wtorek, 10 marca 2020

Brakujący element - Epilog - Przez rok


EPILOG
BRAKUJĄCY ELEMENT

Przez rok



EMILIA I FELICJA (lipiec)

Minął prawie miesiąc odkąd Felicja dowiedziała się o tragicznej śmierci swojego przyjaciela. Nikt jej nie poinformował o tym, gdy była w Londynie. Nikt nie chciał jej psuć wyjazdu, ale przez to wszystko poczuła się pominięta. Emilia tłumaczyła jej, że zrobili to dla jej dobra, aby nie marnowała sobie wakacji za które sporo zapłaciła.
Po części Felicja była wdzięczna, a po części była zła. Ale nigdy nie potrafiła się długo gniewać na swoich przyjaciół dlatego teraz wraz z Emilią szły przez centrum handlowe. Dalej było jej ciężko z tego powodu, że nie była na pogrzebie Marka. Emilia zapewniała ją, że to nic takiego, a cześć swoim bliskim można oddać zawsze i wszędzie. Dlatego pewnego lipcowego dnia wybrały się na cmentarz.
Felicja płakała dobrą godzinę, bo poczuła, że straciła kogoś naprawdę bliskiego. Od momentu jak się poznali w pierwszej klasie gimnazjum on zawsze był przy niej. Zaśmiała się do swoich wspomnień. Do tych, w których Marek żył i właśnie pierwszy raz w ją zaczepił,
a ona goniła go po korytarzu. To było w dzień inauguracji roku szkolnego w gimnazjum. Pamiętała, że wpadła wtedy na dwójkę chłopaków, ale już nie kojarzyła na kogo.
W każdym razie Marek był dla niej kimś wyjątkowym. Nie tylko oddanym i wiernym przyjacielem, ale i kimś więcej. Kimś kogo już nie można nazwać przyjacielem, ale jednak też nie nazywa się tego kogoś swoim ukochanym.
To uczucie miało towarzyszyć jej jeszcze przez długi czas.
Teraz jednak na usilne prośby swojej przyjaciółki, wyszyły na zakupy. Emilii też było ciężko, na pogrzebie prawie zemdlała, a zawsze była silną dziewczyną. Obie jednak stwierdziły, że Marek nie pozwoliłby na to, aby całe dnie siedziały w domu. Ile to razy po nie przychodził? Chociażby po to, aby posiedziały na dworze, gdy on gra z kumplami w kosza.
Po skończonych zakupach obie udały się na Ogrodu Saskiego. Uwielbiały tam spacerować, wśród ciszy, spokoju, fontann i pomników. To był ich mały azyl, gdzie obie mogły odpocząć. Odetchnąć i zapomnieć.
— Myślisz, że jest szczęśliwy? — zapytała Felicja, patrząc w niebo.
— Żartujesz? On nawet piekło rozrusza — odparła Emilia, odgarniając włosy
i poprawiając okulary przeciwsłoneczne. Felicja parsknęła śmiechem.
— Może i masz rację…
— Na pewno mam rację — poprawiła ją uprzejmie. — Słyszałaś coś o Bazylim?
— Nie. Tylko tyle, że go nie ma — westchnęła Felicja. — Co się z nami stało? Marek umarł, Bazyli zniknął, a Natan prawie w ogóle się nie odzywa.
— Wyjechał na wakacje. Nie dziwię mu się. Chce odpocząć — wzruszyła ramionami blondynka. — On też sporo przeżył. Marek był jego najlepszym przyjacielem.
Felicja pokiwała głową.
— Dzwoniłam wczoraj do mamy Marka — zwierzyła się nagle. Emilia spojrzała na nią czujnie. — Wiesz, spytać się jak się czuje… Zaprosiła nas na obiad na jutro. Chętna?
— Och, tak! Jasne. Przyjdę.
Uśmiechnęły się do siebie i przytuliły mocno. Felicja mimo wszystko cicho zachlipała, a jej przyjaciółka poklepała ją po plecach. Po kilku minutach wstały i ruszyły dalej. Felicji wydawało się, że za drzewami stoi Marek, ale nikogo tam nie było. Za to schyliła się i zerwała z ziemi czterolistną koniczynkę. Uśmiechnęła się lekko i przyłożyła roślinkę do serca.
— Dziękuję — szepnęła. Odwróciła się i zrównała się z Emilią.
Felicja nigdy się nie dowiedziała jak bardzo ją kochał Marek. Ale może to i dobrze? Prawda mogła by ją skrzywdzić.


ALEKSANDER I SZYMON (sierpień)

