wtorek, 10 marca 2020

Brakujący element - Rozdział 40 - Brakujący element


Rozdział 40 — Brakujący element


Zastanawiałem się dlaczego ludzie na ulicach się cieszą? Dlaczego świętują? Dlaczego się uśmiechają? Czemu przyjaciele się obejmują i radośnie wznoszą kufle z piwem?
I dlaczego niektóre pary się całowały? Dlaczego ludzie śpiewali? Wiwatowali i tańczyli? Czemu? Co im sprawiało taką przyjemność? Co ich wprawiło w ten stan euforii? Dlaczego można było zobaczyć ich wszędzie? W autobusie, na mieście, w metrze, w taksówkach,
w autach. Na placu, przy moście, na moście, w parku, przy parku, na ulicach, w oknach budynków.
Czemu świat się cieszył? Czemu miał czelność się cieszyć?
Z jakiegoś powodu nie potrafiłem sobie na to odpowiedzieć. Nawet nie do końca mnie to interesowało. Nie tak bardzo jak dojmująca samotność. Świat się zatrzymał, a czas stał
w miejscu. Niestety nie było to przyjemne uczucie podobne do tego, gdy po raz pierwszy się całowałem z Gabrielem. Temu zatrzymaniu towarzyszył dźwięk pękającej szyby
i rozsypujących się drobin po całej betonowej podłodze.
Zawsze sądziłem, że słowa „kocham cię”, to dwa słowa, które sprawiają, że świat wiruje. Jest ci gorąco, nie wiesz gdzie podziać emocje. Aby się trochę uspokoić, całujesz osobę, która to ci wyznała. Ale to i tak cię nie zaspokaja bo wszystko w tobie się gotuje. Serce się zatrzymuje, tracisz jedno uderzenie, a potem drugie i myślisz, że tak już chcesz żyć na wieczność.
Pogrążasz się w tak przyjemnej ekstazie, że zapominasz o wszystkim co cię otacza
i jak zaczarowany lgniesz do tego co jest dla ciebie przyjemne. Chcesz śpiewać, tańczyć, uśmiech nie znika z twoich ust.
Okazało się, że kombinacja dwóch kolejnych słów działa podobnie. „Nie żyje”. Świat wiruje. Robi ci się gorąco i nie wiesz gdzie ulokować swoje emocje. A więc lokuje się je
w łzach, które ciurkiem spływają po twoich policzkach. Ale to nie wystarcza, bo jednak wszystko się w tobie gotuje. Serce się zatrzymuje i tracisz uderzenie. Potem drugie i myślisz, że sam umarłeś.
Pogrążasz się w tak okropnym koszmarze, że zapominasz o tym co się otacza. Zdruzgotany lgniesz do czegoś co ma w sobie choć trochę ciepła. Chcesz uciekać, płakać, zatracić się w rozpaczy.
Wiedziałem, że słowa mają wielką moc. Zawsze to wiedziałem. Nigdy jednak nie sądziłem, że potrafią być aż tak potężne. Pamiętam jak kiedyś wdałem się w bójkę. Z kimś większym i silniejszym. Jego ciosy były bolesne, a gdy dostałem w brzuch, wyrzuciłem
z siebie całe powietrze. Przez chwilę nie mogłem oddychać, a przed oczami pojawiły mi się gwiazdki.
Teraz czułem się po tysiąckroć gorzej. Straciłem z siebie całe powietrze, a na dodatek poczułem się jeszcze bardziej bez emocji niż kiedykolwiek.
— Strasznie się tym wszystkim przejmujesz — usłyszałem dobrze znany mi głos. Trochę oddalony jakby oddzielała nas szyba.
— Dziwisz się? — warknąłem. Spojrzałem w stronę Marka. Stał tam. Jak zwykle się uśmiechał. — Jak mogłeś nam to zrobić?
— Ale, Nat! Ja nic nie zrobiłem — wywrócił oczami. — Byłem sobą. Zawsze taki byłem.
— Zostawiłeś nas! — ryknąłem. Chciałem ku niemu iść, ale nie miałem sił w nogach. — Co z ciebie za przyjaciel?!
Marek spojrzał na mnie smutno.
— Dla ciebie też bym to zrobił.
— Wiem! I to jest w tobie najgorsze! — przyłożyłem dłoń do oczu. — To jest w tobie najgorsze…
Nawet nie usłyszałem jak się zbliżał, ale po chwili poczułem jego ciepłe objęcie. Łudząco podobne do tego, gdy przytulił mnie na Sylwestra.
— Zabawne, uważałem to za całkiem szlachetne — zaśmiał się cicho. — Nat, głowa do góry, niski przyjacielu. To nie jest koniec. Właściwie rzadko kiedy coś bywa końcem. Przeważnie to początek czegoś nowego.
— Cholerny z ciebie optymista… — odpyskowałem. Ponownie się zaśmiał. Wiedziałem, że to jego śmiech sprawił, że słońce wyszło zza chmur.
— Wiem, wiem. Nie odczepicie się ode mnie tak szybko — odsunął się ode mnie
i szczerzył się jakby właśnie opowiedział dobry żart.
— To groźba?
— Wręcz przeciwnie! Myślę, że to całkiem obiecujący punkt zmian.
Nie wiedziałem co odpowiedzieć. Marek mrugnął do mnie jak to miał w zwyczaju. Spojrzał w lewo, a ja powiodłem wzorkiem za nim. Przy nas stał tramwaj. Wcześniej go nie zauważyłem, a naprawdę ciężko było go przeoczyć. Zmarszczyłem czoło.
— Och, to mój! — uśmiechnął się Marek. — Jej, zawsze lubiłem tramwaje…
Poczułem narastający niepokój związany z pojazdem.
— Nie wchodź do niego.
Marek przeniósł swój wzrok na mnie.
— Muszę. Wiesz, takie są zasady. Poza tym spóźnię się na mecz! — zaśmiał się wesoło. — Dobra, Nat! Trzymaj się. Głowa do góry i przede wszystkim, myśl pozytywnie.
