piątek, 3 stycznia 2020

Brakujący element - Rozdział 2 - Karaoke


Rozdział 2 — Karaoke


Mój plan był prosty. Podczas dzisiejszego integracyjnego spotkania porozmawiać z każdym na osobności. Chociaż przez moment, aby móc poznać ich charakter, poglądy i czy mają poczucie humoru. Podczas rozpoczęcia roku rozmawiało mi się z nimi całkiem dobrze, ale niestety miałem w tym doświadczenie. Już trzeci raz będę próbować się z kimś zapoznać. Przeważnie pojawiała się nić przyjaźni, a jakiś czas później — ludzie pokazywali swoje prawdziwe oblicza. Dlatego tym razem na nic się nie nastawiałem. Prawdę mówiąc było mi obojętne czy mnie polubią czy nie. Dzisiaj chciałem być sobą, bo wcześniej często zdarzało mi się udawać kogoś kim nie jestem.
W mojej głowie rozległ się cichy śmiech. Jasne było, że nie mogłem być sobą. W końcu byłem gejem. Nie wiedziałem jak mogą zareagować. Nie często o tym mówiłem. Właściwie w poprzednich szkołach, pomijając moją Miłość Numer Trzy, to nikomu do niczego się nie przyznałem.
W każdym razie postanowiłem dzisiaj być sobą do optymalnego stopnia. Przecież nie muszę się od razu przed nimi otwierać i opowiadać o wszystkich tajemnicach mojego życia. Nie na tym to ma polegać. Oni mogą być jedynie mostem do poznania innych osób w tej klasie. To moi łącznicy i wypadałoby się zaprezentować dobrze.
— Wychodzę! — oznajmiłem będąc w przedpokoju. Był to krótki korytarz z którego widać było cały salon z wielkimi oknami. Moja mama siedziała przy laptopie i pisała coś zaciekle. Ojciec dalej nie wrócił z pracy.
— Kiedy wracasz? — zapytała nie odrywając spojrzenia od monitora. Błękitna poświata nadawała jej niezdrowy wyraz twarzy.
— Nie wiem. Wrócę pewnie ostatnim nocnym.
— Tylko ostrożnie!
— Jak zawsze — westchnąłem pod nosem i opuściłem apartament. Pod przystankiem znalazłem się parę minut później. O mały włos bym się spóźnił. Nie dostrzegłem tego drobnego faktu, że należy wcisnąć przycisk, aby światła sygnalizacji się zmieniły. Tkwiłem tak trzy minuty, aż jakiś zaskoczony jegomość wcisnął guzik. Zmarszczyłem czoło.
Gdy byłem w tramwaju wysłałem do Marka wiadomość informującą o moim wyjeździe.






— Świetnie — westchnąłem. Zdążyłem się już skompromitować. Schowałem telefon i ze znużeniem wyglądałem za okno. Moje przezroczyste odbicie nie wskazywało na to, abym czuł się dobrze. Nie wyglądałem na zachwyconego, a na twarzy nie pojawiła się żadna emocja. Wierzyłem, że może uda mi się dziś rozgadać.
W tramwaju szarpało. O mało co nie uderzyłem czołem o szybę. Światło zamigotało niebezpiecznie jak w jakimś horrorze. Dyskretnie rozejrzałem się po ludziach. Większość wyglądała na zmęczonych. Jedna kobieta prawie zasnęła na siedzeniu. Obok niej mężczyzna przeglądał gazetę, ale jego wzrok utkwiony był w jednym miejscu. Trochę dalej młody chłopak słuchał muzyki z komórki nie używając do tego słuchawek. Raczył się więc podzielić swoją ulubioną twórczością ze wszystkimi współpasażerami. Wyglądał jednak na takiego, który przywali za jedno słowo, a więc reszta starała się go ignorować.
Strach, pomyślałem. Strach pozwala tak łatwo manipulować ludźmi. Ludzie boją się tego co nieznane. Ludzie boją się stereotypów.
Zerknąłem za siebie. Starsza kobieta, przerażona, odwróciła wzrok. Zmarszczyłem czoło. Też się mnie bali? W sumie wyglądałem jak zjawa. Szeroko otwarte oczy, blada skóra, brak wyrazu twarzy. Pewnie wyglądałem na osobę, która chce zjeść ich dusze.