Tłum na lotnisku był ogromny. Dwójka chłopaków ledwo się przedarła do działu odpraw. Po przejściu gruntownej kontroli we dwójkę udali się do samolotu. Przechodzili przez ciemny tunel i nie mogli się przestać uśmiechać.
— Lecimy do Japonii — zapiszczał podekscytowany Aleksander. — Niesamowite, co?
— Sam nie mogę w to uwierzyć. To światowe centrum nowej technologii — stwierdził Szymon i uśmiechnął się szeroko. — Dziękuję za zaproszenie.
— Podziękujesz jak wylądujemy — odparł.
Po kilkunastu minutach już siedzieli na swoich miejscach w samolocie. Szymon rozglądał się ciekawsko bo był to jego pierwszy lot. Aleks już miał okazję zwiedzić trochę świata, a więc podniebne podróże nie były mu obce. Jednak z radością obserwował Szymona, gdy ten zaglądał nawet do schowków.
Szymon był typowym umysłem analitycznym. Musiał wszystko zbadać, czegoś dotknąć, aby stwierdzić, że coś istnieje. Wszystko musiało zostać poparte naukowym dowodem. Nie brał niczego „na słowo”. Dlatego też sam uwielbiał robić doświadczenia,
a potem rezultaty skrupulatnie notować.
Aleksa to zawsze w nim pociągało. Szymon pewnie tego nie pamiętał, ale pierwszy raz spotkali się na dniach otwartych ich liceum. Wtedy jeszcze jako gimnazjaliści decydowali o wyborze szkoły średniej. Aleks ze znudzeniem chodził po szkole nie spodziewając się niczego nadzwyczajnego. Gdy wtedy zobaczył Szymona. Stał przy stole i obserwował działanie mechanizmów, które były prezentowane przez klasę o nachyleniu matematyczno-fizycznym. Japończyk jak zahipnotyzowany obserwował go kilka minut, a potem zdał sobie sprawę, że wygląda naprawdę dziwnie. Szymon nie zauważył go i krążył po szkole, a Aleks zaraz za nim jak bezpański pies, który próbuje wkupić się w łaski przechodnia.
Wtedy się zakochał. Na początku myślał, że to nieszkodliwie zauroczenie, ale przerodziło się to w obsesyjną chęć poznania brązowowłosego. W końcu przy pomocy Natana udało mu się przełamać, a teraz… teraz we dwójkę, jako para, Aleks i Szymon lecą do Japonii.
Aleks uśmiechnął się bo zdolności analityczne Szymona były nadzwyczaj erotyczne w ich momentach intymnych. Szymon zawsze ciekawsko badał ciało Aleksa, a Aleks ledwo wytrzymywał całą presję z tym związaną. Najciekawsze było jednak to gdy Aleks miał leżeć bez ruchu, a Szymon dotykał go po ciele z różną siłą, aby zobaczyć jak reaguje. Nie dojechali nawet do pasa, gdy Aleksowi zaczęło się robić biało przed oczami. Tak, badanie ciała partnera jeszcze nigdy nie było tak seksowne.
— O czym myślisz? — Z zamyśleń wyrwał go Szymon. Zdał sobie sprawę, że na twarzy miał błogi uśmiech.
— Erm… o tobie — odpowiedział Aleks i uśmiechnął się szeroko. — Czeka nas czternaście godzin emocjonującej podróży. Zastanawiam się jak cię rozbawić przez ten czas.
— Hm, ciekawe — zgodził się Szymon. — Czternaście godzin to dużo.
— Jest szansa, że pójdziemy we dwójkę do kabiny i…?
— Bardzo szczerze w to wątpię.
— Ech — westchnął. — No nic! Jakoś zajmiemy ten czas. Podszkolę cię z japońskiego.
— Uwielbiam język japoński…
— Wiem, wiem — poklepał go po ramieniu. — Ja będę mówił.
Szymon uśmiechnął się lekko. Gdy to robił przeważnie pojawiały się na policzkach małe dołeczki, które Aleks zawsze chciał pocałować. I zrobił to. W końcu nikogo nie krzywdził.


DAWID I LIDIA (wrzesień)

— Tu jesteś. — Lidia podparła boki i podeszła do swojego chłopaka. Dawid leżał na brzuchu na ławce i machał nogami. Jego głowa zwisała w dół i miał zamknięte oczy. Jej cień zakrył niewielki kawałek jego ciała.
— Hę? — uniósł głowę. — Och, Lidia… czołem, słonko. Co cię tu sprowadza?
— Twój brak ducha — odparła.
Znajdowali się właśnie na jednym z wielu orlików. Na boisku obok grało kilka młodych dzieciaków. Jak na swój wiek byli świetni w kosza. Dawid mógł to ocenić po samej ich grze.
— Filip do mnie dzwonił — kontynuowała wyjaśnienia. — Nie pojawiłeś się na meczu
i nie odbierasz telefonów.
— Tak? — zdziwił się i usiadł. Sięgnął do torby i wyjął komórkę. — Hm… rzeczywiście. A ty jak mnie znalazłaś?
— Znam ciebie — usiadła obok niego. — Nie od dzisiaj. Co się dzieje, Dawid? Co jest nie tak?
Dawid milczał. Od dwóch miesięcy nie mógł sobie poradzić ze śmiercią Marka. Reszta jakoś sobie dawała radę. Niektórzy nawet już umawiali się na mecze, ale on dalej nie potrafił się przemóc. Jasne, grał. Ale sam ze sobą lub wcale.
— Chodzi o Marka, tak? — spytała cicho. Nie lubił się otwierać, ale Lidia była jedną osobą przed którą mógł. Pokiwał głową. — Och, Dawid — objęła go i pogłaskała po głowie. — Potrzebujesz jeszcze trochę czasu?
— Tak. Nie. Sam nie wiem — odparł i jęknął. — Wiesz, miałem ten głupi zwyczaj, że do niego podaję, bo zawsze stał najbliżej. Nic dziwnego, w końcu mógł stać na naszej połowie, aby trafić do kosza. W każdym razie, łapie się na tym, że rzucam piłkę, a  tam nikogo nie ma. To okropne…
— Dawid, wiem, że nikt nie zastąpi Marka. Jego talent był fenomenalny. Sama byłam pod wrażeniem chociaż wiesz, że żaden ze mnie znawca sportu. Ale musisz się przełamać. Marek nie pozwoliłby na to, abyś stał w miejscu. To jest szansa, aby się rozwinąć dalej. Każde z was ma teraz szansę i motywację. Chcesz tak uczcić pamięć Marka? Wycofując się
z gry?
Drgnął lekko. Spojrzał na nią z zaskoczeniem.
— Nie — odpowiedział powoli.
— Tak też myślałam — powstała i wyciągnęła ku niemu rękę. — Wstawaj, Dawid. Idziemy do reszty drużyny.
Obserwował ją chwilę. Była piękna jak zawsze. Czarne włosy związała z tyłu głowy, ale to tylko dodawało jej uroku. Dźwignął się z ławki i jak zwykle górował nad nią. Uśmiechnął się zadziornie.
— Pani zasługuje na więcej niż ma — stwierdził. Zarumieniła się lekko i odwróciła głowę.
— Proszę cię…
Zaśmiał się i zgarnął torbę na ramię, a potem schylił się i ją podniósł. Na początku pisnęła, ale potem zaczęła się śmiać. Usadził ją sobie z tyłu na dłoniach, a ona objęła go przy szyi. Pocałowała go w tył głowy i ruszyli na spotkanie z drużyną.



