Rozdział 1
Jego nowa szkoła
Niczym Titanic z górą lodową, tak właśnie
się czułem, gdy zderzyłem się z rzeczywistością liceum publicznego. Naturalnie
to ja byłem fantastycznym statkiem, a liceum - górą lodową.
Przez całe moje życie chodziłem do szkół
prywatnych, aby mieć jak najlepsze wyniki, a poza tym - im mniej uczniów, tym
lepiej. Szkoły prywatne miały to do siebie, że faktycznie coś szło się z nich
nauczyć, ze względu na małe klasy, których liczba osób nie przekraczała
piętnastu uczniów. Tak więc, podstawówka i gimnazjum zleciały mi w szkołach
prywatnych, gdzie mogłem się uczyć i nikt mi w tym nie przeszkadzał.
Miałem też tam grupę swoich ulubionych
nauczycieli, którzy zawsze służyli pomocą. Widać w nich było pasję i chęć
lepszego wynagrodzenia, a więc decydowali się na szkoły prywatne.
Mój tata zawsze sporo zarabiał. Teraz
miał nawet więcej pieniędzy, ale koniec końców dalej był samotnym ojcem,
dlatego czasem wnosił do domu mniej niż wychodziło. Po długich negocjacjach, za
wspólną decyzją, postanowiliśmy, że dwie ostatnie klasy liceum będę uczęszczał
do zwykłego liceum ogólnokształcącego. Publicznego, które zbiera uczniów w
przekraczających normy ilościach. A przynajmniej według mnie.
Było ich tak dużo, że nie potrafiłem
zapamiętać tych setek twarzy, mijających mnie na korytarzach. Nie byłem nawet
pewien czy kojarzyłem wszystkich ze swojej klasy. Odnosiłem wrażenie, że
większość uważała mnie za dziwaka i próbowała unikać kontaktów ze mną. Lub po
prostu z rezerwą podchodzili do „nowego dzieciaka”.
Pierwszego dnia zostałem przedstawiony
klasie przez młodą wychowawczynię. Trafiłem do społeczności, która oznaczona
była jako „2i”. Gdy kierowałem się na koniec klasy, aby usiąść w jednej z ostatnich
ławek, nikt nawet się nie powstrzymywał, aby się na mnie nie gapić. Usłyszałem
też kilka śmiechów i cichych komentarzy.
Zasiadłem w ławce i kompletnie się
wyłączyłem, próbując zignorować wszelkie słowa wychowawczyni i spojrzenia
nowych kolegów z klasy.
Skromne rozpoczęcie roku zakończyło się w
miarę szybko, a jednak wolałem poczekać, aż wszyscy opuszczą klasę, aby nie
narażać się na niepotrzebne rozmowy. Chciałem ich unikać tak długo jak się
tylko dało. Głównie dlatego, że nie potrafiłem prowadzić interesujących
konwersacji.
— Hej — usłyszałem nieśmiały głos, gdy
podnosiłem się z miejsca.
Uniosłem wzrok. W środkowym rzędzie,
również w ostatniej ławce siedziała pulchna, rudowłosa dziewczyna. Jej
pucułowate policzki były zaróżowione. Powstała szybko, prawie przewracając
krzesło, przez co zarumieniła się jeszcze bardziej. Odgarnęła włosy i
uśmiechnęła się delikatnie, jakby się bała, że zaraz się na nią rzucę. Chyba
pożałowała chwili, w której chciała ze mną porozmawiać.
— Hej — odpowiedziałem spokojnie. Kilka
osób w klasie obejrzało się za mną, zwabionych moim głosem. Nowym głosem.
— Z-Zapomniałeś karteczki z planem lekcji
i zajęciami dodatkowymi — wydukała, wskazując na moją ławkę. Rzeczywiście,
leżały tam dwie kartki. Zastanawiałem się skąd one mogły się tu wziąć. Chyba
odleciałem bardziej niż sądziłem.
— Dziękuję — zgarnąłem je w dłoń i
przejrzałem je pobieżnie. — Jestem Amadeusz.
— Basia! — odpowiedziała szybko. — Wiesz,
powinnam cię ostrzec — zaznaczyła, gdy ruszyłem w kierunku wyjścia. Spojrzałem
na nią zainteresowany.
— Przed czym?
— Ławka, którą zająłeś… — zaczęła,
oglądając się za siebie.
— Jest nawiedzona? — wtrąciłem.
