niedziela, 5 stycznia 2020

Brakujący element - Rozdzial 11 - Mechaniczny król


Rozdział 11 — Mechaniczny król


— Dokonałeś słusznego wyboru. — Na wiecznie poważnej twarzy Cyrusa pojawiło się coś na wzór uśmiechu. Skinąłem głową. Udało mi się złapać go na długiej przerwie, gdy wraz z Dawidem i Filipem siedzieli na zewnątrz. Patio było oświetlone przez jesienne słońce, ale dawało mało ciepła.
O tyle, o ile Cyrus był zadowolony, nie mogłem tego powiedzieć o Filipie i Dawidzie. Zwłaszcza ten pierwszy patrzył na mnie sceptycznie. Drugi z kolei przyglądał mi się wyzywająco jakby chciał najpierw ocenić moje prawdziwe zdolności, a dopiero potem mnie zaakceptować.
— To co teraz? — zapytałem odwracając wzrok od tych wysokich.
— Musimy iść do samorządu — oświadczył Cyrus dźwigając się z ławki. — Trzeba cię zgłosić, zmierzyć, dać ci strój — wyliczał. — Filip, Dawid, proszę was o stawienie się w sobotę na treningu.
— O której ten trening? — zapytałem szybko. Cyrus spojrzał na mnie.
— O osiemnastej. Marek mnie już poinformował, że macie próbę zespołu.
— Ach… — Ponownie skinąłem głową. — Dzięki.
— Drobiazg. Do zobaczenia — rzucił do Dawida i Filipa. Ci mu zasalutowali. Ja jedynie pomachałem im i szybko ruszyłem za kapitanem, nie mogąc znieść ich odpychających spojrzeń. Wiedziałem, że ich rozmowa szybko nakieruje się na mnie.
Szedłem za Cyrusem i przyglądałem się jego plecom. Jak zwykle miał na sobie coś niebieskiego, tym razem były to spodnie. Ten chłopak został właśnie moim kapitanem. Czy też powinienem mu zacząć salutować jak reszta drużyny? I tak miałem dla niego nieograniczone rezerwy respektu.
Cyrus zapukał w drzwi i otworzył je bezpardonowo. Szybkim krokiem wpadłem za nim do pokoju samorządu. Był tu jedynie przewodniczący, który siedział z nogami na biurku i ołówkiem na nosie, próbując go tam utrzymać.
— Gerard — rzekł Cyrus. — Dobrze wiedzieć, że samorząd nie próżnuje.
— Czepiasz się, Cytrusie — odparł Gerard i ołówek spadł na podłogę. Dziwno oki chłopak westchnął i spojrzał na nas. — I Nataniel? Czemu zawdzięczam tę wizytę?
— Natan dołączył do drużyny koszykarskiej.
Gerard uniósł brew i jego wzrok spoczął na mnie. Starałem się nie ugiąć pod siłą jego dwukolorowych oczu.
— Myślałem, że i w tym roku wprowadzisz do drużyny giganta.
— Nie — odparł spokojnie. — Wzrost nie ma tak wielkiego znaczenia.
— W koszykówce? Zawsze myślałem, że ma — podrapał się po włosach. — No nic… najwidoczniej nie wiem wszystkiego — dźwignął się z obrotowego krzesła i podszedł do szafy z segregatorami. Wyjął stary, zielony z rozmazanym napisem „Drużyny”. Położył go na blacie i przerzucając spore ilości stron, aż dotarł do tej, której szukał. — Dobra. Musisz to wypełnić, Natan — podał mi jedną kartkę papieru. — Dane, wzrost i tym podobne. No i musi to podpisać jakiś nauczyciel w—fu.
— Trenerka Wagner nie będzie miała przeciwwskazań. — Cyrus był tego pewny. Gerard zachichotał pod nosem, wypełniając jakieś dokumenty. — Czemu cię to śmieszy?
— Jesteś zawsze wszystkiego taki pewny — spojrzał na niego rozbawiony. — A co jeżeli twój plan się nie powiedzieć?
— Nie ma takiej możliwości — odparł hardo Cyrus.
— Nie dopuszczasz takiej możliwości?
— Nigdy się nie mylę jeżeli chodzi o koszykówkę.
— Proponowałbym jednak być dzisiaj ostrożnym. — Palcem wskazał na swoją komórkę, która leżała na biurku. — Nasz dzisiejszy horoskop ostrzega przed podejmowaniem decyzji.
— Nie wierzę w horoskopy. Poza tym to nie ja podejmuję dzisiaj decyzję.
— Och, czyżby?
Walczyli chwilę na spojrzenia. Niezależnie od tego z którym bym się w taki sposób pojedynkował - przegrałbym. Władcze spojrzenie Cyrusa przeciwko dwukolorowym, fascynującym oczom Gerarda. Musieli mieć za sobą nie jedną taką potyczkę, bo obaj odwrócili wzrok w tym samym momencie. Remis.
— Dobra. — Gerard machnął ręką. — Przynieś to najszybciej jak możesz. Właściwie to tylko formalność skoro kapitan i trenerka się zgodzą.
— Ja się zgadzam — wtrącił Cyrus.
— Widzisz? Już masz pięćdziesiąt procent poparcia — uśmiechnął się Gerard. — Teraz jeszcze tylko trenerka i możesz biegać wśród tych gigantów. Niech cię nie rozdepczą.