CYRUS I BIANKA (października)

— Witam, drużyno — przywitał się głośno Cyrus. Jak zwykle stanął wyprostowany z dłońmi za plecami. Bacznie obejrzał swoich rekrutów. Wyglądali na zdrowych mężczyzn. — Nazywam się Cyrus i zostałem powołany na kapitana drużyny koszykarskiej w tym roku akademickim. Wszelkie sprawy proszę załatwiać ze mną lub trenerem Danielem. Woli ja się do niego mówi po imieniu, zapamiętajcie. Jako nowy kapitan wymagam od was dyscypliny i zaufania. Przede wszystkim wiary w samego siebie.
— Och, błagam — westchnął jeden z uczestników. — Oszczędź nam tego…
Cyrus przeniósł wzrok na tego co się wtrącił. Był to płomiennowłosy Bruno. Walczyli chwilę na spojrzenia.
— Czy coś ci się nie podoba, Bruno? — zapytał uprzejmie.
— Tak. Twój sposób prowadzenia drużyny — wystąpił z szeregu.
— Naprawdę? O ile pamiętam mój sposób prowadzenia drużyny doprowadził do twojej bolesnej porażki w styczniu.
Bruno warknął cicho.
— To był zwykły fart! Chcę one—on—one!
— Uspokój się… — wtrącił się kolejny chłopak. Ponad dwumetrowy Maksymilian. — Złość piękności szkodzi.
— A ja z chęcią na to popatrzę. — Norbert wykazał zapał godny każdego sportowca. — Chcę mieć pewność, że prowadzi mnie właściwy kapitan!
— Banda niedowiarków — westchnął Krystian. — Jego drużyna zmiotła nasze w każdym możliwym spotkaniu.
— Że co? Raz z nimi wygrałeś! — przypomniał Bruno.
— To nieistotne. Gdyby nie wewnętrzna kłótnia, nie wygrałbym.
Bruno wywrócił oczami i spojrzał ponownie na Cyrusa.
— Przyjmujesz moje wyzwanie?
— Oczywiście. — Cyrus zrzucił z siebie bluzę. — Podajcie nam piłkę.
Wszyscy rekruci rozeszli się pod ściany, a naprzeciw siebie stanęli Cyrus i Bruno. Norbert podrzucił piłkę, a tę zdobył Cyrus. Bruno go jakiś czas blokował, a potem Cyrus zastosował swoje słynne wyminięcie, które wykonywał tak szybko, że nawet Bruno nie potrafił go zatrzymać. Niczym błyskawica przecinająca niebo pognał do kosza, a zaraz za nim ruszyła pożoga. Wściekła i czerwona prawie zapaliła parkiet.
Jednak było za późno. Cyrus zdobył punkty i wylądował na ziemi. Bruno prawie na niego wpadł. Obaj oddychali ciężko.
— Wystarczy? — spytał Cyrus.
— Szlag. Niech ci będzie — warknął Bruno. — Ale pamiętaj, jestem w drużynie tylko dlatego, że jesteś silniejszy i dobrze ją prowadzisz. Jedna przegrana i jesteś dla mnie skreślony i nigdy nie nazwę cię już „kapitanem”, jasne?
Cyrus obserwował go chwilę i skinął głową, uśmiechając się. Bruno warknął i wrócił do pozostałych.
— Na czym skończyliśmy? — Cyrus zbliżył się do drużyny. — Ach, tak. Wiara w siebie…
Po zakończonym treningu Cyrus musiał jeszcze przedyskutować z kapitanem wyniki graczy. Nie było to trudne bo dobrze mu znana czwórka miała wyjątkowe predyspozycje do koszykówki. Każde z nich posiadało talent tak wielki, że szkoda by było, aby się zmarnowali. Dlatego ustalili listę regularnych graczy w przeciągu kilkunastu minut. Cyrus ponownie został kapitanem, a ten tytuł dostał zaraz po pojawieniu się na pierwszych zajęciach. Trener Daniel od razu pokładał w nim wielkie nadzieje bo oglądał jego mecze za czasów Młodych Wilków. Zrobił wtedy piorunujące wrażenie, dlatego też nie było przeciwwskazań, aby Cyrus dalej nosił tytuł lidera.
— A co z pozostałymi… erm… — Trener podrapała się po głowie. — Jak wy się nazywaliście? Siedem Cudów?
— Tak.
— Właśnie! — uderzył pięścią o otwartą dłoń. — Siedem Cudów. Co z nimi? Pozostała szóstka nie chce być w reprezentacji uniwersytetu?
— Obawiam się, że nie potrafimy już razem grać jako drużyna — odpowiedział cicho Cyrus. — I nie jesteśmy już Siedmioma Cudami.
— Och. Szkoda. Na pewno bylibyście rewelacyjni.
— Z pewnością — zgodził się. — Czy mogę już iść?
— Tak, oczywiście. Trzymaj się, Cyrus.
Blondyn skłonił się i opuścił pokój. Na korytarzu czekała na niego Bianka. Uśmiechnęli się do siebie i pocałowali na powitanie. Lubił smak jej ust. Kochał zapach jej ciała. Lawenda. I włosy… ach, włosy, które pachniały jak deszcz.
— Jak tam, mój kapitanie?
— Może być ciężko — wziął ją pod ramię jak prawdziwy dżentelmen. — Regularnymi graczami zostali wszyscy ci, których pokonałem w zawodach w tamtym roku. Obawiam się, że mogą do mnie chować urazę…
— Spójrz na to z drugiej strony. Pokonałeś ich, a więc udowodniłeś swoją wartość.
Cyrus uniósł brwi.
— O tym nie pomyślałem…
— No widzisz? Będzie dobrze! Potrafiłeś utworzyć i zgrać ze sobą Siedem Cudów. Kolejna czwórka będzie dla ciebie problemem?
Cyrus uśmiechnął się delikatnie.
— Nie. Nie sądzę.