— Nie, nie! Siada tam przeważnie inny
chłopak. Nie wiem czemu go dzisiaj nie było, ale chyba sam widzisz, że po jego
zachowaniu można spodziewać się wszystkiego. Nie przyszedł na rozpoczęcie roku
szkolnego. To… łobuz! — podsumowała, trochę przestraszona. Pokręciłem głową.
— Nie interesuje mnie to — zaznaczyłem,
gdy opuściliśmy klasę. Korytarz był wypełniony przez ładnie ubranych uczniów.
Ich ilość trochę mnie przytłaczała, dlatego żwawo ruszyłem do wyjścia.
— Lepiej żebyś usiadł gdzieś indziej —
poradziła, a ja drgnąłem. Wydawało mi się, że już zakończyliśmy rozmowę, a ona
cały czas szła za mną. — A-Ale poza tym, witaj w nowej szkole!
— Dziękuję — odpowiedziałem, przez prawie
zaciśnięte wargi. Miałem mieszane uczucia co do tego miejsca.
Kolejny tydzień wyglądał bardzo podobnie.
Przychodziłem na lekcje, uczestniczyłem w nich, próbowałem się nie wychylać,
gdy nie było takiej konieczności, a potem wracałem autobusem do domu. Nie
nawiązywałem z nikim szczególnych kontaktów, poza Basią, z którą po prostu się
trzymałem i dzięki niej dowiadywałem się gdzie znajduje się jaka sala lub
odpowiednie miejsca w szkole.
Według tego co mówiła, każdy uczeń musiał
wybrać sobie zajęcia dodatkowe. Coś w rodzaju klubów, które rozwijać miały
zainteresowania uczniów. Według Basi, większość uczniów zapisywała się na
zajęcia sportowe, a więc już wiedziałem na co się nie zapiszę.
Wiedziałem też, że szkoły publiczne to
paskudne miejsca. Przede wszystkim dlatego, że w toaletach panował syf, nie
było ciepłej wody w kranie, a same kabiny były ozdobione w hieroglify bardzo
mało zdolnych artystów, których talent ograniczał się do podwórkowej łaciny i
męskich genitaliów.
Nawet nie chciałem sobie wyobrażać ile
bakterii jest w tym miejscu, a więc unikałem wizyt w toalecie jak tylko mogłem.
Kolejną sprawą były gumy przyklejone pod
ławkę lub krzesełko. Gdy raz przejechałem palcem po czymś takim, myślałem że
zwymiotuję. Chciałem iść do łazienki, ale tam był jeszcze większy syf, a więc
zagubiony w spirali nieładu, siedziałem cicho w dreszczach, modląc się o koniec
lekcji.
Dlatego zacząłem nosić ze sobą żel do
dłoni, aby likwidować wszystkie bakterie. Potrafiłem go użyć kilka razy
dziennie, a silny zapach spirytusu unosił się za mną i towarzyszył mi nawet
przy tablicy, gdy rozwiązywałem zadania. Nauczyciel matematyki marszczył wtedy
nos i przyglądał się mi uważnie.
Mimo ostrzeżenia Basi, nie zmieniłem swojego
miejsca, a uczeń, który tam siedział, jeszcze się nie pojawił. Możliwe, że
przedłużył sobie wakacje. Mnie to było na rękę.
Słoneczny i całkiem ciepły początek
miesiąca, był okazją, aby spędzać dni na świeżym powietrzu. I tak właśnie
robiła większość uczniów, rozsiadując się w parku nieopodal szkoły. Właściwie
sama szkoła znajdowała się w parku, więc technicznie rzecz biorąc to była część
szkoły. Rzędy ogrzanych przez promienie słońca ławek aż prosiły, aby na nich
usiąść.
Nie należałem jednak do grupy osób, które
tak bardzo chciały się tam znaleźć. Obserwowałem to wszystko z dużego okna na
korytarzu na drugim piętrze. To właśnie tutaj przeważnie spędzałem długie
przerwy. Czasami towarzyszyła mi Basia.
Uczniowie na zewnątrz prowadzili między
sobą drobne wojny o posiadanie ławek. Widziałem jak kilka dziewczyn się
kłóciło, które mogą usiąść, a które nie. Zachowywały się jak rozwydrzone
nastolatki, którymi… cóż… były. Jedna siedziała uparcie i naśmiewała się z tej,
która próbowała ją strącić. Blond ich włosów zdawał się oślepiać.
Westchnąłem przeciągle i zatopiłem zęby w
kanapce. Jeszcze tylko jedna lekcja i mogłem się stąd wyrwać.