Szybko opuściliśmy ten pokój. Gerard dalej przyglądał się mi uważnie, jakby nie mógł uwierzyć, że ktoś tak niski jak ja będzie miał okazje pojawić się w drużynie. Nawet jeżeli Cyrus był parę centymetrów wyższy, nikt na niego tak nie patrzył. Nawet u Gerarda dostrzegłem szacunek. Musiałem zapracować na podobny. Musiałem. Bo mój wzrost był moim kompleksem.
Tak jak powiedział Cyrus, trenerka nie miała nic przeciwko, abym stał się członkiem drużyny. Przyjrzałem się mojemu kapitanowi. Czyżby naprawdę nigdy się nie mylił?
— Kapitanie?
Spojrzał na mnie uważnie. Wracaliśmy właśnie z pokoju nauczycielskiego.
— Szybko się uczysz — pochwalił mnie. — W czym mogę pomóc?
— Ostatnio, po treningu… — zawahałem się. — Po treningu, podsłuchałem waszą rozmowę na mój temat.
Cyrus milczał chwilę.
— I jakie wnioski?
— Dawid i Filip… oni nie są zadowoleni z tego, że dołączyłem.
— Czemu tak twierdzisz? — zapytał zaintrygowany.
— Słyszałem co o mnie mówią. Nie chcą mnie. Myślą, że nie zasługuję…
— Być może — wzruszył ramionami. — Udowodnij im, że się mylą. Ciężką pracą i wysiłkiem. Pokaż im, że jesteś prawdziwym członkiem drużyny.
Milczałem zakłopotany. Cyrus zatrzymał się na środku korytarza. Dłonie miał schowane w kieszeniach.
— Natanielu — przemówił oficjalnym tonem. — Jeżeli słyszałeś naszą rozmowę, dobrze wiesz, że nie jesteś pierwszy, który nagle dołączył do drużyny. Na początku byłem tylko ja, Gabriel i paru trzecioklasistów. Byłem w tej samej sytuacji co ty. Nowy, nieznany. Ale ówczesny kapitan dostrzegł talent zarówno we mnie jak i w Gabrielu. Dołączyła i reszta chłopaków - Filip, Marek i Dawid. Czujnym okiem dostrzegłem, że i oni skrywają potencjał. Dlatego, gdy zostałem mianowany na kapitana od razu się do nich przyczepiłem. Szlifowałem ich zdolności. Zauważyłeś pewnie, że każdy z nich jest wyjątkowy, posiada niepowtarzalny talent. Są kamieniami szlachetnymi w koronie. Jednak tej koronie zawsze czegoś brakowało. I pojawiłeś się ty, Natanielu. Wiem to ja i wiesz to ty - masz wiele do nauki. Wiele do nadrobienia. Ale nie ty jeden tak zaczynałeś. Dlatego jeżeli nie udowodnisz sobie, że jesteś coś wart, oni sami w to nie uwierzą. Pokaż im jak bardzo cenny jesteś dla naszej drużyny. Daj z siebie wszystko, Natanielu, bo poręczyłem za ciebie.
Słuchałem go uważnie, każdego słowa. Wszystko co powiedział wziąłem sobie głęboko do serca. Jego szare oczy były pełne nadziei i skupienia. Skinąłem głową. Udowodnię, że należę do drużyny.

***

W pierwszy weekend października, tak jak się umówiliśmy tak też się zebraliśmy. Razem z Markiem, Felicją i Emilią jechaliśmy autobusem do Bazylego, aby móc odbyć próbę zespołu.
Nigdy u niego nie byłem, ale jak się okazało mieszkał na przedmieściach, w domku jednorodzinnym. Dotarcie tam, z dwoma przesiadkami zajęło nam około godziny. Jednak w końcu, po pokonanych korkach, znaleźliśmy się pod stalową furtką do domu Bazylego.
Mogłem to też określić mianem „mini willi”. Budynek był wielki i biały, z czerwoną dachówką. Dwupiętrowy, z lśniącymi oknami i filarami na wzór starożytnej Grecji. Ogród był czysty i zadbany, aż szkoda byłoby chodzić po trawniku. Dookoła ogrodzenia rosły piękne i zielone świerki. Do drewnianych drzwi prowadziły wyczyszczone schody i brukowana dróżka. Poczułem się dziwnie. Nigdy nie byłem w takim miejscu, które aż biło ekskluzywnością.
— To my! — krzyknął do domofonu Marek. — Wpuść nas!
— Ach, moi podwładni — usłyszeliśmy lekko zniekształcony głos Bazylego. — Wchodźcie. Przygotowałem już dla was listę obowiązków.
Krótkie bzyczenie pozwoliło nam otworzyć furtkę i znaleźliśmy się na ganku. Bazyli otworzył nam drzwi, uśmiechnął się, mierząc nas złotymi oczami i zrobił przejście, abyśmy mogli wejść.
Piękny wygląd zewnętrzny z bogatym wnętrzem. Tak mogłem krótko opisać dom mojego przyjaciela. Podłoga była tak czysta, że aż bałem się na niej postawić trochę brudne buty. W wielkiej szafie moglibyśmy się w piątkę schować i myślę, że znalazłoby się jeszcze trochę miejsca dla innych chętnych. Widziałem też stąd salon ze skórzanymi kanapami, kominkiem nad którym stały dziwne pamiątki z różnych stron świata i wielki telewizor z ogromnymi głośnikami. W przedziałowej ścianie znajdowało się akwarium z kolorowymi rybami.