GERARD (listopad)

Dziwnie się czuł, gdy przekraczał próg liceum. Ostatni raz tu był, aby zdobyć wyniki
z matury prawie cztery miesiące temu. Zdążył odwyknąć od tego miejsca. Przez trzy lata była to jego praca, gdy działał w samorządzie. Zawsze to lubił. Czuł, że wtedy odkupuje winy, a na dodatek dodaje wiary i siły tym, którzy chcą rozwijać się i nie marnować jedynie czasu na alkohol i inne używki.
Teraz należał do samorządu swojego wydziału. Jeszcze nie był przewodniczącym, ale najbardziej chciał osiągnąć tytuł przewodniczącego samorządu studenckiego. Wiedział jednak, że na swojej pozycji musi posiedzieć jeszcze rok. Musi się wykazać.
Dzisiaj jednak, w chłodny listopadowy dzień, przybył do swojego liceum
w odwiedziny. Chciał zobaczyć jak się powodzi jego następcom. Po drodze oczywiście zahaczył o pokój pani dyrektor i rozmawiał z nią prawie całą godzinę lekcyjną.
Dopiero wtedy ruszył na pierwsze piętro i dobrze sobie znaną drogą dotarł do pokoju samorządu. Zza drzwi dochodziły go głośne rozmowy. Uśmiechnął się i zapukał. Usłyszał głośne zaproszenie i otworzył drzwi.
Pokój został taki jak zapamiętał. Pięć biurek, cztery ustawione równolegle do siebie po dwa. Ostatnie, największe i prostopadłe do ich należało do przewodniczącego.
— Dzień dobry — skinął głową i uśmiechnął się.
— Przewodniczący! — Ze swojego miejsca powstał Kacper. — Nie spodziewaliśmy się ciebie!
— Nie jestem już przewodniczącym — pokręcił głową. — Za to ty nim jesteś.
Kacper skinął głową. To on teraz zajmował główne miejsce.
— Dla mnie zawsze nim będziesz, Gerard — skinął Kacper. — Zakładam, że chcesz herbaty?
— Tak — skinął głową. — Flora, Klara! Miło was widzieć — uśmiechnął się, gdy Flora rzuciła się mu w objęcia, a Klara poklepała go po plecach. — I kogo my tu mamy? — spojrzał zza Flory. — Roksana. Gratuluję — skłonił się ku niej.
Rudowłosa wystawiła język i pomachała dłonią.
— Musiałam coś zrobić z nadmiarem energii po naszych koszykarzach — wyjaśniła. Kacper właśnie sięgał po kubki i nucił pod nosem. — A gdzie Aureli?
— Niestety dzisiaj nie mógł przyjść, ale obiecał, że się pojawi — wyjaśnił Gerard. Potem jego wzrok padł na kolejną nową osobę w samorządzie. — A to kto?
— To Eryk — przedstawiła go Flora i objęła go od tyłu. — Pierwszoroczny, młodszy brat Dawida. Lubi czekoladę, rocka i lekkoatletykę. Jego pies wabi się…
— Ta kobieta jest przerażająca! — przerwał jej chłopak. — Czy jest coś czego nie wiesz?
Zachichotała cicho i usiadła obok niego. Gerard zajął miejsce dla gości i z uśmiechem przyjrzał się nowemu samorządowi. Kacper, Flora, Klara, Roksana i Eryk. Zdawali się dogadywać i dobrze się bawić, nawet jeżeli Eryk był zupełnie nowy. Sam Gerard przecież tak zaczynał. Wtedy jednak wsparcie miał w Bazylim…
— Proszę, herbata — podał mu Kacper. — W twoim ulubionym kubku z twoim znakiem zodiaku.
— Dziękuję — przyjął ciepły napój z wdzięcznością. — Mój horoskop mówi, że zdrowie nie będzie mi sprzyjać…
— Przesadzasz z tymi horoskopami — westchnęła Klara. — Jesteś już studentem.
— Będę i starym dziadkiem, a będę w to wierzył. Zbyt wiele razy okazały się prawdą — upił łyk i poczuł przyjemne ciepło. — To co tam u was?
Zaczęli mu opowiadać. Kacper jako prowadzący sprawdzał się znakomicie. Potrafił wszystkich sobie zjednać, a na dodatek był bardzo zorganizowany. Dalej jednak miał spory wpływ na budżet szkolny. Gerard nigdy się tym nie przejmował i zlecał pracę Kacprowi, wiedząc, że nic nie zostanie zrobione na odwal.
Klara dalej była wiceprzewodniczącą. Cichą, wyrafinowaną i spokojną, ale za to jak zawsze surową i poważną. Gerard nigdy nie potrafił zrozumieć czemu się tak zachowuje, ale nie wnikał w to tak długo jak długo pozytywnie wykonywała swoje obowiązki.
Roksana pilnowała teraz spraw ogólnych w szkole. Od zalanej łazienki po kontakt z biblioteką. Miała pełne ręce roboty, ale strasznie się jej to podobało. Zwłaszcza, że przez cały ostatni rok była zalatana w sprawie koszykówki, a więc i teraz nie narzekała na brak emocji.
Flora pozostała na swoim miejscu jako organizatorka imprez szkolnych i kontaktów między szkołami. To dzięki jej pomocy ich liceum mogło brać udział w wielu zawodach i olimpiadach.
Eryk natomiast, nowy nabytek, zajął miejsce Kacpra jako skarbnika. To on był odpowiedzialny za budżet i rozdzielanie pieniędzy. Przy pomocy nowego przewodniczącego szło mu bardzo dobrze.
Gerard spędził w tym pokoju kolejną godzinę, ale reszta jego przyjaciół musiała wracać na lekcje. Pożegnał się z nimi i opuścił szkołę. Był przekonany, że nowo uformowany samorząd spełni swoją rolę znakomicie.



BAZYLI (grudzień)

Boże Narodzenie było w tym roku wyjątkowo chłodne dla całej rodziny złotookiego Bazylego. Chłopak postanowił spędzić je z dala od swoich bliskich. Nigdy nie darzył ich sympatią, a teraz to dotkliwie udowodnił.
Jedyne co mogło przypominać mieszkańcom tego domu, że kiedyś mieszkał tu przystojny chłopak było ciche tykanie zegarów dobiegające z piwnicy. Natomiast gdzie znajdował się ich właściciel? Tego nikt nie wiedział.



NATANIEL I FELICJA (Sylwester)

— Już jestem! — krzyknął Nataniel. Biegł opatulony w kurtkę i oddychał ciężko. Musiał złapać oddech i uśmiechnął się do Felicji. — Przepraszam! Musiałem się wyrwać z domówki u Filipa. Gabriel mnie zabije…
— Myślę, że ci wybaczy, gdy opowiesz co zrobiliśmy — uśmiechnęła się Felicja. Z każdym jej słowem z ust leciała para. Ubrana była ciepło. W tym roku spadło sporo śniegu.
— Mam nadzieję — odparł. — Gotowa?
Skinęła głową i złapali się za ręce. Spojrzeli w stronę centrum miasta, a gdy tłum zgromadzonych ludzi wokół nich zaczął odliczać oni uśmiechnęli się i z równym wybiciem północy zrobili jeden krok do przodu.