Na odpowiednim przystanku wsiadł Marek. Ubrany był w lekką koszulę, jeansy i sportowe buty. Musiał przed chwilą brać prysznic bo końcówki jego kręconych, czarnych włosów były jeszcze mokre. Uśmiechnął się do mnie rozbawiony.
— Dozo!
— Dobra, dobra — westchnąłem. — Już rozumiem. Na początku pomyślałem, że to z japońskiego.
— Z japońskiego? — zdziwił się. Jego jasne, niebieskie oczy wyglądały na zaciekawione. — Jak to z japońskiego?
— Dozo oznacza „proszę” — podrapałem się po głowie. — Ale nie pasowało mi do kontekstu.
— Znasz japoński?
— Tylko trochę — odparłem skromnie. — Oglądam dużo anime…
— Och! — wyrwało mu się, a potem roześmiał się sam do siebie. — Sorka, za emocjonalnie reaguję. Też uwielbiam anime! Tylko nikt z mojej grupki przyjaciół tego nie ogląda, więc nawet nie mam z kim pogadać.
Uśmiechnąłem się. Znalazłem wspólny temat z Markiem. Wyglądał naprawdę dobrze. Był przystojny, a na dodatek wydawał się być całkiem potężnym człowiekiem. Jego koszula napierała niebezpiecznie na jego mięśnie. Musiałem przyznać, że mi się spodobał. Z tym, że nie mam zamiaru go podrywać. Za wcześnie.
— To jakie oglądasz? — zapytałem.
I zaczął wymieniać. W większości mieliśmy podobny gust. Poczułem ulgę. W końcu człowiek z którym spokojnie mogę pogadać o moim hobby i nie uważa mnie przy tym za dziwaka albo kujona. W pewnym momencie tak się rozgadał na temat swojego ulubionego anime, że o mało co nie pojechaliśmy o przystanek dalej. Gdy wypadaliśmy z tramwaju, drzwi o mało co nas nie przycięły.
Łapiąc oddechy zaczęliśmy się śmiać. Oparłem się o swoje kolana i próbowałem się uspokoić.
— Prawie mnie przytrzasnęło — wyznałem i obejrzałem się za tramwajem.
— Ha, ha! — oparł ręce na biodrach. — To dobry znak na początek przyjaźni — zauważył. — Szalona przygoda nie jest zła.
Jedynie skinąłem w jego kierunku. Ciężko mi było powiedzieć czy właśnie zaczęliśmy być przyjaciółmi. Raczej nie było to możliwe. Ale przynajmniej w jednym miał rację. Znajomość zaczęliśmy w niecodzienny sposób.
— To gdzie to karaoke? — zmieniłem szybko temat, aby nie musieć gadać o uczuciach.
— Niedaleko — machnął ręką. — Za mną!
Ruszyliśmy w stronę centrum. Mijały nas grupy ludzi, których indywidua pochłaniałem z ciekawością. Nie wiem czemu, ale mieszkańcy stolicy wydawali mi się być zawsze ciekawsi od mieszkańców innych miast. Może to dlatego, że byli oryginalni? Może to dlatego, że w końcu to stolica? Teoretycznie najlepiej rozwinięte miasto w kraju. W każdym razie jego czar na mnie działał. Odgłosy tysięcy kroków, setek samochodów. Gwizdy, wycia, krzyki przeplatujące się z dźwiękami muzyki, zgrzytem tramwajów. Po prostu czułem, że miejsce w którym się znajdowałem — żyje. A ja bardzo potrzebowałem odżyć.
— To tu. — Marek zatrzymał się, najwidoczniej dumny z tego, że okazał się być takim świetnym przewodnikiem. — A tam — wskazał ręką na duży, oświetlony budynek po drugiej stronie ulicy. — Moja hala do koszykówki. Znaczy… nie na własność, ale tam trenuję. No i właściwie to nie jest hala, a raczej ośrodek sportowy. Ale jest tam też hala! — Chyba się zamotał.
— Wygląda imponująco — zgodziłem się przypatrując się budowli. Była całkiem spora, aż dziwne, że udało im się wepchnąć coś takiego niedaleko centrum. Ale z drugiej strony; lepszej lokalizacji nie mogli wybrać. Każdy mógłby się skusić patrząc na to nowe cudeńko, aby chociaż na chwilę zadbać o swoje zdrowie fizyczne. — Co tam jeszcze jest?
— Boisko, basen, siłownia, korty do tenisa, sauna, właściwie jeszcze drugie boisko i dwie zamknięte hale. No i bieżnie, ściana wspinaczkowa… Naprawdę się postarali.