Wskoczył do środka, a ja próbowałem go złapać za rękaw, aby go pociągnąć
z powrotem. Drzwi jednak się zatrzasnęły, a ja uderzyłem o szybę.
— Prawie mnie zatrzasnęło — szepnąłem.
Marek spojrzał na mnie, a potem zaśmiał się wesoło i oparł dłonie o swoje boki. Był
w tramwaju, ale usłyszałem jego głos.
— Ha, ha! To dobry znak na kontynuowanie przyjaźni! Szalona przygoda nie jest zła.
Usłyszałem charakterystyczny dźwięk odjeżdżającego tramwaju. Potem ruszył przed siebie i zniknął za rogiem jednej z ulic. A wraz z nim zaszło słońce.
Otworzyłem oczy i byłem pogrążony przez ciemność. Nie wiedziałem co się dzieje, ale byłem czymś związany. Poruszyłem się gwałtownie i próbowałem się wyplątać. Jakaś drobna postać przeskoczyła nade mną i zaskomlała cicho.
Dusiłem się i było mi niedobrze. W miarę jak się rozglądałem mój wzrok przyzwyczajał się do ciemności. Byłem w swoim pokoju. Jak się tu znalazłem? Nie pamiętam. Wiedziałem za to, że podczas snu musiałem się zaplątać we własną kołdrę. Zrzuciłem ją z siebie i usiadłem. Pot lał mi się z czoła. Oddychałem ciężko. Za oknem panowała jeszcze noc, ale ptaki już zaczęły ćwierkać.
— Leo… — westchnąłem z ulgą i pogłaskałem psa za uchem. Miałem zapchany nos
i szczypały mnie oczy. Usłyszałem szybkie kroki, a potem dostrzegłem zapalone światło
w przedpokoju. Drzwi się otworzyły i stanęła w nich moja mama.
— Natan — szepnęła zaspana. — Wszystko w porządku? Usłyszałam, że się wiercisz…
Milczałem. Wpatrywałem się w nią. Wyglądała pięknie jak zawsze. Nawet otulona
w szlafrok i spowita mrokiem nocy. Przyglądała mi się chwilę, a potem usiadła na skraju łóżka. Obserwowała mnie czujnie.
— Jak się czujesz? — zapytała.
— Jak… wróciłem?
— Przyprowadził cię Gabriel — wyjaśniła cicho. — Opowiedział mi co się stało, ale ty zdawałeś się być… w szoku.
Wyrzuciłem z siebie powietrze przez zaciskające się gardło.
Wspomnienia powoli zaczęły do mnie wracać. Gdy tylko padły te dwa okropne słowa. Właściwie osobno nie stanowiły takiego zagrożenia. „Nie” było zwykłym zaprzeczeniem. Wskazywało na to, że ktoś jest asertywny albo po prostu rodzic zabraniał czegoś swojemu dziecku. Z kolei „żyje” było cudownym stwierdzeniem. Dającym nadzieje i łzy szczęścia. Od samego początku, gdy się rodzimy przez udaną operację.
Jednak zestawienie tych słów. Och, jaką grozę budziło…
Gdy byłem w szpitalu i usłyszałem ten werdykt przez chwilę nie wiedziałem co się działo. Potem głośny jęk bólu mamy Marka prawie mnie zabił. Objęła ją szybko jej najstarsza córka, bo zdawała się lecieć na ziemię.
Roksana szlochała głośno i skryła twarz w dłoniach. Objął ją przerażony Samson. Przyłożył dłoń do oczu i kręcił głową.
Cyrus powstał. Nie wiedziałem ku czemu miał służyć ten ruch, ale zdawało się, że właśnie tak nasz kapitan sobie ulżył. Stał wyprostowany z zamkniętymi oczami. Drżał lekko, ale nie dawał po sobie poznać, że właśnie ziemia osunęła mu się spod nóg.
Ariel nie krył łez. Załkał żałośnie i schował twarz. Kręcił głową i szeptał do siebie „to niemożliwe”.
Ja z kolei prawie się przewróciłem. Nogi przestały mi służyć, ale w ostatniej chwili złapał mnie Gabriel. Obrócił mną tak, że mogłem ukryć twarz w jego koszuli. Objął mnie mocno i jeżeli ktoś kiedyś podejrzewał, że jesteśmy parą, właśnie miał na to kolejny dowód. Płakałem w jego ubranie, a jego mokre łzy kapały na moje włosy, gdy sam się skupił
i przyłożył czoło do czubka mojej głowy.
Na korytarzu dominował szloch. Lekarz nie wiedział co zrobić. Poklepał mamę Marka po ramieniu, a potem odszedł. Pojawiła się pielęgniarka i coś zaczęła mówić czego już nie pamiętam. Nawet jej nie słuchałem.
Ledwo co werdykt został wydany na korytarzu pojawili się Filip i Dawid. Obaj byli wezwani i poinformowani przez Cyrusa, gdy jechaliśmy do szpitala taksówką. Liczyliśmy na to, że siła drużyny pozwoli Markowi uniknąć najgorszego.
Dwójka przyjaciół nie musiała się pytać co się stało. Widzieli ten obrazek, którego na pewno nikt nie chciałby kupić lub nawet oglądać. Filip załkał i pokręcił głową. Obrócił się
i wybiegł przez drzwi którymi dopiero co wszedł. Dawid opadł na ławkę i podobnie do Ariela szeptał do siebie.
I tak to trwało przez blisko godzinę. Wszyscy milczeli poza lekarzami, którzy o czymś nas informowali. Zalana łzami matka kiwała głową. Na wysokości zadania stanęła siostra, rozumiejąc ból otoczenia. To ona wszystkim się zajęła.
Wszystko to zdawało się być tak odległe w czasie, że nie wierzyłem, że minęło raptem kilka godzin, gdy siedziałem na łóżku. Moja mama dalej patrzyła na mnie z niepokojem.