Sam gospodarz świetnie się wpasował w otoczenie. Miał na sobie eleganckie spodnie, koszulę i sweter. Wyglądał jak prawdziwy pan domu i godny spadkobierca. Gestem wskazał nam pomieszczenie na prawo. Była to wielka kuchnia w której mogłem zmieścić trzy razy swoją własną.
— Pić? Jeść? — zapytał uprzejmie.
— Ja dziękuję… — pokręciłem głową. Chyba jedyny czułem się nieswojo, bo Felicja podbiegła do białego szezlonga i położyła się jak na swojej własności. Emilia z Markiem za to znaleźli się w kuchni i przeszukiwali lodówkę. Bazyli uniósł brwi.
— Wpuść hołotę na salony — prychnął. — Tylko Natan utrzymuje resztki klasy.
— Dlaczego nie ma mojego ulubionego jogurtu? — zapytała Emilia, ignorując jego uwagę.
— Właśnie! Jak traktujesz gości? — zaśmiał się Marek.
— Wybaczcie. Spodziewałem się próby zespołu, a nie biesiady.
— Bazyli, przynieś mi winogrona! — krzyknęła Felicja. Bazyli warknął.
— Chyba czujecie się za dobrze, co? — zamknął lodówkę przed nosem przyjaciół. — Nie mamy za dużo czasu, wiecie? Moi rodzice wrócą koło czwartej, a później Marek i Natan mają trening. Ruchy, panowie i panie.
— Dobra, dobra — westchnęła Felicja wstając. — Masz rację.
— Wiem — wskazał drzwi w przedpokoju, które wcześniej mi umknęły. — Zapraszam do garażu.
Mogły się tu zmieścić spokojnie trzy samochody. Jednak w tym momencie żadnego tu nie było. Za to w kącie rozstawione były instrumenty — dwie gitary, keyboard, perkusja i mikrofony.
— Skąd to masz? — zapytałem zaciekawiony.
— To mojej siostry — wyjaśnił. — W gimnazjum i liceum miała swój własny zespół. Jeździła na różne konkursy. Teraz jest na studiach i nie sądzę, aby szybko z nich skorzystała. Pozwoliła mi je pożyczyć na jakiś czas.
— Dobra. — Felicja zbliżyła się do mikrofonu. — Ja i Emilia śpiewamy. Nat, na keyboard. Marek na perkusję. Bazyli, ty masz gitarę akustyczną, a ja basową.
— Śpiewasz i grasz?
— Ktoś musi — wzruszyła ramionami.
— Właściwie czemu tylko wy śpiewacie? — zainteresował się Marek. Z krzesła podniósł pałeczki.
— Bo tak ustaliliśmy — oznajmiła Felicja.
— Siła dziewczyn! — przybiły sobie piątki.
— Jakieś nuty, coś? — zapytałem. Emilia sięgnęła karki papieru z plecaka i podała nam je. Każdy otrzymał parę i po kolei wszystkie analizowaliśmy. Próbowaliśmy pojedynczych dźwięków, potem składaliśmy je w całość. Nie szło nam bardzo źle, ale daleko byliśmy od rewelacji. Nie trafialiśmy w dźwięki, nie mogliśmy się zgrać, aż w końcu zarządziliśmy przerwę.
— Czy mogę iść się napić? — zapytałem. Bazyli skinął głową.
— Nie musisz się mnie o to pytać. W lodówce jest woda i soki.
— Dzięki.
Zostawiłem moich przyjaciół w garażu, wraz z moim podłym nastrojem. Sądziłem, że granie będzie szło nam lepiej, ale najwidoczniej się przeliczyłem. Będziemy potrzebować jeszcze paru prób.
Nalałem sobie wody do czystej szklanki i zamyśliłem się, opierając o blat. Czy tak miało być? Mieliśmy się pokłócić? Jeżeli tak, to jak szybko? Jak tak… tak. Tak.
Zmarszczyłem czoło.
— Co jest? — spytałem siebie i odstawiłem do połowy wypitą szklankę. Zdałem sobie sprawę, że teraz, bez głosów przyjaciół i bez odgłosów instrumentów, usłyszałem monotonny dźwięk. Tik. Tak. Tik. Tak.
Moje spojrzenie przeniosło się z lodówki na lekko uchylone drzwi pod schodami. Hipnotyzująca monotonia sprawiała, że byłem coraz bardziej oczarowany. Tik. Tak. Tik. Tak. Tykanie zaczęło się na siebie nakładać. Jakby parę zegarów odliczało czas w jednym momencie.
Z ciekawością podszedłem i uchyliłem drzwi. Tykanie było teraz wyraźniejsze. Tonęło w ciemności, do której prowadziły schody w dół. Tam musiała być piwnica. Macając ścianę znalazłem włącznik światła, które zdawało się być mlecznobiałe. Powoli zszedłem po betonowych schodach i poczułem chłód na ciele. Tykanie jednak było kuszące i intrygujące.
W końcu znalazłem się na samym dole. Światło tutaj było lepsze i zrozumiałem w końcu gdzie trafiłem. Na ścianach wisiało kilkanaście zegarów, większość tykała, ale niektóre zatrzymały się i przestały odmierzać czas. Były różnej wielkości — od wielkich z kukułką, po małe, zawieszone na łańcuszku.