— To musi być królestwo zdrowia.
Marek zaśmiał się głośno.
— To teraz pozwól, że cię wprowadzę do królestwa relaksu!
Pub z karaoke znajdował się na piętrze. Biały neon z parostatkiem wabił klientów. Od czasu do czasu widać było jak świetlna iluzja przedstawia buchającą parę.
Wspięliśmy się po schodach, które w pewnym momencie się lepiły. Dyskretnie mlasnąłem z niesmakiem. Drzwi były otwarte, a neonowy napis „Timeless River” z przepalającymi się i migoczącymi „m” i „v”, uświadczył mnie w przekonaniu, iż nie pomyliliśmy miejsc.
W środku pachniało skórą, piwem i olejem. A jednak mimo tego dostrzegłem tutaj dużą ilość gości. Przeważnie byli oni wiekiem zbliżeni do moich rodziców. Jednak dostrzegłem tutaj i młodsze towarzystwo. Mimo wszystko — dalej zdawało mi się, że byliśmy najmłodsi.
Zaskoczył mnie ogrom tego miejsca. Było długie i całkiem szerokie. Z zewnątrz nie wyglądało tak kusząco. A w środku — było naprawdę ciekawie. Miejsce miało swój klimat, który od razu wyczułem. I mimo smrodu oleju (albo to ja byłem przewrażliwiony) spodobało mi się. Rzędy kanap znajdowały się po dwóch stronach. Na samym końcu widać było scenę, a na niej parę instrumentów jak perkusja, gitary, pianino i keyboard. Z głośników sączyła się przyjemna dla ucha melodia. Bar ustawiony był przy jednej ze ścian.
— Podoba się? — zapytał Marek biorąc głęboki wdech.
— Tak. Prawdę mówiąc… nawet bardzo! — pokiwałem głową z entuzjazmem. — Erm… gdzie reszta?
— Jak zwykle w naszej zarezerwowanej loży — wyjaśnił Marek. — Chodź.
Ruszyliśmy dalej mijając drewniane stoły. Na każdym stało coś w rodzaju świecznika z wieloma świeczkami. Dotarło do mnie, że panował tu półmrok. Każdy stół był otoczony kanapą w kształcie podkowy. Zielone obicia pasowały do ciemnobrązowych ozdób. Na ścianach wisiały wyłącznie czarnobiałe fotografie. Przedstawiały one albo postacie historyczne albo gwiazdy filmów. Można było poczuć dotyk pięknej przeszłości.
Nasza loża znajdowała się zaraz przy scenie. Pozostałe trzy zaproszone osoby już tam siedziały. Oczywiście najpierw w oczy rzucił mi się Bazyli. Uśmiechał się nonszalancko, ukazując kły. Ubrany był najbardziej elegancko z nas wszystkich. Skubany potrafił się ubrać. Nawet marynarka na nim dobrze leżała.
Potem przerzuciłem wzrok na dziewczyny — co dowiodło, że wolę facetów. Obie promieniały po, jak mniemałem, udanych zakupach. Felicja nie ubrała się szczególnie wyszukanie. Zwykłe jeansy i bluza. Z kolei Emilia wyglądała na pannę do wydania. Dostrzegłem, że już zwabiła wzrok paru mężczyzn. Chyba była tego świadoma. Świadoma musiała być również tego, że pomaga zwiększyć obroty rodzicom przyjaciółki, gdy starsi przychodzili tu tylko po to, aby móc na nią popatrzeć.
— Oto i nasz dar od Boga — uśmiechnął się Bazyli, gdy usiadłem koło niego. Marek usiadł naprzeciwko, koło Felicji. Emilia z wyższością siedziała pośrodku. — I… co oznacza twoje imię? — rzucił do Marka.
— Wielki wojownik. Podobno.
— Chyba nikt cię nie widział nago, co? — zakpił Bazyli. Marek zaśmiał się głośno, a dziewczyny wymieniły spojrzenia.
— Hej wszystkim — wtrąciłem. — Muszę przyznać, że fajna restauracja.
— Właściwie to jest pub z lekką zakąską — uśmiechnęła się Felicja. — Ale dziękuję! Rodzice bardzo o niego dbają.
— On po prostu stara się być miły. — Bazyli zaczął bawić się podkładką od piwa.
— Wcale nie — zdziwiłem się. — Czemu miałbym kłamać?
— Bo jesteś nowy i chcesz się podlizać?
Uniosłem brwi.