FILIP (styczeń)

To że był przystojny nigdy nie ulegało wątpliwości. Miał przystojną twarz, ładną szczękę, hipnotyzujące oczy, a włosy lśniły blaskiem. Dlatego nic dziwnego, że został modelem. Dobra praca, a na dodatek nie trzeba dużo robić. Pozowanie do zdjęć nigdy nie było dla niego trudne co udowadniał już podczas sesji zdjęciowej dla Basket’u.
Teraz miał pojawić się w wiosennej kolekcji jednej ze słynnych sieci handlowych. Oczywiście się zgodził. To było jego marzenie. Podziw innych zawsze napawał go i dawał kopa do działania.
— Filipie. — Fotograf odszedł od swojego sprzętu. — Wystarczy. Dziękujemy.
Blondyn skinął głową i zszedł z planu. Do garderoby odprowadziła go jego menadżerka. To ona zaczęła mu załatwiać pokazy, a także wysyłała jego zdjęcia po całej Polsce. Dostał już kilka zgłoszeń.
— Wszystko idzie fantastycznie — pokiwał głową z zadowoleniem. — Na dziś koniec?
— Tak. Zdjęcia będą jutro.
Obmył twarz, przebrał się i opuścił studio. Kilka dziewczyn obejrzało się za nim, ale nie bardzo go to interesowało. Przywykł do tego, że kobiety do niego wzdychają.
Jak zwykle po udanej sesji zadzwonił do swojego przyjaciela i zaproponował wypad na kawę. Dawid zgodził się, ale z zastrzeżeniem, że musi później pojawić się na swoim wydziale.
Spotkali się w jednej z kawiarni studenckich. Można tu było napić się czegoś dobrego, po całkiem przyzwoitej cenie i w przyjemnym otoczeniu. Powitali się swoim znanym od dzieciństwa uściskiem dłoni. Robili to już mechanicznie.
— Hm… — zaczął niezgrabnie Filip, gdy już siedzieli. — A więc to prawda, co?
— O czym mówisz? — Dawid uniósł brew.
— No… Gabriel i Natan.
Dawid pokręcił głową.
— To nie nasza sprawa. Jeżeli chcą być razem, niech będą. Lubię ich obu.
— Taaaak, ale to dziwne — wyznał Filip. — Znaczy! Nie mam nic do gejów. Nawet kilku chciało mnie poderwać…
— Bo jeżeli mam być szczery to po tobie bardziej widać, że możesz być gejem niż po nich.
Filip wywrócił oczami.
— Jak zwykle zazdrościsz mi tego jak dobrze wyglądam.
— Jak zwykle.
— W każdym razie — uciął poprzedni temat. — Gabriel i Natan. Razem. Dziwne, co?
— Nie — pokręcił głową.
— Kąpali się z nami pod prysznicem!
— I co? Zrobili ci coś? Człowieku, zluzuj. — Kawa została podana i podziękowali kelnerce. — To co się między nimi dzieje to ich sprawa. Są naszymi przyjaciółmi i musimy ich wspierać. Tak chciałby Marek, który notabene o tym wiedział.
— Tak, tak — pokiwał głową. — Masz rację. Po prostu nigdy gej nie był tak blisko mnie. Ale byli całkiem normalni.
— W stu procentach normalni.
— Bardzo ich bronisz. Chcesz mi coś powiedzieć? — uniósł dwuznacznie brwi, upijając kawę.
— Tak. Dbaj o przyjaciół.
— Dbam, dbam — zapewnił. — Jak tam wasza rocznica z Lidią?
— Bardzo udana — uśmiechnął się. — A ty? Znalazłeś sobie już kogoś?
Filip pokręcił głową.
— Powinieneś zadzwonić do tej całej Klary — westchnął Dawid. — Nawet nie chcę patrzeć na to jak ci źle.
Filip uśmiechnął się smutno. Dopili kawy.


ARIEL I ZUZANNA (luty)

— Gdzie idziemy? — zachichotała Zuza, gdy Ariel szedł za nią i zawiązał jej oczy.
— Zobaczysz. To niespodzianka — szepnął. — Mam nadzieję, że ci się spodoba, żono ma.
— Pewnie, mężu mój — pokiwała głową. On dalej ją prowadził i uśmiechał się do siebie. Uwielbiał robić niespodzianki. Zwłaszcza dla niej. Dla swojej najlepszej przyjaciółki, ukochanej kobiety i fantastycznej żony. Gdy prawda o nich wyszła na jaw, wszyscy się dziwnie patrzyli. Zakładali, że Zuza jest w ciąży i stąd ten ślub. Jednak dziecka nawet nie mieli w planach, a małżeństwem byli już od roku.
W XXI wieku coś takiego mogło wydawać się być dziwne. Młodzi ludzi, którzy są już po ślubie. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu nikogo by to nie dziwiło. Dzisiaj jednak świat wyglądał jak wyglądał.
Zuza i Ariel znali się od dzieciństwa. Razem często się bawili na placu zabaw, aż pewnego dnia na dziewczynę spadł wyrok. Miała białaczkę. Była naprawdę ciężko chora, zaledwie w wieku czternastu lat. Wtedy Ariel często ją odwiedzał. Potrafiła mu powiedzieć
o wszystkich swoich bólach i smutkach. O marzeniach i troskach. Był jej powiernikiem, kimś na kogo zawsze mogła liczyć.
Choroba postępowała, a ciężko było znaleźć dawcę szpiku. Dziewczyna umierała.
I wtedy Ariel zdał sobie sprawę z tego, że ją kocha. Tak bardzo, że zaczął po kolei spełniać jej marzenia.
Najpierw zapisał się do klubu sportowego, bo ona zawsze kochała się ruszać. Dzięki niej pokochał koszykówkę.
Pojechał do Zakopanego i nagrywał góry, aby potem obejrzeć z nią to wszystko na taśmie. Oglądała to i zachwycała się pragnąć tego, aby kiedyś pojechać w góry.
Gdy jej stan pogorszył się, wyszeptała do niego jej największe marzenie — zostać żoną. Kochającą żoną przy boku kochającego mężczyzny. Następnego dnia klęczał przy jej łóżku
z pierścionkiem zaręczynowym. Nie mieli czasu, aby się wahać. Musieli to zrobić.
W międzyczasie znaleziono dawcę. Na zabieg musieli wyjechać do Niemiec na pół roku. Ariel tam nadrabiał swoje braki w szkole, ale zawsze czuwał przy narzeczonej. Zrozumiał, że życie jest zbyt krótkie i potrzebne są odważne decyzje.
Ślub mieli skromny. Dla rodzin. Liczyło się tylko to, że marzenie Zuzanny zostało spełnione. Stała w pięknej białej sukni, która teraz leży w szafie w ich wspólnym mieszkaniu. Szaleńczo zakochany Ariel robił dla niej wszystko. I wtedy przemówił cud miłości. Zabieg się udał, Zuza była zdrowa. Nigdy już do końca, ale jej wyniki znacznie się poprawiły, a przez ostatni rok nie było żadnego nawrotu choroby.
— Kocham cię, Zuzka — szepnął, gdy się zatrzymali.
— Boże, Ariel! Wiesz, że jestem niecierpliwa. Co jest? Gdzie jesteśmy?
— Gotowa?
— Tak! — pisnęła.
Odsłonił jej oczy, a ona ujrzała przed sobą autobus jadący do Zakopanego. Otworzyła szeroko usta.
— Ariel… — szepnęła.
— Jedziemy w góry, kochanie — pocałował ją. — Wszystkiego najlepszego z okazji Walentynek.