Słyszałem cykanie, szelest trybików, zmieniające się zapadnie i przesuwające się wskazówki. Ale przede wszystkim widziałem czas. Czas, który nieuchronnie leciał do przodu i nie mogłem go zatrzymać. Nawet gdybym teraz rozwalił te zegary, tykanie utkwiłoby w mojej głowie już na zawsze.
Dostrzegłem biurko, które stało w kącie. Leżały na nim setki sprężyn, trybów, śrubek, wskazówek, wahadełek i przekładni. Pośród nich dostrzegłem dwie lupy, obcęgi, młotek, śrubokręty i inne nie do końca znane mi narzędzia. Zbliżyłem się do nich, aby im się przyjrzeć. Wśród nich stał staromodny zegar z otwartą tarczą i nieruchomym wnętrzem. Zaglądając do środka dostrzegłem, że brakuje mu paru elementów.
— Ciekawość to pierwszy stopień do piekła.
Przerażony odskoczyłem od stołu i złapałem się za serce. Na schodach stał Bazyli, unosząc brwi.
— Ciekawość to moje przekleństwo — wyznałem.
— Widzę — stwierdził i zszedł do mnie. — Widzę, że znalazłeś moje zaklęte królestwo.
— Nie było trudno. Tykanie mnie tu zwabiło.
Bazyli uśmiechnął się.
— Ciebie pierwszego. Przeważnie nikogo nie interesuje to miejsce. — Sam zbliżył się do stołu.
— Te zegary? To wszystko jest twoje?
Skinął głową. Sięgnął po jeden z trybików i umieścił go na śrubie martwego zegara.
— Uwielbiam je składać — wyznał z czułością. — Przypominają mi, że czas leci dla każdego.
Znów wczułem się w tę nienaturalną muzykę. Była przyjemna dla ucha. Cicha, kojąca, mimo iż każde tyknięcie zbliżało człowieka do śmierci. Nagle poczułem jaką wielką wartość mają zegary.
— Od dawna je składasz?
— Od podstawówki — wskazał na kolejny zatrzymany zegar. — Ten był moim pierwszym. Jednak dalej brakuje mi jednego elementu, aby mógł zacząć działać. Nie mogę go nigdzie zdobyć.
— Nie możesz stworzyć?
— Wtedy nie ma zabawy — uśmiechnął się. Sięgnął po kolejny trybik i kucając umieścił go we właściwym miejscu. — Lubię polować na stare części. Niestety nie zawsze mi się to udaje. Niektóre prawdopodobnie nigdy nie ruszą.
Jeszcze raz spojrzałem na ścianę. Z kilkunastu zegarów, pięć stało w bezruchu. Wskazówki zamarły na wyznaczonych godzinach. Zauważyłem, że na dwóch z nich wisiały czarno—białe zdjęcia dwóch starszych kobiet. Zbliżyłem się, aby móc się im lepiej przyjrzeć.
— To moje babcie — westchnął sięgając po śrubokręt i grzebiąc w zegarze. — Obie już niestety nie żyją. Zatrzymałem zegary na godzinach ich śmierci.
Przełknąłem ślinę. Poczułem przerażającą i śmiertelną siłę w zatrzymanym zegarze.
— Przykro mi.
Pokręcił głową.
— Nie musi ci być. Inne tykają dalej. W tym mój — wskazał na wiszący najwyżej.
— Nigdy się nie zatrzyma. Jeżeli umrzesz, nie zatrzymasz go.
Wyprostował się i przyłożył do siebie dwie wskazówki. Zmrużył oczy, jakby chciał je porównać.
— Nie. Dlatego będę żyć wiecznie. Każde tyknięcie to sekunda mnie w przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Ach… jestem szalony — zaśmiał się wybierając odpowiednią wskazówkę i przykładając ją do tarczy. — Nic jednak nie poradzę. Zegary i czas to moja pasja. Wehikuł czasu… to byłoby coś.
— Byłbyś wtedy prawdziwym władcą.
Wyszczerzył zęby.
— Królem. — Powoli skinął głową. Zamknął obudowę i uśmiechnął się. Nigdy nie widziałem, aby uśmiechał się tak często i dużo. — Skończone. Nie sądziłem, że byłem tak blisko końca… — zamyślił się chwilę. — Chcesz go nakręcić?
Zamrugałem oczami.
— Mogę?
— Jasne. — Ze sterty elementów wybrał mały klucz. Podał mi go, a sam odwrócił zegar i dostrzegłem dziurkę. — Śmiało.
Skinąłem głową i włożyłem w nią klucz. Coś kliknęło i zegar zadrżał. Zacząłem go nakręcać, słyszałem ruch trybików, skrzypienie sprężyn. Czułem, że zegar budzi się do życia. W miarę kręcenia szło coraz oporniej, ale Bazyli zachęcał mnie do powtarzania tego zabiegu. Skończyłem dopiero w momencie, gdy klucz nie chciał poruszyć się ani o milimetr.
— Dobrze. Nakręciłeś go. Poczekaj, nastawię godzinę. — Palcami obrócił wskazówki i skinął głową. — Możesz wyjąć klucz.