— A stwierdzenie, że jesteś dupkiem będzie podlizywaniem się?
Bazyli upuścił podkładkę i spojrzał na mnie zaskoczony. Marek parsknął śmiechem, a dziewczyny z zadowoleniem przybiły sobie piątki.
— Spalony!
— Bazyli, chyba masz godnego sobie przeciwnika — rzucił Marek. — W końcu ktoś ci zamknął usta.
Ten bezczelnie przystojny chłopak dalej się we mnie wpatrywał. Jego złote oczy były hipnotyzujące. Nie wyglądał teraz na czarującego, a raczej poirytowanego. Jednak jego złość zniknęła tak szybko jak się pojawiła.
— Uważaj na słowa, przyjacielu — dał dobrą radę. — Czasem jest lepiej pomilczeć — wstał od stołu. — Idę po piwo.
— Kup mi i Natanowi — rzucił Marek.
— Z największą przyjemnością. — I nie patrząc na nas udał się do baru. Obserwowałem jego pewny siebie i królewski krok. Potem spojrzałem na resztę jego przyjaciół.
— Mam już sobie iść?
— Zwariowałeś? — pisnęła Felicja. — Dawno ktoś się nie odszczeknął Bazylemu. Zostajesz tu i będziesz nas zabawiał!
— Myślę, że go zdenerwowałem.
— I co z tego? — Marek wzruszył ramionami. — Prawdę mówiąc on zawsze jest z początku niemiły.
— Po co?
Tym razem Emilia wzruszyła ramionami. Przez moment zapatrzyłem się na jej odsłonięte obojczyki.
— Nie wiemy. Ale chyba sprawdza limit. Nie martw się, my też to przeżywaliśmy — dodała uspokajająco. — Mi najdłużej zajęło przyzwyczajenie się…
— Ja, wszystko co mówi, obracam w żart — wyjaśnił Marek. — Rzadko kiedy ma na celu kogoś urazić.
Zapadła cisza.
— Ale ten tekst z dupkiem przejdzie do legendy — szepnął, nachylając się do mnie. Zaśmiałem się.
Wrócił Bazyli niosąc trzy piwa. Gdy na niego spojrzałem dotarło do mnie, że boję się spędzić z nim czas sam na sam, dlatego musiałem modyfikować mój plan. Nie patrzył na mnie, ale kątem oka dostrzegał moje przerażenie. Uśmiechał się pod nosem i zaczął lekką konwersacje z dziewczynami.
Nie minęło dwadzieścia minut, aż na scenie pojawił się starszy mężczyzna. Okazało się, że to ojciec Felicji, po którym odziedziczyła czarne włosy. Oznajmił on, że właśnie zaczyna się konkurs karaoke i chętnych prosi do zgłaszania się przy barze.
— Konkurs? — zdziwiłem się.
— Tak. — Felicja skinęła głową. — Zawsze na początku miesiąca jest urządzany konkurs, dlatego dzisiaj pełno ludzi. Nagrodą są bony na jedzenie i piwo. Darmowe piwo. Oraz prezent niespodzianka.
— Uuu — skinąłem głową. — Brzmi… kusząco.
— Dlatego każde z nas startuje w konkursie. Mamy po osiemnaście lat, a więc nie ma problemu. Wcześniej graliśmy tylko o żarcie i prezent niespodziankę.
— Czym są prezenty niespodzianki?
— Różnie. Raz to był wielki pluszowy miś, a raz kolekcja płyt Madonny.
— Strike a pose! — Marek ustawił się jak zawodowy model. Cała grupka się zaśmiała.
— To jak, Natanielu? — zapytał Bazyli. Patrzył na mnie ze zmrużonymi oczami. — Zaryzykujesz?
Siłowałem się z nim chwilę na wzrok.
— Nie ma sprawy — spojrzałem na Felicję. — Zapiszcie mnie.
Dziewczyna klasnęła w dłonie i pognała, aby móc nas zapisać. Marek upił łyk piwa, a potem pomachał komuś ręką i wstał od stołu.
— Moja drużyna koszykarska — oznajmił. — Pójdę się przywitać.
Spojrzałem na pozostałą dwójkę i westchnąłem w myślach. Dobrze wiedziałem co los dla mnie szykował.
— Muszę do łazienki — rzekła Emilia.
Oczywiście…
Odgarnęła swoje złote włosy i z gracją opuściła lożę. Spojrzałem na Bazylego, a on uśmiechał się serdecznie.