— On naprawdę nie żyje — szepnąłem, kiwając głową. — Nie wierzę…
Moja mama jęknęła cicho i objęła mnie mocno. Jej ciepło było tak dobrze znane, że chciałem tu już zostać. Zauważyłem, że ciepło ciała matki jest specyficzne. Zawsze o dwa stopnie przyjemniejsze i przyjemne dla nozdrzy. Czy tego chciałem czy nie wiedziałem, że już na zawsze istnieje między nami więź tak mocna, że jedno za drugie by się zabiło. Ta myśl jeszcze bardziej mnie zdołowała. Bo dopiero teraz dostrzegłem jak bardzo nie doceniałem tego ciepła. W przeciwieństwie do Marka, który zawsze był taki rodzinny. Pamiętałem jak u niego byłem, zawsze był cierpliwy i wyrozumiały dla swoich braci i sióstr. Pomocny dla rodziców.
Nie potrafiłem sobie wyobrazić bólu, który teraz znajdował się w sercach jego rodziny. Zwłaszcza, że wszyscy przyjechali do szpitala. Jego dwójka młodszych braci i siostra oraz ojciec. Wyglądali na wyrwanych ze snu, ubranych w to co było pod ręką. Gdy zobaczyłem najmłodszego brata — Oskara, serce mnie zabolało. Podbiegł do mamy i przytulił ją mocno. Objęła go jak najcenniejszy skarb na świecie.
Daria z kolei, porzuciła swój buntowniczy styl bycia i z rozczochranymi włosami objęła siostrę. Obie trzymały się dzielnie, ale ich ciała drżały.
Cyrus poruszył się jakby coś go tknęło. Podszedł do mamy Marka i wyprostowany
z zaczerwieniony oczami, przełknął gulę w swoim gardle.
— Jako kapitan drużyny — zaczął powoli. Kobieta wpatrywała się w niego czule. — Pragnę złożyć najszczersze kondolencje od całej drużyny. Tak bardzo mi przykro…
— Och, Cyrus — szepnęła. Były to chyba jej pierwsze słowa od wielu godzin. — Och, Cyrus! — objęła go mocno i poklepała po plecach. — Jesteś złotym człowiekiem…
— Dziękuję, proszę pani — odpowiedział. — Marek nie mógł mieć bardziej kochającej rodziny — skłonił się. — Drużyno, zbierajmy się. To bardzo prywatny rodzinny moment.
— Dziękuję, Cyrus… Ale wy jesteście dla nas jak rodzina — szepnęła. Jeszcze raz skłonił się ku niej ze zrozumieniem w oczach, ale i tak skinął na nas wszystkich. Odchodziliśmy powoli, żegnając się z każdym. Mimo, że chcieliśmy zostać, wiedziałem, że to rodzina ma pierwszeństwo. Poza tym nie chciałem zobaczyć ciała. Nie mógłbym znieść tego widoku. Byłem tchórzem, tak. Ale nie potrafiłem. Nie potrafiłem też przekazać tej wieści dalej.
Gdy opuściliśmy szpital, padał deszcz. Nie byliśmy na to przygotowani, a więc od razu zmokliśmy. Szliśmy za Cyrusem, aż gdy się zatrzymał nagle. Spojrzał ku niebu, a potem ryknął głośno i boleśnie. Dał tłumionym w sobie emocjom upust. Roksana objęła go natychmiast. Deszcz świetnie maskował nasze łzy.
Spojrzał na Gabriela, który mnie obejmował. Ciemnymi oczami wpatrywał się
w pustkę. Rozeszliśmy się do domów.
— Och, Nat — pogłaskała mnie po włosach moja mama. — Nat, Nat, Nat…
Dalej mnie tuliła, zupełnie jakbym był niemowlakiem, a nie osiemnastoletnim chłopakiem. Gdy tak milczeliśmy przypomniał mi się sen, który mnie obudził. To
z pewnością był sen, a mój umysł płatał mi figle. Przypomniał mi głos Marka, jego uśmiech, ciepło, nasze przygody.
Z jakiegoś powodu poczułem też ulgę bo miałem okazję na niego nakrzyczeć. Co prawda była to moja wyobraźnia, ale naprawdę mi to pomogło. Wiedziałem, że był odważny, szlachetny i w ogóle praktycznie idealny. Dlatego nie pozwolił na to, aby działa się krzywda nikomu, nawet kompletnie obcej dla niego osobie. Naprawdę tacy ludzie jeszcze istnieją?
A jeżeli Marek był ostatnim? W takim wypadku świat z pewnością pochłonie ciemność.
— Możesz spać dalej? — zapytała mnie mama.
— Tak. Chyba tak — pokiwałem głową. — Dziękuję…
— Śpij, Nat. To był ciężki dzień.
Nie musiała tego dwa razy powtarzać. Prawie zasnąłem w jej ramionach.

***

Słońce, piękna pogoda, ćwierkające ptaki, śmiejące się dzieci. To wszystko tak bardzo nie pasowało do tego jak się czułem. Bo czułem się naprawdę przygnębiony. Ogólnie bardziej pasowałby deszcz czy chociażby zachmurzone niebo.
Nie. Dzień pogrzebu był słoneczny.
Poprawiłem przed lustrem swój krawat i przygotowałem paczkę chusteczek. Wiedziałem, że będę płakać. Kilka lat temu byłem na pogrzebie babci. Znałem siebie, potrafiłem się rozkleić.
Myśl pozytywnie!
Łatwo było to powiedzieć, trudniej wykonać. Markowi zawsze przychodziło to z taką łatwością. Ja za to ciągle wracałem do punktu wyjścia.
Moi rodzice również zamierzali się wybrać. Nie znali za dobrze mojego przyjaciela, bo był u mnie raptem kilka razy, ale zasadniczo zrobił piorunująco dobre wrażenie. Raz nawet pomógł mamie przestawić meble.