Posłusznie to uczyniłem. Kliknęło głośno, a po chwili z wnętrza dało się słyszeć tykanie. Miarowe, ciche, spokojne, stabilne. Mechanizm ruszył. Żył. Spojrzeliśmy na siebie z uśmiechem.
— Nakręciłem swój pierwszy w życiu zegar.
— W takim razie, ten czas będzie należał do ciebie — oznajmił Bazyli. — Chcesz zajrzeć do środka?
Powoli skinąłem głową. Mój przyjaciel sięgnął na tył zegarka i pociągnął za mały łańcuszek. Wtedy otworzyła się klapa, a ja z zaciekawieniem nachyliłem się, aby dojrzeć to co jest w środku. Głównie widziałem tylko szybko poruszające się wahadło i dwa tryby, które klekotały wraz z resztą elementów.
— Piękne — szepnąłem.
— Tak — przyznał Bazyli. Uniosłem wzrok, aby dostrzec, że w przeciągu ułamka sekundy jego spojrzenie przenosi się ze mnie na zegar. — Wnętrze jest piękne.
Wyprostowałem się.
— Jesteś jakiś dziwnie spokojny.
— To przez te zegary — rozejrzał się. — Wśród ich dźwięków wyciszam się. Potrafię tu się skupić i przemyśleć wszystko co było i zaplanować to co będzie — spojrzał na mnie. — I już mam parę pomysłów.
— Podzielisz się nimi?
Pokręcił głową.
— Zdradzanie swoich pomysłów jest niebezpieczne i głupie. Tak samo jak powiedzenie otwarcie „jestem sprytny”. Wypowiedzenie tego jest jedynie oznaką braku sprytu.
— A ty jesteś sprytny?
— Nie — uśmiechnął się. — Powinniśmy już wracać. Pora na próbę. Trafiaj tym razem w dźwięki — rzucił, gdy znaleźliśmy się na schodach. Wracał do bycia sobą. Zostawiliśmy tykanie zegarów za plecami. Bazyli był ich mechanicznym królem.

***


— Padam — westchnął Marek, gdy z zamkniętymi oczami opierał się o siedzenie. Autobus lekko nim trząsł. Jechałem tylko z nim, bo dziewczyny mogły wrócić innym, wprost do swoich domów. Ale my… — A jeszcze mamy trening…
Skinąłem jedynie głową. Nasza próba nie powiodła się tak fantastycznie jak wszyscy zakładaliśmy, dlatego musieliśmy jeszcze parę razy się spotkać. Biorąc pod uwagę fakt, że konkurs był za niecałe dwa tygodnie, musieliśmy się spieszyć.
— Może Cyrus nam trochę odpuści…?
Marek parsknął śmiechem.
— Nie licz na to. Da nam wycisk. Dobrze, że jutro niedziela — ziewnął potężnie.
W hali znaleźliśmy się pół godziny później. Tym razem się przygotowałem i wziąłem trochę lepsze ciuchy. W szatni na szczęście nie było dużej ilości chłopaków, więc jedynie ja i Marek się przebraliśmy. Zamknąłem swoje rzeczy w szafce, a potem we dwójkę weszliśmy na boisko. Był tam już Cyrus, jego siostra, Gabriel, Filip i  trójka rezerwowych. Trenerka siedziała na trybunach i uzupełniała jakieś dokumenty.
— Siema! — krzyknął Marek. Po szybkich powitaniach, Cyrus od razu zapewnił nam rozgrzewkę. Bieg dookoła boiska był dobrym początkiem, ale po ledwie połowie zostałem wezwany do Roksany. Rudowłosa uśmiechnęła się do mnie, a w dłoni trzymała miarkę.
— Czas cię zmierzyć, Natan — oznajmiła. — Trzeba przygotować dla ciebie strój!
I tak oto zostałem mierzony przez naszą menadżerkę. W międzyczasie dołączył do nas Dawid i cała drużyna była w komplecie. Dobrze, skłamałbym, gdybym powiedział, że był ostatni. Kilka minut po Dawidzie na salę wpadł Samson, z przekrzywioną torbą i łapiąc oddech.
— Spóźniony — osądził bezwzględnie Cyrus.
— Prze—Przepraszam — wysapał. — Autobus… i… biegłem… ale…
— Wystarczy — przerwał mu przyjaciel. — Ogarnij się. Znasz swoje obowiązki.
— Nie musisz być taki oschły, wiesz? — mruknął Samson ustawiając usta w dziubek. — Czasem mógłbyś pamiętać, że znamy się od przedszkola.
— Bardzo dobrze to pamiętam — odparł Cyrus. — Pamiętam też, że zawsze się spóźniałeś. Powinieneś nad tym popracować.
Samson wyprostował się i otarł czoło.
— Dobrze, kapitanie.
Cyrus skinął głową i wrócił do nas, podczas gdy Samson zostawił swoje rzeczy na trybunach. Usiadł wygodnie obok Roksany i oboje z clipboardami się w nas wpatrywali co jakiś czas wymieniając się uwagami.
Jak przewidział Marek, trening był wyczerpujący. Porządną rozgrzewkę przeprowadzili z nami Samson i trenerka Wagner. Samo to mnie zmęczyło, a gra jeszcze się nie rozpoczęła.