— Nataniel, Nataniel — powtarzał. — Masz bardzo przyjemne dla języka imię.
— Podrywasz mnie? — spytałem, nim zdążyłem się ugryźć w swój własny.
Parsknął śmiechem i się wyprostował.
— Daleko ci do mojej ligi — odpowiedział. — Ale już cię lubię. Nie jesteś fałszywy. No i komplementowałeś moje imię. Przeważnie ludzie się śmieją — westchnął smutno i oparł się wygodnie zarzucając ręce na oparcia. — Nie wiedzą jak nieprzyjemny potrafię być. Naprawdę znasz znaczenie tylu imion? Od razu skojarzyłeś, że Bazyli oznacza królewskość.
— Prawdę mówiąc pierwszą rzeczą o jakiej pomyślałem był bazyliszek — odparłem. Bazyli wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.
— Bazyliszek? Legendarny potwór z Warszawy? Osobiście wolę jego wersję jako wielkiego węża, a nie jako mutacje koguta i węża.
— Czemu? Wąż bardziej do ciebie pasuje?
— Czytałeś Harry’ego Pottera?
— Tak.
— Więc byłbym w Slytherinie — uśmiechnął się ponownie. Jego oczy były podejrzanie zmrużone.
Nim zdążyłem odpowiedzieć wróciła Felicja.
— O czym gadacie?
— Mordercze stworzenia — odparliśmy razem. Popatrzyliśmy po sobie z uznaniem.
— Nie strasz go bazyliszkiem. — Felicja rozsiadła się wygodnie. Najwidoczniej Bazyli już nie raz wspominał przyjaciołom o legendarnej bestii. — Zapisałam nas. Łącznie jest dwudziestu uczestników.
— Dwudziestu? — rozejrzałem się po sali, zdziwiony. — Naprawdę?
— Oj, tak. Czeka nas przyjemny i ekscytujący wieczór! — Felicja zabrzmiała jak prawdziwy przywódca. — A gdzie reszta?
Spojrzeliśmy za siebie. Marek i Emilia siedzieli przy stoliku wraz z trzema innymi chłopakami, których przez półmrok nie mogłem nawet opisać. Jedynie charakterystyczne złote włosy Emilii rzucały się w oczy.
— Czas na mały flirt — stwierdził Bazyli. — Em już zaczęła.
— Nie bądź okrutny — warknęła Felicja i zgromiła go wzrokiem. Chłopak przygryzł wargi, a potem upił łyk piwa.
— Widziałaś, że te wasze skróty… Em i Fel… połączone, tworzą jakby niemiecki czasownik? Emfel.
Felicja nachyliła się ku niemu.
— Twoje zło czasem mnie przeraża, Bazyli. Bardzo.
Nie wiedziałem o czym rozmawiają, ale upiłem łyk piwa, aby nie musieć się odzywać. Uratował mnie ojciec Felicji, który pojawił się na scenie i oznajmił, że czas zacząć konkurs. Emilia i Marek wrócili do naszego stołu.
— Uczestnicy zostaną losowo wybrani. — Właściciel mówił do mikrofonu, tłumacząc zasady. — Piosenki również zostaną losowo wybrane przy pomocy programu losującego w komputerze. Dzisiaj zmierzymy się z polskimi hitami.
Dało słyszeć się krzyk zachwytu i klaskanie. Pokiwałem głową. Obym trafił na kawałek, który znam, bo nie chcę się skompromitować.
— Zaczynajmy!
Wyczytywane osoby, kolejno podchodziły do mikrofonu, a na wielkiej tablicy widać było wyświetlane słowa piosenek. Nie nazwałbym tego profesjonalnym śpiewaniem, ale wszyscy mieli przednią zabawę. Większość utworów była znana na tyle, że dało się je śpiewać bez patrzenia na tablicę. Pierwszą osobą od naszego stolika została wylosowana Emilia. Otrzymała ona utwór Perfect — Nie płacz Ewka. Powolny rytm sprawił, że wszyscy się kiwali w jedną i drugą stronę. Emilia zaśpiewała oczarowując większą część widowni, którą stanowili mężczyźni.
Marek musiał zmierzyć się z Budką Suflera i jej Balem wszystkich świętych. Zaskoczyło mnie to jak dobrze mu szło. Nie wyglądał na chłopaka, który umie śpiewać.