HELENA (marzec)

Ogólnie na dworze panowała plucha. Nie lubiła tego, gdy tak się działo. Chłód i mokro. Okropna pogoda.
Siedziała właśnie nad zadaniem z matematyki. Zbliżały się matury, a ona była kompletną nogą z tego przedmiotu. Niestety musiała go zdawać obowiązkowo na maturze. W ciepłej kawiarni było przyjemnie. Na pewno lepiej niż w domu czy w szkole. Albo na zewnątrz! To była granda, aby było tak zimno.
Zapukała długopisem o kartkę i westchnęła ciężko.
— Musisz to wyciągnąć przed nawias — odezwał się nad nią głos. Niby obcy, ale dobrze jej znany. Prawie wylała kawę na swój zeszyt i obrzuciła morderczym spojrzeniem niespodziewanego podglądacza.
— Odbiło ci…? — zamrugała oczami. — Och. Gerard.
Uśmiechnął się delikatnie.
— Helena. Nie spodziewałem się ciebie w studenckiej kawiarni.
— Mam tu znajomego — odparła. — Pozwala mi tu siedzieć. Erm… usiądziesz?
Wzruszył ramionami i usiadł naprzeciw jej. Uniósł brew, gdy przyglądał się jej zeszytowi.
— Tęsknię za tak prostymi zadaniami — wyznał. — Naprawdę.
— Te są według ciebie proste? — prychnęła.
— Och, tak — pokiwał głową i upił łyk herbaty. — Matury?
— Tak — przyznała. — A u ciebie?
— Sesja zaliczona na same piątki — wzruszył ramionami. — Na szczęście nigdy nie miałem problemów z nauką.
Zapadła cisza. Neutralny temat właśnie się wyczerpał. Oboje spojrzeli w inne strony
i wypili zawartość swoich kubków. Helena odchrząknęła.
— Gerard… wiem, że trochę narozrabiałam, ale czy chociaż… jest szansa na to, abyśmy ze sobą rozmawiali?
Spojrzał na nią uważnie. Zawsze lubiła jego oczy.
— Nie wiem, Heleno. Nasze znaki zodiaków do siebie nie pasują — wyznał. — Baran jest zawsze taki niecierpliwy, a Panna… cóż, raczej spokojna ze mnie istotka.
— Nasze usta do siebie pasują — uniosła brwi. On zmarszczył czoło. — Cały czas pamiętam to jak mnie pocałowałeś…
— Taaaa… to było zanim się dowiedziałem, że spiskujesz z moim byłym najlepszym przyjacielem. Obawiam się, że nasze usta już do siebie nie pasują. Na twoich za dużo kłamstw, a moje lubią czystość.
Helena ściągnęła brwi. Wyglądała teraz na groźną.
— Wybacz, Heleno — powstał ze swojego miejsca. — Ale miło było ciebie ponownie spotkać. Szukaj wśród Lwów i Ryb. To chyba najlepsze dla ciebie kombinacje. Do zobaczenia.
Opuścił kawiarnię.



SAMSON I ROKSANA (kwiecień)

Spacerowanie za rękę jeszcze nigdy nie było tak przyjemne. Zwłaszcza, że trzymało się takiego przystojniaka jak Samson. Jak mogła wcześniej nie dostrzegać jego zalet? Poza tym bardzo martwiła się o swojego brata i zawsze to blondyn był na czele. Teraz jednak, gdy jej brat spędzał większość czasu z Bianką to i ona pozwoliła sobie na mały flirt.
Flirt przerodził się w silniejsze uczucie, które jak się okazało było odwzajemnione. Co więcej - mieli się ku sobie już od dłuższego czasu, ale żadne nie było pewne co do drugiego.
Teraz jednak umawiali się już od dwóch miesięcy i było im bardzo dobrze. Roksana nie chciała wyjść na kogoś powierzchownego, ale gdy Samson zdjął przy niej koszulkę, aby się przebrać, poczuła jak krew jej leci z nosa.
— Wybacz, słonko — mówił pospiesznie. — Dopiero co wróciłem z siłowni!
— Nic się nie stało… — odpowiedziała.
Od tego czasu Samson zaczął ją nawiedzać w ciekawych wizjach.
Dzisiaj jednak rozkoszowali się pierwszymi, ciepłymi chwilami wiosny. Spacerowali sobie wzdłuż Wisły i rozmawiali bez przerwy. Słońce grzało ich plecy, a oni z przyjemnością się prężyli i pragnęli więcej.
— Jak tam w samorządzie? — zapytał.
— Świetnie. Szkoda tylko, że odchodzi trójka. Kacper, Flora i Klara — westchnęła ciężko. — Było tak fajnie…
— Zawsze możesz kandydować na przewodniczącą! — zauważył. — Nie, nie! Nie patrz tak na mnie! Mówię poważnie. Nadajesz się do tego. Spróbuj.
— Nie mogę — pokręciła głową. — Sama nie wiem…
Mrugnął do niej.
— Wierzę w ciebie.
Roksana uśmiechnęła się. Nie często to słyszała. Głównie od brata, a nie od innych mężczyzn. Teraz czuła się bardziej wolna, gdy brat przestał roztaczać nad nią opiekę. Wszystko wydarzyło się w okolicach ostatnich Świąt, gdy jednak Cyrus i Roksana zdecydowali się porozmawiać z mamą. Przepraszała ich wiele razy, ale oni wspólnie doszli do wniosku, że to dziadkowie są ich prawdziwymi rodzicami. Jednak co jakiś czas spotykali się z mamą. Głównie Cyrus, bo Roksana nie zawsze potrafiła znieść jej widok.
— Dziękuję.
— Kocham cię — dodał.
Zamurowało ją. Zatrzymała się, a on kilka kroków dalej. Przyjrzał się jej pytająco. Podrapał się po głowie.
— Za wcześnie? Przepraszam!
— Nie, głupku — rzuciła się na niego i przewrócili się na trawę. — Ja też cię kocham!
Samson na początku zamrugał oczami, a potem się uśmiechnął. Musnął jej szyję,
a potem się pocałowali.