Mimo to dawałem z siebie wszystko. Co chwila ocierałem twarz frotką, aby pozbyć się potu. Ale nie mogłem się poddać. Ze skupieniem i najlepiej jak potrafiłem powtarzałem wszystkie ćwiczenia. Czułem też na sobie spojrzenia całej drużyny. Chcieli mnie ocenić. Jednak ja się nie odzywałem. Robiłem co mi kazali, byle tylko udowodnić, że jestem z nimi.
— Dobrze. — Cyrus klasnął w dłonie. — Filip, przynieś piłki. Reszta, napić się.
Posłusznie ruszyliśmy do naszych toreb. Przy mojej siedział Samson, najwidoczniej na mnie czekając. Sięgnąłem po bidon.
— Nat… Mogę do ciebie mówić „Nat”, prawda? — zapytał.
— Jasne — odparłem i zacząłem pić.
— W takim razie, Nat, posłuchaj. Musimy popracować nad twoją kondycją. Wykonujesz ćwiczenia, ale szybko się męczysz — mówił, patrząc na swoje notatki. — Twoja wytrzymałość jest niestety najsłabsza z drużyny.
Skinąłem głową.
— Jednak nic się nie martw! Można to nadrobić — uśmiechnął się. — Tylko musisz się do tego przyłożyć.
— Jasne. Zrobię to.
Wyszczerzył zęby. Jego szmaragdowe oczy były takie piękne. Spojrzał na swój clipboard i wstał z trybun.
— Na początek proste zadanie. Bieganie. Pół minuty biegniesz, cztery i pół minuty szybkim krokiem. Wiesz, truchtanie i tak dalej — naskrobał coś. — Powtarzasz to sześć razy. Masz gdzieś w okolicy domu miejsce gdzie można biegać?
Przed oczami pojawiły mi się zielony park, a w nim zgromadzenia Podziemia.
— Park.
— Świetnie! — wyrwał kartkę i mi ją wręczył. Były tu napisane poszczególne instrukcje. — Postaraj się codziennie biegać. To nie będzie trudne, a wystarczy pół godziny. Pasuje?
— Jasne.
Klepnął mnie w plecy z zadowoleniem.
— Dobry zawodnik. Nie wybrzydza — zaśmiał się. — Oczywiście nawadniaj się i nic na siłę. Jeżeli poczujesz, że coś cię boli lepiej sobie odpuść i daj mi znać. Coś na to zaradzimy.
— Mogę biegać z tobą — wzdrygnąłem się, gdy usłyszałem za sobą silny głos. Nie było to na dodatek pytanie, a raczej stwierdzenie. Samson uniósł wzrok, a ja się odwróciłem. Za mną stał Gabriel z ponurą, jak zawsze, twarzą.
— Ja… — zacząłem i zmarszczyłem czoło. — Podsłuchiwałeś nas?
— Ciężko was nie słyszeć — wskazał na swoją czarno—czerwoną torbę leżącą koło mojej, niebieskiej. — Mi też przyda się trening.
— Świetnie! — Samson klasnął w dłonie. — Chyba zalecę do każdemu z drużyny. Chociaż zakładam, że Cyrus już to robi od dawna — westchnął i spojrzał na swojego przyjaciela. Stał pod koszem wraz z Filipem i rzucali do siebie.
— Jak chcesz — wzruszyłem ramionami, kierując swoją odpowiedź do Gabriela. — Tyle, że ja nie mam tak dobrej kondycji jak ty…
— Więc ją wypracujesz — odparł.
Przez chwilę toczyliśmy pojedynek na spojrzenia. On zdawał się być coraz bardziej wściekły, a ja spokojnie odwróciłem wzrok w stronę Cyrusa, który nas zawołał.
— Rezerwowi idziecie na ławkę. Trenerka Wagner ma dla was uwagi — oznajmił. — Nasza szóstka dzieli się na dwie drużyny. Ja, Gabriel i Marek. Dawid, Filip i Natan.
Nie dałem po sobie poznać, że umieszczenie mnie w drużynie, w której żaden członek mnie nie lubi było trochę przerażające. Ale bez słowa skargi stanąłem po stronie Dawida i Filipa. Ciężko mi było stwierdzić, który z nich jest bardziej niezadowolony z mojej obecności. Westchnąłem cicho. Udowodnij, że jesteś coś wart.
Gra rozpoczęła się. Gabriel przechwycił podrzuconą piłkę i podał do Cyrusa. Ten niczym błyskawica wyminął Dawida. Ruszyłem w jego stronę, zasłonięty przez Filipa. Gdy kapitan jednak i jego wyminął, wpadł na mnie. Dostrzegłem jego zaskoczone spojrzenie, gdy wybiłem mu piłkę z dłoni. Dawid ją szybko zabrał i pierwsze dwa punkty gry należały do nas. Cyrus mrugnął do mnie.
— Fantastycznie — wrócił na swoją połowę. — Marku. Potrzebujemy przewagi.
— Jasne — zaśmiał się. Piłka była w jego posiadaniu i bez trudu podskoczył wysoko oddając rzut. Piłka przeleciała przez ponad połowę boiska i trafiała do kosza. — Trzy punkty.
— To nie fair! — krzyknął Filip. — Jak możesz go do tego podżegać, kapitanie?
— Ma ćwiczyć swój talent — odpowiedział. — Ty też poćwicz nad swoim.
— Jasne. — Filip skinął głową. — Rozegraj, Nat.