Po kilku następnych osobach przyszła pora na Felicję. Z piosenką Maanamu, Cykady na Cykladach poradziła sobie bez problemu. Podziwiałem jej dykcję, bo zawsze miałem problem ze śpiewaniem piosenek Kory. W każdym razie nasza Felicja została nagrodzona burzą braw.
Nadeszła moja kolej. Wziąłem głęboki wdech i ruszyłem na scenę. Czułem na sobie spojrzenia gości, a zwłaszcza moich nowych znajomych. Słyszałem jak szepczą miedzy sobą. Prawdopodobnie na mój temat. Nie odebrałem tego jako obgadywanie, a raczej jako szybkie skonsultowanie tego czy do nich pasuje.
— Marek Grechuta. — Ojciec Felicji uśmiechnął się. — Ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy. Klasyk, Natanie. Klasyk. Poradzisz sobie?
Odetchnąłem z ulgą. Znałem to. I to całkiem dobrze.
— Nie ma sprawy — miałem nadzieję, że wyglądam na pewnego siebie.
— Zaczynajmy!
Śpiewając tę piosenkę czułem się… dobrze. Czułem się lepiej. A tekst, który ugodził mnie w serce i oczarował rozum pozwolił się przenieść do innego wymiaru. Z jakiegoś powodu poczułem, że słowa były mi tak bliskie. Puls mi przyspieszył. Bo śpiewałem mniej więcej o swoim położeniu w życiu. Nie łatwo mi było się wydostać z objęć przeszłości, ale może… czas to zmienić?
Nagrodzony zostałem brawami, gdy tylko skończyłem. Nie wiem czy zasłużenie czy nie, ale z dumą wróciłem do mojej czwórki. Oni również powitali mnie oklaskami.
— Wczułeś się! — Marek klepnął mnie w plecy, a ja o mało co nie uderzyłem czołem o blat. — Ekstra!
— Umiesz śpiewać! Co ty gadałeś, że nie umiesz? — zaśmiała się Emilia.
— Moja kolej. — Z kanapy dźwignął się Bazyli. Wkroczył na scenę tak jakby ona już należała do niego. Cała sala wybuchła śmiechem, gdy dostał piosenkę Łez — Narcyz. Najwidoczniej nie ja jeden poznałem jego wywyższający się charakter.
— I co sądzisz o Bazylim? — szepnęła do mnie Emilia. Drgnąłem przerażony, bo za bardzo się wczułem w jego głos.
— Sam nie wiem… W jednej sekundzie czuję jakbyśmy się znali od zawsze, a w kolejnej jakbym był plebsem, który może z niewyrażonym szacunkiem ucałować skraj jego szaty.
— Cały Bazyli — westchnęła. — Potrafi być zmienny i dopasować się do sytuacji.
— Więc czemu się z nim zadajecie?
— Pytanie powinno brzmieć inaczej, prawda? — uśmiechnęła się. — Czemu on się z nami zadaje? On może spędzić wieczór z każdą osobą w szkole. Ale wybrał nas już dwa lata temu. Czemu?
Zamrugałem oczami. Nie spojrzałem na to z tej strony. Przerzuciłem wzrok na Bazylego. Właśnie kończył piosenkę.
— Chyba… musi was lubić.
— Najwidoczniej tak musi być — przytaknęła. — Albo i nie? Kto go tam wie…
— Pokłon przed panem — powitał nas, gdy wrócił do stolika. — Dzisiaj wygrywam.
— Powtarzasz to od wielu miesięcy — zauważył rozbawiony Marek. Bazyli syknął cicho.
— Dzisiaj miałem dobry repertuar. Piosenka odpowiadała mojemu charakterowi…
— Wiemy — rzuciliśmy we czwórkę. Roześmieliśmy się głośno. W trakcie trwania konkursu poszedłem z Felicją po piwa. Mój plan jednak zakończył się sukcesem. Udało mi się z każdym, krócej lub dłużej, porozmawiać na osobności.
— Podoba ci się? — spytała, gdy barman nalewał alkohol.
— Tak! Jasne — pokiwałem głową. — Miła odmiana.
— Odmiana? — uniosła brew. — Od czego?
— Wiesz… — zastanowiłem się chwilę. — Nie bez powodu zmieniam licea. Tylko nikomu nie mów, zgoda?
— Jasne, nie ma sprawy — pokiwała głową i spojrzała na mnie ze smutkiem. — Chcesz o tym pogadać?
— Nie. Muszę sam… Na początku muszę sam się z tym oswoić. Ale jest zdecydowanie lepiej niż ostatnie dwa razy. Już pierwszego dnia mam grupkę znajomych.