Gdy zadzwonił domofon, wiedzieliśmy, że musimy się zbierać. Obiecałem Gabrielowi i Oldze, że ich również podwieziemy. Oboje ubrani byli bardzo elegancko. Olga trzymała kwiaty.
Przez całą mszę powstrzymywałem łzy. Została odprawiona na cmentarzu na życzenie rodziny. Wszyscy się zgodzili, że Marek na pewno tak by wolał. Zawsze lubił spędzać czas na świeżym powietrzu, a dzisiejsza pogoda na to pozwalała.
Odłączyłem się od rodziców i stanąłem wraz z resztą drużyny w jednym z pierwszych rzędów. Widok trumny był dla mnie bolesny. Tak bardzo, że ściskając dłonie, paznokcie wbiły mi się w skórę. Boleśnie i głęboko.
Trzymałem się jak mogłem, ale wystarczyło, że rozejrzałem się po zgromadzonych. Większość płakała, zalewała się łzami. Dołączyłem do nich. Mogli mnie nazywać płaczkiem, nie obchodziło mnie to. Zmarł mój najlepszy przyjaciel, miałem prawo do tego, aby sobie ulżyć.
Najgorsze były dla mnie przemówienia rodziny i bliskich. Z przygotowanymi mowami pojawiło się kilka osób, które znałem.
Pierwszy pojawił się Cyrus. Ubrany był w szyty na miarę garnitur i błękitny krawat. Zawsze lubił ten kolor.
— Witam wszystkich zebranych — powitał nas spokojnym głosem. Wyczułem jednak drgający ton. — Jestem kapitanem drużyny koszykarskiej do której należał Marek. Jestem przekonany o tym, że słyszeliście o tym jakim fenomenalnym graczem był. Jego talent lśnił
i objawiał się w trakcie każdego meczu. Nie spotkałem drugiego takiego gracza, który kocha sport i życie. Mimo iż byłem jego kapitanem, ironicznie, to on nauczył mnie więcej niż ja jego. Prawdę mówiąc, to on miał zostać kapitanem, ale zrezygnował z tego tytułu. Z początku zastanawiałem się dlaczego? Okazało się, że to jest jego pasja, której nie chciał wiązać z obowiązkami. To było jego źródło spokoju i relaksu. Poza tym wierzył, że to mnie ten tytuł bardziej przysługuje. Potrafił zrezygnować z posady, wiedząc, że ktoś lepiej się na nią nada. Odczytywał ludzi jak z otwartej książki, a cała drużyna może to potwierdzić. — Cyrus uśmiechnął się lekko, a my pokiwaliśmy głowami. Faktycznie, Marek zawsze potrafił wyczuć, gdy kłamiemy. — Marek nauczył mnie jednak jednej bardzo ważnej rzeczy. Że przegrać, to nie koniec świata. Pokazał mi, że wszystko, nawet największą złośliwość losu można zmienić na swój atut. Dlatego jestem dumny z tego powodu, że go znałem. Marku, cała drużyna koszykarska w której byłeś najjaśniejszym diamentem, pragnie ci podziękować za twój trud i wkład w drużynę. Wiemy, że nas nie opuścisz i pamiętaj, że na zawsze zostaniesz nie tylko częścią naszej drużyny, ale i najwspanialszym przyjacielem.
Skłonił się i odszedł od mównicy. Miałem ochotę bić brawo, ale musiałem milczeć. Skupiłem się na tym, aby nie łkać za głośno.
Kolejne mowy zdawały się być torturami. Do czasu, aż pojawił się Gerard.
— Drodzy zebrani — zaczął swoim znanym, władczym tonem. — Obecnie pełnię obowiązki przewodniczącego szkoły licealnej, do której uczęszczał Marek. Funkcję tę obejmuję od dwóch lat i powiem szczerze, że przez ten czas nie zdarzyło mi się spotkać osoby tak optymistycznej jak Marek. Podziwiałem jego zdolności koszykarskie, ale także angażowanie się w akcje społeczne, mimo że nie zawsze nam było po drodze. Dla dobra ogółu potrafił zapomnieć o urazach i działać. Niewielu jest takich ludzi, którzy potrafią tego dokonać. Jeżeli szukałbym synonimu dobrego człowieka, w mojej osobistej definicji na zawsze pozostanie w niej Marek. Rozumiem ból zgromadzonych, bo Marek jak nikt potrafił być przyjacielem z każdym napotkanym człowiekiem. A kolejną jego zaletą było to, że widział w każdym dobro. Ukryte, zamaskowane, trochę przyćmione, ale zawsze widział dobro. Ktoś powie, że był naiwny. A ja twierdzę, że był najodważniejszy z nas wszystkich, bo potrafił sięgnąć rękę w głąb najmroczniejszych otchłani, aby pomóc komuś się z stamtąd wydostać. Nie oceniał ludzi po pozorach, stereotypy były mu obce, dlatego żal ściska me serce, gdy pomyślę, że nigdy go już nie zobaczę. A jednak nie sądzę, aby osoba tak dobra zniknęła z tego świata tak nagle i niespodziewanie. Czy to nie byłoby śmieszne? Rozejrzyjcie się uważnie, on przecież tu jest. We mnie, w tobie, w drużynie, w rodzinie, w szkole, w każdej osobie z którą miał kiedykolwiek kontakt. Prawdę mówiąc, myślę, że nigdy nas nie opuści. Piękno duszy i idee nie umierają. A Marek ma piękną duszę o silnej idei, która zostanie tutaj już na zawsze — wziął głęboki oddech. — Jako przewodniczący szkoły pragnę złożyć wyrazy współczucia i szacunku dla całej rodziny. Wszyscy uczniowie są z wami, bo Marek jako jedyny potrafił nas wszystkich zjednoczyć. I dalej jednoczy. Dziękuję.