Skinąłem głową. Stanąłem pod koszem i podałem do Dawida. Ten przebił się przez obronę Marka i Cyrusa. Podał do Filipa. Blondyn został zatrzymany przez Gabriela, ale nie mogło go to zatrzymać. Ze zdziwieniem, ale i fascynacją oglądałem ten pojedynek. Gabriel może i był silny, a także szybki, ale właśnie byłem świadkiem talentu Filipa.
Drybling. Tak szybki i bezbłędny, że przez chwilę moje oczy zgubiły piłkę. Przeciwnik próbował mu ją odebrać, ale Filip go szybko wykiwał i zdobył dwa punkty.
— Za wolno! — zagrzmiał Cyrus.
— Za wolno? — prychnął Filip. — Zdobyłem dwa punkty.
— Marku…
— Nic z tego. — Przy moim przyjacielu pojawił się Dawid. Swój rzut za trzy punkty Marek musiał przerwać. Pojedynkował się chwilę z Dawidem, aż piłka znalazła się w rękach Cyrusa. Ten jak zwykle, nie czekając na żaden sygnał, pognał przed siebie. Był naprawdę szybki. Zatrzymanie go zdawało się być niemożliwe. Podał piłkę do Gabriela, ale tylko na to czekałem. Wychyliłem się zza niego i odbiłem piłkę w stronę Filipa. Cyrus i Gabriel wyglądali na zaskoczonych.
— A skąd ty się tu wziąłeś? — warknął Gabriel.
— Cały czas tu byłem — odpowiedziałem. Krzyk radości Filipa i Dawida uświadomił mi, że właśnie zdobyliśmy kolejne dwa punkty. Cyrus skinął głową i wrócił na swoją połowę, a Gabriel przypatrywał mi się.
— Mam cię na oku.
— Dziękuję — skinąłem w jego stronę. Odwrócił szybko wzrok i obaj wróciliśmy do gry. Tym razem mnie pilnował, ale wystarczyła chwila jego nieuwagi, abym przebiegł za nim i odbił podaną mi piłkę od Filipa, do Dawida.
— Ten niski jest jak duch — zaśmiał się brunet. Najwidoczniej jemu już nie przeszkadzał moja obecność.
— Nie. — Filip pokręcił głową, nachylając się do mnie. — Nie wygląda na nawiedzonego. Muszę przyznać, że jednak twoja obecność jest… słabo dostrzegalna.
— To plus. — Dawid rozciągnął się. — Może też się chować za wyższymi zawodnikami.
Uśmiechnąłem się lekko.
Kolejne dwadzieścia minut gry zadecydowało o tym, że wygraliśmy przewagą czterech punktów. Przybiliśmy sobie piątki. Nie mogłem uwierzyć w to, że poszło mi tak dobrze, mimo że czułem, iż zaraz wyzionę ducha.
Trening zakończył się. Usiedliśmy na trybunach i jak ostatnio, wysłuchaliśmy raportu. Samson zalecił wszystkim trening podobno do mojego, tyle że każdemu przydzielił odpowiedni, według niego, czas wykonywania ćwiczeń. Roksana obiecała, że na następny trening już będę miał swój własny strój. A nasz pierwszy oficjalny mecz międzyszkolny miał się rozegrać w trzecim tygodniu października.
Miałem trzy tygodnie, aby się przygotować.
Później Samson rozmasował nam nasze obolałe części ciała.
— Dlaczego nie znalazłeś do tego dziewczyny? — jęknął Filip, gdy Samson masował mu stopy. — Przyjemność byłaby o tyle lepsza…
— Dziewczyny mają to do siebie, że nie można im ufać — oznajmił Cyrus, z ręcznikiem na głowie. Za tę uwagę dostał po głowie od swojej siostry.
— Nie widzę związku!
— Dziewczyna z innej szkoły mogłaby dostarczać o nas informację — wyjaśnił. — Do Samsona mam pełne zaufanie.
— Chyba bierzesz to za bardzo na poważnie — zauważył masażysta. — To tylko gra.
Cyrus pokręcił głową.
— Musimy nauczyć się być drużyną. Spójną.
Samson westchnął.
— Już.
— Już? — powtórzył zawiedziony Filip. — Łeech. Już dawno nie czułem takiej błogości w stopie…
Specjalnie starałem się być na końcu, aby do szatni zostać zwolnionym jako ostatni. Nie chciałem iść z nimi wszystkimi pod prysznic. Dlatego, gdy Samson mnie wymasował, a ja poczułem się jak nowo narodzony, wymyty, pachnący i zmęczony, opuściłem halę dobrze po dwudziestej. Było już ciemno i chłodno. Dobrze, że się dokładnie wytarłem, nie chciałem złapać jakiejś choroby. Przeziębić się zaraz po wstąpieniu do drużyny? Byliby ze mnie dumni…
— Ej! — usłyszałem. Spokojnie spojrzałem w lewo. Pod latarnią, opierając się o nią stał Gabriel. Uniosłem brew.
— Gabriel? Myślałem, że już poszedłeś do domu.
— Nie — pokręcił głową. Podszedł do mnie. — Marek nie mógł cię dziś odprowadzić, bo się spieszył do domu. Ten zaszczyt przypadł mnie.
— Odprowadzić…?
— Nie pamiętasz? — zdziwił się. — Odkąd cię tu zaatakowali Marek woli, abyś zawsze wracał z kimś.