— Dwa razy? — powtórzyła. — Zaraz, zaraz… to jest twoje trzecie liceum?!
— Ciszej! — syknąłem i rozejrzałem się. — Tak. To moje trzecie liceum.
— Biedaku — położyła mi dłoń na policzku. Była przyjemnie chłodna. — Postaram się, abyś poczuł się tutaj bardzo dobrze — obiecała.
— Dziękuję. I dziękuję za zaproszenie.
— Drobiazg! Czuj się tutaj zawsze zaproszony — sprostowała. — Zwłaszcza w piątki. Więcej żarcia.
— Uwielbiam ten lokal w piątki — odezwał się trzeci głos. Spojrzałem za Felicję, która podskoczyła przestraszona. Odwróciła się.
— Gabriel! — uderzyła go w ramię. — Zwariowałeś?! Chcesz, żebym ducha wyzionęła?
— Spokojnie — uniósł dłonie. — Wspomniałaś o jedzeniu w piątek. Uwielbiam jeść.
To stwierdzenie musiało mijać się z prawdą. Chłopak był wysoki, musiał mieć około metra dziewięćdziesięciu wzrostu. Był szczupły jak tyczka, ale jego odsłonięte ręce wskazywały na to, że jest muskularny. Jego wyraz twarzy był poważny i trochę srogi. Miał gęste brwi, a jego ciemno rude włosy niepokojąco wchodziły w czerwień i mieszały się z czernią. Zwróciłem uwagę na srebrny łańcuch na jego szyi. Zdawał się mieć wyryte na nim jakieś słowa, ale nie dostrzegałem ich.
— Natan, to jest Gabriel. Przyjaciel z drużyny Marka — przedstawiła nas sobie Felicja. — Gabriel. To jest Natan. Nowy w szkole i w naszej klasie.
— Miło cię poznać — wyciągnąłem rękę. Chłopak skinął głową i uścisnęliśmy sobie dłonie. Miał silny ścisk. Bóg jest moim męstwem, pomyślałem, przypominając sobie znaczenie tego imienia. — Czyli grasz w koszykówkę? W sumie z tym wzrostem…
— Bardzo pomaga, nie powiem — przyznał. Wydawał się być cały czas pochmurny. — Śpiewaliście. Liczycie na to, że wygracie?
— Każdy ma szansę — odparła Felicja. — Piwo jest. Chodź, Natan.
— Tak — skinąłem głową. Zmarszczyłem czoło. Ostatni raz spojrzałem na Gabriela, którego twarz pozostawała dla mnie zagadką. Pomogłem zanieść Felicji piwo i zasiedliśmy w loży.
— Nie wyglądał na szczęśliwego — zauważyłem.
— Gabriel jest… specyficzny — wyjaśniła, siląc się na uprzejmość. — Miał dawniej problemy z prawem i ogólnie to osiedlowy łobuz. Teraz udało mu się jakoś wyjść na prostą odkąd zaczął grać w kosza.
— I jest z Markiem w drużynie?
— Tak. I są diabelnie dobrzy. Rok temu byli drudzy w turnieju międzyszkolnym.
— Imponujące.
— Dobrze jest patrzeć na kogoś kto ma pasje — wyszczerzyła zęby.
Wróciliśmy do loży, a konkurs się właśnie zakończył. Pozostało wyłonienie zwycięzcy, który miał dostać bon na jedzenie, piwo i jak się okazało – rakietę do tenisa. Prawdę mówiąc trzy nagrody mało się ze sobą komponowały, ale w razie czego będzie można ją sprzedać.
— A zwycięzcą został… — Tutaj zostały włączone werble. — Natan!
Uniosłem brwi, a sala zawyła radośnie. Spojrzałem po moich znajomych.
— Ja?
— Chyba dałeś komuś nieźle w łapę — skomentował Bazyli.
— Gratuluję! — uścisnęła mnie Emilia. Marek ponownie poklepał mnie po plecach z mocą tak wielką, że prawie wyplułem dzisiejszy obiad.
— Mój tata nie przyjmuje łapówek — fuknęła Felicja. — Idź odbierz nagrody!
Gdy powstałem, niepewnym krokiem wkroczyłem na scenę. Dalej witała mnie burza oklasków, a ja nie bardzo wiedziałem co powiedzieć i zrobić. Uścisnąłem dłoń, odebrałem nagrody i szybkim krokiem wróciłem do stołu. W dłoni trzymałem rakietę do tenisa.