Skłonił się w stronę rodziny. Nie wiedziałem co się stało, ale ludzie zaczęli bić brawo. Byłem tym zaskoczony bo nigdy się z takim czymś nie spotkałem. Nawet rodzina Marka powstała i posłała mu serdeczne spojrzenia i dumne uśmiechy. Przewodniczący na początku nie wiedział co zrobić. Wyglądał na zaskoczonego, więc jedynie ponownie się skłonił
i z poważnym wyrazem twarzy wrócił do przedstawicieli szkoły. Zauważyłem, że nie miał przy sobie żadnej kartki, a to znaczyło, że mowę wygłaszał z pamięci.
Zdziwiłem się jak wielki szacunek żywi samorząd szkolny wobec Marka. Zawsze mówili o sobie per „wrogowie”, ale jak sięgnę pamięcią to faktycznie Marek był najbardziej neutralny z czwórki moich przyjaciół.
Czas przeszły w stosunku do mojego przyjaciela tak bardzo bolał.
Odprowadzałem wzrokiem Gerarda, a potem natknąłem się na kogoś innego.
W oddali, przy drzewie stał Bazyli. Jego złote oczy błyszczały. Uniósł wzrok ku mnie i patrzyliśmy na siebie przez jakiś czas. Skinąłem głową, a on odpowiedział tym samym.
Ceremonia zakończyła się, a teraz czekał nas najgorszy moment. W tłumie ludzi na szczęście ciężko było zobaczyć jak trumna znika w ziemi. Widziałem migawki tego momentu, bo co chwila ktoś się poruszył, ktoś mi zasłonił. Jednak po łzach spływających po policzkach wiedziałem, że trumna jest już w ziemi.
Potem na miejscu pochówku utworzyła się piramida kwiatów. Pięknych, pachnących wiązanek, które przysłoniły cały grób. Nie został ślad po tym, że kilka minut wcześniej zakopano tu człowieka.
I już. I koniec. Ludzie zaczęli się rozchodzić. Świat ruszył na nowo, a ja odetchnąłem z lekką ulgą. Po ceremonii poczułem się dużo lepiej. Jakby ktoś wyjął z mojego ciała ciężko kamień przez który cały czas czułem się ospały i zmęczony, skłonny do płaczu i jęczenia
z bólu. Wyglądało na to, że nie tylko i ja poczułem ulgę.
— Mowa Gerarda — westchnął Filip i otarł oczy. — Całkiem dając do myślenia, co?
— Była naprawdę piękna — zgodziła się Roksana.
— Będę za nim tak bardzo tęsknić — jęknął Ariel. — Przecież to… Marek.
— Wiem, ale przyznajcie, że Gerard miał rację — stwierdził Cyrus. — On tutaj jest. Marek. Mieszkając w tym dużym mieście zaczynamy być coraz mniej ckliwi, coraz bardziej zamknięci w sobie. Dlatego zapominamy, że osoby nam bliskie nigdy nas nie zostawiają, nie ważne kto w co wierzy. Drużyno — sięgnął do torby i wyjął z niej piłkę koszykarską. — Podpiszcie się tu. To będzie nasza memorabilia.
Podał nam marker i każdy napisał coś na nowej piłce koszykarskiej. To było trochę niekonwencjonalne, ale położyliśmy ją wśród tych wszystkich kwiatów. Wiedziałem, że to wiele znaczy, nawet jeżeli reszta by nie zrozumiała.
— Muszę odprowadzić Olgę do babci — zwrócił się do mnie Gabriel, gdy całą drużyną szliśmy w stronę wyjścia. — Spotkamy się wieczorem?
— Jasne — pokiwałem głową. Uśmiechnął się do mnie blado. Wtedy coś mnie tknęło. Pożegnałem się z resztą i wróciłem nad grób. Nikogo już tam nie było. A przynajmniej na początku tak mi się wydawało. — Jednak jesteś.
Bazyli drgnął i obrócił się ku mnie. Jego złote oczy były puste. Przybliżyłem się do niego i stanęliśmy ramię w ramię. Wpatrywaliśmy się w stos kwiatów i milczeliśmy.
— Wiesz… — zaczął ostrożnie. — Przed chwilą była tutaj kobieta, którą uratował Marek. Te piękne lilie są od niej — wskazał na wiązankę. — Bała się, że rodzina się na nią rzuci.
— Nie zrobiliby tego.
— Raczej nie — przyznał mi rację.
— Jak się czujesz? — zapytałem. Pamiętałem, że mieliśmy na pieńku, ale nawet w kimś takim jak Bazyli musiało się teraz odebrać dobro.
Pociągnął nosem.
— Sam nie wiem — wzruszył ramionami. — W sumie to była jedyna osoba, którą mogłem nazwać przyjacielem… — wyznał. — To jak go potraktowałem… trochę mi to doskwiera.
— Nigdy nie przestał cię uważać za przyjaciela — poinformowałem go.
Bazyli drgnął.
— On zawsze był trochę… za uprzejmy.
— Był po prostu dobrym człowiekiem. I troszczył się o ciebie.
Złotooki milczał. Jego królewskość zniknęła z twarzy. Wyglądał na chorego.
— Natan… — zaczął powoli. — Czego mi brakuje? Co jest ze mną nie tak? Potraktowałem go jak śmiecia, a on — zabrakło mu słowa i odchrząknął. — Czy ja jestem człowiekiem? Jakiego elementu mi brakuje, aby stać się normalny?
— Miłości — odpowiedziałem mimowolnie. Zdziwiłem się, że właśnie taka odpowiedź padła z moich ust. Bazyli prychnął.
— Wiem, że wiesz jak to się stało, że nie gadam z Gerardem. Miłość mnie doprowadziła do tego kim jestem, a więc jej nie potrzebuję.