DRUŻYNA (maj)

— Słyszałeś o Siedmiu Cudach? — zapytał jeden z licealistów. Ich szkolna drużyna właśnie skończyła trening. W szatni wybuchła ciekawa dyskusja.
— O kim?
— Siedem Cudów Świata Koszykówki — poprawił się. — Naprawdę o nich nie słyszałeś?
— Ja słyszałem! — wtrącił się trzeci. — Podobno rewelacyjna drużyna pełna niesamowitych talentów.
— Oni w ogóle istnieją? — zaśmiał się czwarty.
— Istnieją. Czytałem o nich w Baskecie.
— I co takiego wyczytałeś?
— Że było ich siedmiu, a połączonymi siłami zostali mistrzami miasta i województwa.
— Wow! Musieli być nieźli!
— Skoro są tacy świetni, to czemu o nich się teraz nie słyszy? — zakpił kolejny.
— Wszyscy byli w trzeciej klasie liceum. Może się rozjechali na studia?
— Ja słyszałem, że wszyscy zostali w Warszawie i że grają dalej, ale dla swoich wydziałów.
— Co?
— No dla wydziałów. Każdy z nich poszedł na inny kierunek, a między wydziałami
i uniwersytetami rozgrywają się mecze.
— To jak to? Grają przeciwko sobie?
— Na to wychodzi.
— A ja słyszałem jeszcze, że zawsze noszą żółtą frotkę. Każdy z nich. Wiecie o co chodzi?
— Nie, nie bardzo. Zaraz, zaraz… na pewno jest ich siedmiu?
— Jest ten z weterynarii… Dawid?
— I ten Filip na dziennikarstwie.
— Ten co tak wysoko skakał…?
— Gabriel.
— Właśnie! Podobno studiuje dietetykę.
— Też to słyszałem. A ten wysoki?
— Ariel! On germanistykę? Daje się germanizować, ha, ha!
— Ten taki niski. Natan? No, Natan. Pedagogika, nie?
— Psychologia.
— Nie! Na pewno pedagogika!
— Czy to ważne? Ten ich cały kapitan studiuje prawo! Na UW! Geniusz, nie?
— Czy on teraz przypadkiem nie prowadzi innej drużyny?
— Owszem. Prowadzi drużynę uniwersytecką. Najlepszych z najlepszych.
— Nie rozumiem… czemu nie gra z Cudami? Czemu utworzył Elementaris?
— Nie wiem. Hej! Jeszcze powinien być jeden z tych Cudów. Co z nim?
— Nie mam pojęcia. Czy on w ogóle żyje?
— Może wyjechał?
— W każdym razie o nim jest cicho.
— Koniec pogaduszek! — ryknął trener, który pojawił się nagle w drzwiach. — Przebierać się!


GABRIEL I NATANIEL (czerwiec)