— Oryginalna nagroda — stwierdziłem.
— Mój tata uznał, że skoro niedaleko otworzyli centrum sportowe, może kogoś natchnie do gry — wyjaśniła Felicja.
— Czyli wiedziałaś jaka będzie nagroda? — zdziwiłem się.
— Tak jakby — wzruszyła ramionami. — Ale sam widzisz, że nie wygrałam, a więc nagrody nie zostają w rodzinie.
— Może to znak? — zaproponował Marek.
— Znak?
— W wybraniu swojego dodatkowego przedmiotu. Tenis.
— To niebezpiecznie rymuje się z penis — sprawiłem, że się roześmieli. — Ale tak serio. Nawet nie przejrzałem tej kartki.
— Przypominam, że do środy muszę je dostać — przypomniał Bazyli. — Chyba nie chcecie iść na szydełkowanie, prawda?
Wszyscy pokręcili głowami.
W miarę jak mijał czas, ludzie opuszczali lokal. I na nas nadeszła pora. Siedziałem przy stole z Emilią i Bazylim, bo Marek rozmawiał z Felicją przy barze.
— Zbieram się — oznajmiła Emilia. — Muszę się wyspać. I obiecałam pomóc sprzątać dom…
— To i ja się zbiorę. Nie pozwolę, aby dama sama wracała przez ciemną Warszawę — oświadczył Bazyli. Zgarnął marynarkę. — Do zobaczenia Natanielu, dzierżący rakietę.
— Trzymaj się. — Emilia pocałowała mnie w policzek. — Do zobaczenia w szkole.
— Taaaak — dodał powoli Bazyli. — Albo i wcześniej.
Pożegnałem się, a oni opuścili lokal, żegnając się przy okazji z Markiem i Felicją. Ten pierwszy wrócił do mnie minutę później.
— Stary, prośba! — złożył dłonie jak do modlitwy.
— O co chodzi?
— Felicja poprosiła mnie, abym ją odprowadził do domu!
— I gdzie tu prośba? — uniosłem brew.
— Prośba jest taka, że… wiesz… lubię ją i czy… nie byłoby to dla ciebie problemem, gdybyś wrócił sam do domu?
Zamrugałem oczami. Marek lubił Felicję? Szkoda! Taka wielka strata dla moich wyobrażeń na temat jego bycia gejem.
— Jasne, nie ma sprawy, ale… — odchrząknąłem. — Jak wrócę do domu? Tramwaj już nie kursuje.
— Wiem… erm… — zastanowił się chwilę. — Wiem! Daj mi chwilę!
Pognał do innego stolika przy którym siedziała jego drużyna. A przynajmniej jej część. Marek mówił coś i gestykulował. I wtedy spojrzałem na Gabriela. On spojrzał na mnie i skinął głową. Marek przybił z nim piątkę i wrócił do mnie.
— Gabriel cię odprowadzi! Znaczy… pomoże ci znaleźć drogę — wyjaśnił. — On wraca w tym samym kierunku co ty. Często sam z nim wracam z treningów. Poznałeś go chyba, co?
— Taaaak — odparłem powoli. Nie wyobrażałem sobie siebie w towarzystwie tego wysokiego ponuraka. Ale z drugiej strony, Marek był tylko kilka centymetrów niższy. No, ale Marek przynajmniej miał poczucie humoru. I lubił anime. — Dobra. Nie ma sprawy. Dzięki. Bym się zgubił w tym mieście.
— Nie ma sprawy. To ja lecę! Trzymaj kciuki! — mrugnął do mnie i zgarnął torbę Felicji. Parę minut później opuszczali lokal, a do mnie przysiadł się Gabriel.
— Podobno mam ci pomóc.
— Byłbym bardzo wdzięczny.
Skinął głową. Jego koledzy z drużyny już sobie poszli, a więc zostałem z nim sam na sam. Nie wiem które z nas było bardziej niezadowolone. Chociaż ja zachowywałem obojętny wyraz twarzy, a on dalej wyglądał na zdenerwowanego.
Lokal opuściliśmy po północy. Witaj miasto nocą!

1 komentarz:

  1. Hejeczka,
    wspaniały rozdział, o tak Bazyli to dupek naprawdę pięknie mu Nataniel powiedział... ocenia chyba ludzi swoją miarą, jestem bardzo ciekawa postaci  Gabriela...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie

    OdpowiedzUsuń