— Wiesz Bazyli. Czasami zakochujemy się w tej osobie, w której nie powinniśmy. Wtedy jest to bardzo toksyczny związek. A właściwie relacja. Można ją utrzymywać
i okłamywać się, że coś się do kogoś czuje, ale… wydaje mi się, że to co czujesz do Gerarda nie jest miłością. To jest przywiązanie, silne. Boisz się, że już nigdy nie znajdziesz drugiej osoby do której mógłbyś poczuć coś podobnego. Po prostu boisz się być sam — spojrzałem na niego. — Czego nie rozumiem, bo zawsze byłeś otoczony przyjaciółmi.
— Ale… Gerard jest wyjątkowy…
— Naprawdę tak sądzisz? Musisz podjąć ryzyko, bo przecież wiesz, że nic z Gerardem nie będzie. Nie zmienisz jego natury — zmarszczyłem czoło. Dlaczego z nim rozmawiałem? Dobrze wiedziałem jak traktuje Gerarda. — Posłuchaj, Bazyli. Wiem, że nasłałeś Helenę na Gerarda i zasadniczo zrobiłeś masę złych rzeczy.
Bazyli milczał. Wpatrywał się w grób. Jego ciało zaczęło drżeć niebezpiecznie. Na początku myślałem, że może dostanę po twarzy albo zaraz wybuchnie śmiechem i wszystko okaże się być ponownie zaplanowanym przez niego misternym planem. Wyprostował się,
a jego złote oczy zaświeciły. Sięgnął do prawej kieszeni i wyjął z niej swój biały notes. Trzymał go chwilę w dłoni, a potem podał mi go. Patrzyliśmy sobie chwilę w oczy. Czułem, że to pożegnanie, dlatego tak bardzo chciałem zapamiętać jego złote tęczówki. Wiedziałem, że jakaś część mnie będzie za nim tęsknić.
— Wiem to, Natanielu. — Biały notes trzymał w swoich palach i go obracał. — Ach, wiem to…
— Twój notes.
— Weź go. Nie chcę go już nigdy widzieć — wcisnął mi go do dłoni. — I otwórz na stronie trzydziestej.
— Bazyli…
— Natanielu, wiem, że nie mam prawda cię o to prosić, ale wyświadcz mi tę przysługę. Zniszcz go. Wiem, że to ty powinieneś go zniszczyć. Z jakiegoś powodu… też jesteś mi bliski.
Przyjąłem jego podarunek. Całe źródło jego obserwacji, domysłów i wniosków. Tak jak poprosił otworzyłem notes na stronie trzydziestej. Na początku jedynie w oczy rzucił mi się szkic mechanicznego zegara. Sądząc po wyblakłym ołówku narysowany został już jakiś czas temu.
Jednak potem przeniosłem wzrok na napis pod szkicem.
„Przepraszam”.
Na początku mnie zamurowało. Uniosłem wzrok, ale Bazylego już nie było. Rozejrzałem się dookoła i zastanawiałem się gdzie się podział. Nigdzie go nie widziałem. Zniknął. Zakładałem, że już nigdy się nie mieliśmy się spotkać.
Zamknąłem notes i uśmiechnąłem się lekko. Schowałem go na złość do lewej kieszeni i spojrzałem na grób. W świetle letniego słońca prezentował się naprawdę pięknie. Wszystkie kwiaty wyglądały jakby tworzyły wiszący ogród. Wśród nich piłka koszykarska od drużyny, a na samym dole, leżała pojedyncza złota kalia, a dookoła niej, jak wąż, wił się tykający mechaniczny zegarek.

***


Wieczór ubarwił niebo na złoto—czerwono. Było przyjemnie ciepło, ale ciężar ostatnich wydarzeń dalej ciążył na moich ramionach. Dlatego bardzo się cieszyłem z tego powodu, że razem z Gabrielem miałem spędzić resztę dnia. Jak zwykle spacerowaliśmy przez park, a między naszymi nogami plątał się Leo. Zaciekawiony pies wyczuwał nasze humory
i starał się być jak najmniej głośny, ale nie potrafił się powstrzymać od szczekania na wiewiórki.
Na jednej z ławek siedział ubrany w garnitur chłopak. Odrzucił głowę do tyłu i miał zamknięte oczy. Na początku pomyślałem, że coś jest z nim nie tak, ale w dłoni trzymał oprawioną pracę licencjacką, a więc nie zemdlał. Miał jasne, brązowe włosy, bardzo oryginalne.
— Alan! — krzyknął ktoś. Chłopak drgnął i przekręcił twarz. Podbiegła do niego dziewczyna ubrana w elegancką spódniczkę. Miała krótkie, czarne włosy. — Alan! Wszędzie cię szukałam!
Minęliśmy rozmawiającą parę, spokojnym krokiem. Gabriel przyjrzał się dziewczynie, a potem spojrzał na mnie.
— Felicja wie? — zapytał.
Pokręciłem głową.
— Jeszcze nie. Właściwie to zapomniałem, że wyleciała do Londynu. Jutro wraca, pewnie się dowie…
— Szkoda — westchnął. — Cholera no, on ją tak kochał!
— Wiem. Powiedział mi, że chce jej wyznać uczucie jak tylko wróci. Znając go pewnie już by czekał na lotnisku — uśmiechnąłem się w stronę nieba. — Akurat w kwestii romantyzmu byliśmy podobni.
— To tylko pokazuje, że nie warto chować swoich uczuć.
— Nie. Nie warto.
Wyjąłem z kieszeni biały notes Bazylego. Gabriel i Leo przyglądali się mu uważnie.
— Więc to jest ten legendarny notes?
— Tak. Notes geniusza zbrodni — pokiwałem głową. — Gotowi na małe ognisko?
— Chcesz to spalić? Tutaj? — zdziwił się.
— Pomyślałem, że to będzie dobre rozwiązanie. Wtedy na pewno nikt tego nie przeczyta. I nikt nie będzie mógł po niego wrócić.
Gabriel przyglądał się mi chwilę. Uśmiechnął się i pokiwał głową.
— Zgoda. Gdzie masz zamiar to zrobić?