— Ach — kiwnąłem głową. — Nie musisz. Dam sobie radę.
Wzruszył ramionami.
— I tak jadę w tamtym kierunku.
— To jak wolisz.
Zamyślony ruszyłem dalej, a Gabriel się ze mną zrównał. Szliśmy w milczeniu.
— Zaraz… — zacząłem. — Nie idziesz do McDonalda?
Spojrzał na mnie.
— Miałem iść, ale potem Marek poprosił mnie o przysługę i…
— To chodźmy — zmieniłem kierunek trasy.
— Nie jestem, aż tak głodny…
Między nami rozległo się głośne burczenie zbliżone do warczącego tygrysa.
— Nie jesteś?
Westchnął ciężko.
— Tylko trochę.
Paręnaście minut później siedzieliśmy przy stoliku. Przede mną leżała góra cheeseburgerów.
— Tylko trochę? — zaśmiałem się.
— Mówiłem ci, że po treningu zawsze mam apetyt — odparł.
— Pamiętam — upiłem łyk mojego chłodnego waniliowego shake’a. — Jak znalazłeś się w drużynie?
— Hę? Skąd to pytanie? — zapytał pochłaniając jedzenie.
— Jestem ciekaw…
Zastanowił się chwilę.
— Dołączyłem bo już od gimnazjum uwielbiałem koszykówkę. W liceum miałem szansę dołączyć do drużyny. To tyle.
— Czyli to twoja pasja?
Skinął głową. Jadł tak szybko, że nie widziałem jak jedzenie znika. Spojrzałem na niego i uśmiechnąłem się lekko.
— Tfo?! — zapytał z pełny ustami.
— Wypychasz usta jedzeniem jak wiewiórka.
Zamrugał. Przełknął to co miał w ustach i zakaszlał głośno. Spojrzał na mnie ze załzawionymi oczami, ale uśmiechał się.
— Wiewiórka?
— Wiewiórki tak robią. Albo chomiki.
— Przez ciebie czuję się jakbym był obżartuchem… — rzucił ze smutkiem.
— Niepotrzebnie. Mówię tylko, że wypychasz policzki jak jesz. A jesz dużo — spojrzałem na tacę. — Chociaż i tak już jesteś w połowie. W domu cię nie karmią?
Przez twarz Gabriela przemknął cień rozpaczy.
— Nie — pokręcił głową. — Karmią. Tyle, że po treningu jestem naprawdę głodny…
— Rozumiem — skinąłem głową.
Kilka minut później, wstaliśmy z Gabrielem od stołu. Dalej nie dokończyłem mojego małego shake’a, a on w tym czasie pożarł wszystko co zamówił. A przynajmniej tak mi się zdawało, bo gdy wyszliśmy na chłodny dwór, podsunął mi pod nos ciepłego burgera.
— Masz — rzucił szybko. — Ja już i tak nie mogłem go zjeść.
— Nie musisz mnie częstować — odparłem. — Jeżeli jesteś głodny…
— Jedz. Jak na ciebie patrzę to zastanawiam się czy nie jesteś szkieletem w przebraniu. — Tym razem kanapkę wcisnął mi do ręki. Pokiwałem głową. Teraz to ja pod nos podsunąłem mu shake’a.
— Proszę.
— Hę? Nie chcę, dzięki.
— Zakładam, że twoje gardło jest suche i drapiące.
Patrzyliśmy na siebie chwilę. Warknął niezadowolony, ale zgarnął pojemnik.
— A, szlag by cię — wziął spory łyk i odetchnął z radością. — Trochę lepiej. Mam nadzieję, że nie jesteś na nic chory?
— Nie — pokręciłem głową. — Byłem szczepiony.
Gabriel zaśmiał się i oddał mi shake’a, a ja z pewną wdzięcznością zjadłem cheeseburgera. Musiałem przyznać, że zagłuszyło to ciche burczenie w moim żołądku.
— To kiedy idziemy biegać? — zapytałem. — Właściwie czemu chcesz ze mną biegać?
Gabriel zastanowił się chwilę.
— Możemy zacząć od jutra. I wolę cię mieć na oku. Ostatnio chcieli cię okraść, a ja nie mam w zwyczaju pozwalać, aby członkom mojej drużyny działa się krzywda. Poza tym wyglądasz… prowokująco.
— Prowokująco?
— Tak. Zamyślony, trochę obojętny… Wyglądasz na łatwy cel do ataku.
Chcąc, nie chcąc musiałem się z nim zgodzić. Byłem niski, chudy i faktycznie nie wyglądałem na osobę, która będzie sprawiała problem w powaleniu na ziemię. I istotnie tak było. Kiedy ostatnim razem uratował mnie Bazyli, ja chciałem się od razu poddać.
Wracaliśmy tramwajem w milczeniu i zdałem sobie sprawę, że mojej głowie, cały czas powtarza się ciche tykanie zegara.
Tik. Tak. Tik. Tak. Tik. Tak…

1 komentarz:

  1. Hejeczka,
    wspaniale, ta walka na spojrzenia między Cyusem a Gerardem, och no i Nataniel pokazał że jest przydatny w drużynie, sądzę że Cyrus specjalnie umieścił go z Filipem i Dawidem aby mogli go poznać...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie

    OdpowiedzUsuń