tą radość...
    weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie

    OdpowiedzUsuń