Skręciliśmy w jedną z mniej używanych ścieżek parku, gdzie kiedyś Gabriel pokazał mi spokojne miejsce, gdzie czasem można było położyć się na trawie i obserwować niebo. Było to jedyne miejsce w którym dało się odetchnąć od zgiełku miasta. Wtedy czułem się bardziej jak w lesie.
— Tu?
— Tu — pokiwałem głową. Położyłem notes na kupce kamieni, a Gabriel przytrzymał Leo, aby nie podszedł do ognia. Wyjąłem zapalniczkę i podpaliłem kartki papieru. Wszystkie szkice zegarów i twarzy płonęły. Ogień nie był duży, a całe widowisko nie trwało nawet dziesięciu minut. Notes z białego powoli stawał się czarny, a potem zwęglony. Nie pozostało po nim nic poza popiołem. — I tyle — stwierdziłem. — Notes spłonął.
— Co z Bazylim?
Wzruszyłem ramionami.
— Nie mam pojęcia — odpowiedziałem. — Nie kontaktujemy się. Ale był na pogrzebie.
— Tak, widziałem go.
Spojrzałem na Gabriela i uśmiechnąłem się lekko.
— Wiesz o czym pomyślałem?
— Nie bardzo.
— Może… powinniśmy powiedzieć moim rodzicom o nas? — zapytałem. Gabriel uniósł brwi. — Dziwisz się? Sam powiedziałeś, że nie warto chować uczucia.
— Tak, racja. Ale nie sądziłem, że będziesz chciał tak szybko — zamyślił się chwilę. — Ja też chciałbym powiedzieć swoim…
Przełknąłem ślinę. Dotarło do mnie ile śmierci jest wokół Gabriela w ostatnim czasie. Podszedłem do niego i go przytuliłem mocno. Gabriel zadrżał i odetchnął cicho. Nie często pokazywaliśmy uczucia w miejscu publicznym.
 — Gotowy? — spytałem.
— Gotowy — odparł.
Im bliżej byłem domu, tym bardziej biło mi serce. W końcu w windzie już prawie mi się wyrwało z piersi. Gdy dzwoniłem do drzwi, oddychałem ciężko.
— Jestem z tobą — szepnął Gabriel. Pokiwałem głową. To było wyzwanie, aby wyznać rodzicom, że jest się gejem. I od razu przedstawić swojego chłopaka. Do którego kilka miesięcy chodziłem i przychodził do mnie. A to znaczy, że już się spotykaliśmy od paru miesięcy.
Otworzyła moja mama. Przywitała nas smutnym uśmiechem i wpuściła nas do środka.
— Ciężki dzień, prawda? — spytała. Możliwe, że będzie jeszcze cięższy, mamo, stwierdziłem w myślach. — Gabriel, masz ochotę na coś do picia?
— Erm, nie dziękuję — odpowiedział.
— Jest tata? — spytałem.
— Jest.
— Możemy pogadać?
Moja mama zmarszczyła czoło i przyjrzała się mi.
— Jasne. Czemu pytasz? — usiadła na kanapie. — Kochanie! — zawołała. Mój ojciec wyszedł z sypialni i uniósł brew.
— Co tam? O, cześć Gabriel.
— Dzień dobry, proszę pana — skinął głową.
— Mamo, tato — zacząłem. Zawadzałem właśnie o każde możliwe cliche, ale chciałem to zrobić szybko i w razie czego uciekać, gdyby zaczęli we mnie rzucać. — Jestem gejem.
Rodzice otworzyli szeroko oczy. Leo zaszczekał wesoło, bardzo psując dramat tej chwili.
— A Gabriel — wskazałem na niego, a on uśmiechnął się nieśmiało. — To mój chłopak.
Prawdopodobnie szerzej nie mogli mieć tych oczu otwartych. Spojrzeli po sobie,
a potem znów na nas.
— Jeżeli to jest żart… — zaczął mój ojciec.
— Nie, tato. To nie jest żart. Ja naprawdę jestem gejem i… cóż, poza tym nie czuję się jakoś inny. A Gabriel. To mój chłopak.
— A… hm… a od dawna wy…?
— Od lutego.
— Mówiłem, że na tym obozie sportowym coś się wydarzyło? — zwrócił się do swojej żony. — Był taki rozanielony jak nie Natan.
— Byłeś rozanielony? — spytał Gabriel z uśmiechem, a potem spoważniał.
— To chyba nie jest temat dyskusji — przerwałem. — I… jak wy z tym…? — spytałem rodziców. Dalej wyglądali na całkiem wstrząśniętych.
— To chyba nie jest, aż tak dziwne, co? — spytał ojciec i podrapał się po głowie. — Znaczy… młodzi ludzie się odkrywają i w ogóle.
— Muszę przyznać, że mnie zaskoczyłeś — pokiwała głową moja mama. — Znaczy, jasne, zawsze byłeś cichy i mało kontaktowy, ale ta cała Roksana ze studniówki…?
— To tylko przyjaciółka.
Moja mama się poddała.
— Czyli naprawdę jesteś gejem? Ostatecznie? To nie jest wasza fanaberia?
— Nie, mamo — pokręciłem głową. Potem zacząłem im opowiadać o sobie jak nigdy wcześniej. Opowiedziałem o tym, że zacząłem coś podejrzewać w gimnazjum, gdy mój przyjaciel mi się spodobał. Opowiedziałem im o Leonie i o Bernardzie. Opowiedziałem też
o Bazylim, a potem o Gabrielu i o ewolucji naszego uczucia.
Otworzyłem się przed rodzicami, a on co jakiś czas mrugali oczami
z niedowierzaniem. Zapewne moja opowieść wyjaśniała pewne moje zachowania. Każde słowo było kolejnym brakującym elementem układanki. Okazało się, że między nami było całkiem sporo zagadek. Kiedy skończyłem, nawet Gabriel uniósł brwi.
Milczenie przerwał ojciec.
— Nawet nie wiedziałem, że mój syn jest taki obrotny.