Szedłem przez park. Ciepłe letnie słońce ogrzewało moje plecy. Lubiłem lato. Naprawdę czułem się wtedy o wiele lepiej. W każdym razie moje kości były rozgrzane.
Przez ostatni rok wydarzyło się tyle, że naprawdę nie wierzyłem, że czas tak szybko minął. Ledwo co się obejrzałem, a już minął rok od śmierci mojego przyjaciela. Marek przez cały ten okres mi towarzyszył. Zawsze gdy myślałem, że już jest źle, sięgałem do jego rad i czerpałem optymizm. Tak jak powiedział Gerard — Marek miał silną i piękną duszę ze wspaniałą ideą.
Minęło wystarczająco dużo czasu, aby się pogodzić z tą stratą. Przez ostatnie miesiące zaniedbałem kontakty z resztą drużyny. Ostatnio ich widziałem na Sylwestra u Filipa. Wtedy wydało się, że razem z Gabrielem jesteśmy parą. O dziwo większość zareagowała całkiem dobrze. Jednak teraz minęło prawie pół roku i nie wiedziałem jak mnie powitają.
Powitają, prawda? Dziwne. Ale też się zdziwiłem, gdy dostałem smsa od Cyrusa, który „żądał” spotkania na jednym z boisk. Nie potrafiłem mu odmówić, jak zawsze.
Na boisku czekała na mnie już reszta. Pozostała piątka Cudów. Stali w kręgu,
w pewnych odstępach. Skinąłem im głową na powitanie. Ustawiłem się w kręgu i czekałem.
Cyrus przeleciał po nas wzrokiem.
— Witajcie, Cudy — przywitał nas. W powietrzu unosiła się dziwna aura. — Cieszę się, że odpowiedzieliście na moje wyzwanie.
— Tak jakbyśmy mieli wybór — zauważył Filip.
Wpatrywałem się w ziemię.
— Rozumiem waszą złość. Do pewnego stopnia, oczywiście — pokiwał głową. — Ale nasze ścieżki rozeszły się rok temu. Chcę was sprawdzić — uniósł piłkę i zakręcił ją na palcu. — Zobaczyć czy Cudy dalej działają.
— Nie jesteśmy już „Cudami” — wtrącił Dawid. — Nie może być Siedmiu Cudów bez… siedmiu. Marka nam nikt nie zastąpi…
Taka była prawda. Jakiś czas po pogrzebie naszego przyjaciela spróbowaliśmy razem zagrać, ale jako drużyna byliśmy już do niczego. Bez jednego filaru nie potrafiliśmy grać jak dawniej. Dlatego bez większych problemów wcieliliśmy się do innych drużyn. Każdy z nas grał dla swojego wydziału w spotkaniach między nimi.
Jedynym uroczym gestem jaki nas łączył było noszenie żółtej frotki na cześć Marka. Zawsze się z niej śmieliśmy, ale koniec końców okazała się być symbolem.
Ten rok był dla nas wszystkich ciężki. Musieliśmy ze sobą rywalizować na najwyższym poziomie. Kilku z nas poległo, kilku z nas przestało się lubić. Dobrze jednak wiedziałem, że dalej byliśmy ze sobą powiązani. Czy tego chcieliśmy czy nie.
Największym jednak policzkiem dla niektórych z nas było to, że Cyrus prowadzi teraz inną drużynę o nazwie „Elementaris”. W jej kręgach znajdowali się nasi najpotężniejsi rywale z roku maturalnego - Bruno, Krystian, Maksymilian, Norbert.
— To prawda — przyznał Cyrus. — Marka nam nikt nie zastąpi. Zakładam, że gdyby żył utworzylibyśmy drużynę na studiach. Rozumiem was, bo sam cierpię z tego powodu, że nie możemy… że nie potrafimy już tak grać. Nasze przywiązanie było zbyt wielkie. Jeden brakujący element zniszczył całą naszą spójność. A jednak — uniósł wysoko głowę. — Chcę z wami zagrać. Trzech na trzech. Zapomnijmy o naszej tegorocznej rywalizacji. Zapomnijmy o tym, że jesteśmy przeciwnikami. Wydaję mi się, że jesteśmy po prostu zagubioną szóstką przyjaciół. Ale to co nas łączy, to koszykówka — podrzucił piłkę. — Zagrajmy!
Mimowolnie na nasze twarze wstąpił uśmiech. Nie potrafiliśmy się na siebie długo gniewać, gdy odżył w nas dawny duch. Gdy jako drużyna pokonywaliśmy wszelkie przeciwności losu.
Graliśmy bez ładu i składu. Wychodziło na to, że każdy grał przeciwko każdemu co tylko wprawiało nas w dobry nastrój. Przyjemnie było znów popatrzeć na ich talenty. Oczywiście brakowało jednego, tego najbardziej widowiskowego, ale nie daliśmy się ponurym myślą. Graliśmy. I to nas bawiło.
Po skończonym meczu musiałem jednak odbyć jedną z mniej przyjemnych rozmów
w moim życiu.
— Idziemy na piwo! — krzyknął Dawid.
— Świetnie! — pokiwał głową Filip.
— Zgoda — uśmiechnął się Ariel. — Timeless?
— Tak. Na pewno się za nami stęsknili — przyznał Cyrus. — Idziecie? — spojrzał na mnie Gabriela. Drużyna obserwowała nas teraz uważnie.
— Dajcie nam chwilę. Dogonimy was — zapewniłem z lekkim uśmiechem. Cyrus zmarszczył czoło, a potem skinął na resztę dawnej drużyny. Odeszli znikając z zasięgu naszego wzroku.
Spojrzałem na Gabriela, a on uśmiechnął się nieśmiało.
— Dalej nosisz?
— Tak. Obiecałem ci to — wskazałem na bransoletkę z puzzlem. — Jest piękna.
— No wiem, wiem — pokiwał głową.
Popatrzyliśmy po sobie.
— To co u ciebie? — spytał Gabriel, chowając ręce do kieszeni.
— Wszystko w jak najlepszym porządku. A u ciebie?
— Też. Naprawdę wszystko dobrze. Sesja zaliczona i w ogóle…
Uśmiechnąłem się.
— Gabriel… — odchrząknąłem. — Jesteśmy przyjaciółmi?
— Mam nadzieję — odpowiedział szybko. — Jesteśmy, prawda?
Odetchnąłem z ulgą.
— Dziękuję.
Uśmiechnął się.
— Chodź! Piwo czeka. A drużyna nas na pewno przewałkuje czemu zerwaliśmy. Filip na pewno — dodał po namyśle.
— Muszę się przygotować. Jakieś dobre docinki też się przydadzą — pokiwałem głową, gdy razem ruszyliśmy do wyjścia z boiska.
— Możesz zażartować z jego sesji zdjęciowej.
— Och, nie. Obrazi się śmiertelnie. Bardziej niż wtedy, gdy przegrał przeciwko mojej drużynie.
Gabriel zaśmiał się. Nieważne co by się działo, on na zawsze zostanie już moim przyjacielem.
Życie potrafi być przewrotne. Myślałem, że jestem w związku, w którym będę już do końca życia. A jednak — musieliśmy to skończyć. Jasne, na początku było fantastycznie, nigdy tego nie zapomnę. To były jedne z najpiękniejszych dni w moim życiu. Koniec jednak był nieunikniony. Inny światopogląd, plany na przyszłość. Woleliśmy zerwać niż sprawić, że się znienawidzimy. Wytrwaliśmy razem rok i trzy miesiące. Okazało się, że jednak się nie kochamy. To było potężne zauroczenie. Tak silne, że prawie daliśmy się nabrać na iluzję. Dobrze, że w porę się zorientowaliśmy.
Nie żałuję tej decyzji. Gabriel też nie. Zostaliśmy przyjaciółmi. A mój brakujący element? Na pewno gdzieś tam jest.
No, ale w końcu powiedziałem. W moim całym życiu zakochałem się cztery razy.
Kto powiedział, że zakochałem się w liceum?

1 komentarz:

  1. Hejeczka,
    bardzo wspaniały pomysł zakończenia tak z perspektywy każdej z postaci historii... ale czemu Nathan i Gabriel już nie są razem? jest mi bardzo smutno... co się stało? tworzyli taką wspaniałą parę...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie

    OdpowiedzUsuń