Mama zgromiła go wzrokiem, a potem powstała i przytuliła mnie.
— Och, Natan! Dlaczego ty nam nigdy nic nie mówisz?
— Byliście tacy zapracowani…
— To nic nie znaczy! To nic nie znaczy, synu — przytuliła mnie mocno. Odetchnąłem
z ulgą. Najgorszą część miałem za sobą. Akceptowali mnie. — Masz nam mówić o wszystkim! Jasne?
— Jak słońce…
Gabriel uśmiechnął się lekko.
— Po prostu dzisiaj ten pogrzeb uświadomił mi, że czas wam powiedzieć — wyznałem. — Nawet jeżeli mielibyście być na mnie źli, to jednak nie wiadomo gdy będzie mój koniec i…
— Och, nie mów tak! — dostałem po głowie. — Chcecie lody? Och. To was nie obraża, prawda?
— Nie, mamo — pokręciłem głową.
— Ale przyjemnie droczy — szepnął mi do ucha Gabriel. Moja mama uśmiechnęła się
i ruszyła do kuchni. Ojciec dalej siedział na kanapie z Leo na kolanach.
— Twoi rodzice przyjęli to całkiem dobrze — stwierdził Gabriel, gdy siedzieliśmy
u mnie w pokoju. Jedliśmy lody z ładnych pucharków. Słyszałem podniecone szepty rodziców z pokoju obok, ale starałem się je zignorować.
— Przynajmniej jeden pozytywny akcent tego dnia — stwierdziłem. Siedzieliśmy przy łóżku na podłodze. Służyło nam za oparcie. — Ech, Gabriel… czy my jeszcze kiedyś zagramy w kosza?
— Oczywiście, że tak. Marek na pewno by nie chciał, abyśmy przerywali — przełknął kawałek lodów i zamyślił się chwilę. — Właściwie to pewnie by chciał, abyśmy trenowali jeszcze częściej.
— Nie zdążyłem pożegnać się oficjalnie z drużyną — pokręciłem głową. — Finał
z Apeliotes to był nasz ostatni mecz jako drużyna Młodych Wilków.
— Tak, racja. Myślę, że jakoś się jeszcze spotkamy — zapewnił Gabriel. — Cyrus na pewno będzie miał na nas oko.
— Na pewno — przeciągnąłem się. Gabriel ujął mój nadgarstek na którym wisiał srebrny puzzle. — Dalej go mam, spokojnie. Swoją drogą, muszę znów zacząć układać puzzle. Ostatnio jakoś nie miałem czasu.
— Poukładamy? — zaproponował Gabriel. Uśmiechnąłem się do niego i skinąłem głową.
Usiedliśmy przy moim blacie do układania puzzli. Od ponad kilku miesięcy męczyłem się dalej z jednym zestawem. Tysiąc kawałków i ułożone jedynie w osiemdziesięciu procentach. Zachód słońca dalej nie był kompletny.
— Gotowy? — spytałem.
— Dużo tych części — zaśmiał się wesoło. — Dobra, do roboty.
Kolejne dwie godziny spędziliśmy na układaniu puzzli. O dziwo zajęcie to było całkiem relaksujące i uspokajające. Mogłem wtedy odlecieć do innego świata i spędzać miło czas z Gabrielem. O dziwo mieliśmy całkiem sporo zabawy.
W międzyczasie zaglądała do nas moja mama pytając się czy chcemy coś zjeść, ale chyba tylko nas pilnowała. Nie przyłapała nas na całowaniu ani na niczym więcej niż to, że siedzieliśmy obok siebie.
— Gdzie Olga? — zapytałem, gdy mama przyniosła nam kanapki.
— U babci. Nocuje u niej. Jutro ma zakończenie roku szkolnego — przeciągnął się. — Jako brat będę musiał się tam pojawić. Chcesz iść?
— Jasne. Z chęcią. Zajmę czymś myśli — odparłem. — Hm… — zmarszczyłem czoło. — Brakuje jednego z puzzli — stwierdziłem przyglądając się całości. Na środku zachodu słońca widać było prześwitujący blat. Rozejrzałem się uważnie dookoła, ale nigdzie nie mogłem znaleźć tego kawałka.
Gabriel wpatrywał się planszę i drgnął. Sięgnął powoli po portfel i go otworzył. Sięgnął palcem do jednej z kieszonek i wyjął stamtąd…
— To… puzzle — zamrugałem oczami. — Skąd go masz?
— Erm… pamiętasz jak kiedyś dałeś Oldze nowe zestawy? Wśród nich był jeden puzzle. Nie wiem jak się tu znalazł, ale… — podrapał się po głowie. — Chyba się zaplątał.
W każdym razie wiedziałem, że należy do ciebie i… pomyślałem, że go zatrzymam.
Przyjrzałem się mu chwilę.
— Ale zestawy Oldze dałem w październiku albo listopadzie.
— Wiem… Już wtedy mi się… podobałeś.
Uśmiechnąłem się lekko. Gabriel przyłożył puzzle do planszy i uzupełnił lukę. Teraz puzzle były kompletne. Piękny zachód słońca na jednej z plaż. Nie wiedziałem co to za miejsce, ale wyobraziłem sobie, że kiedyś się tam znajdę.
— Skończyliśmy — spojrzałem na Gabriela zadowolony.
Był lekko zarumieniony, ale odwzajemnił uśmiech.
— Podoba ci się? — zapytał.
— Tak. Super miejsce — przyglądałem się ukończonemu dziełu. — Miałeś brakujący element. Dziękuję.
Zaśmiał się głośno i uśmiechnął się szeroko.
— To ja dziękuję.
Pocałowaliśmy się zadowoleni. O przyszłości myślałem pozytywnie.


KONIEC

1 komentarz:

  1. Hejeczka,
    wspaniały rozdział, tak mi smutno, ale mowy pożegnalne były przepiękne, Bazyli też pokazał się od strony uczuć...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie

    OdpowiedzUsuń