***
— Oczywiście, że możemy się spotkać —
powiedziałem na głos, z telefonem przystawionym do ucha. Poprawiłem płaszcz, aby
było mi cieplej. Przez korony drzew przebiło się słońce i zmrużyłem oczy.
Dookoła mnie szły inne osoby ze szkoły. — Tylko gdzieś, gdzie jest czysto. I
ciepło. Chyba łapię katar…
— Znów wymyślasz — westchnął mój
rozmówca. — Łykniesz sobie aspirynę.
— Hm… Tak, to dobry pomysł — przyznałem.
— Chodź, chodź! Później przyjedzie też
Radek…
— No dobra, dobra — przerwałem mu szybko.
— Przyjdę, skoro to takie ważne. Bo to ważne, prawda? Wybacz, straciłem wątek
tej rozmowy…
— Po prostu wpadnij tu i będzie dobrze —
prychnął.
Rozłączyłem się i zatrzymałem na
przystanku tramwajowym, a wraz ze mną grupy innych uczniów. Jedna była nieubłaganie głośna, a więc założyłem słuchawki na uszy i spróbowałem
zignorować resztę otoczenia. Wziąłem głębszy wdech i zamknąłem oczy, gdy drzwi
do tramwaju otworzyły się, ujawniając jak bardzo będzie ciasno. Nie lubiłem
stykać się z innymi ludźmi w szkole, a co dopiero w tramwajach?
Moja strategia zajmowania miejsc była
bardzo prosta. Kierować się na początek. Tam było zawsze najmniej ludzi, a ci
najgłośniejsi i, według ich mniemania, najzabawniejsi zawsze zajmowali tyły. I
tak stało się tym razem, jak zawsze z resztą. Głośna grupka zajęła miejsca z
tyłu, a ja rozkoszowałem się obecnością starszych pań, które nawet nie
zaszczycały mnie spojrzeniem. I tak mogłem sobie koegzystować.
Do kawiarni dotarłem dopiero koło
czwartej. Zmrużyłem surowo oczy i oceniłem to miejsce. Zgadza się. Było czysto.
Wystrój też był całkiem fajny. Ktoś tutaj
gustował w gatunku jazzowym, bo na ścianach wisiały trąbki, saksofony, bębny od
perkusji, a na czarno-białych zdjęciach widniały gwiazdy tej muzyki. Nie mogłem
się niczego innego spodziewać po kawiarni JazzGot!.
Rozejrzałem się raz jeszcze, aby w tłumie
osób odnaleźć mojego przyjaciela. Kawiarnia dzieliła się na trzy sale, a więc
zrobiłem krótki i szybki rekonesans. Ostatnia sala była zaciemniona i wydawało
się, że odbywały się tam koncerty, biorąc pod uwagę stojące tam instrumenty.
Gdy zobaczyłem w kącie stare, trochę zakurzone pianino, aż mnie zaświerzbiły
dłonie. Jednak wtedy nasze bezkresne wyznawanie sobie miłości poprzez czułe
spojrzenie (o ile pianino mogło na mnie spojrzeć) zostało przerwane przez
pulchną dłoń.
— Oto i jest — uśmiechnął się wesoło
starszy ode mnie chłopak. Właściwie był już mężczyzną, ale zawsze siebie
odmładzał. Był nieco pulchnym facetem, o misiowatym wyglądzie, ciepłych oczach
i krótkich, czarnych włosach. Jego broda była starannie przystrzyżona. Jak
zwykle nosił na sobie koszulę i jeansy. Ograniczał się pod względem wyglądu, ale
jak sam twierdził, moda go nie interesowała.
Najbardziej jednak lubiłem jego uśmiech,
który zawsze potrafił mi poprawić humor. A przynajmniej przez ostatni rok
naszej znajomości.
Skinąłem głową i usiadłem obok niego,
zerkając ciekawsko na trzecie, wolne miejsce. Zdjąłem torbę i płaszcz.
— Mój mały licealista — westchnął, kręcąc
głową. — Co nowego w szkole?
— Mogłem zadać ci to samo pytanie —
odpowiedziałem, sięgając po menu.
— Wszystko dobrze — odpowiedział.
— To dobrze.
Hubert, bo tak miał na imię mój
przyjaciel, skończył właśnie dwadzieścia osiem lat i dostał pracę jako
nauczyciel muzyki w szkole podstawowej. Był maniakalnie zakręcony na punkcie
muzyki, a więc doskonale rozumiałem czemu JazzGot tak mu przypadł do
gustu.
— To co u ciebie, młody? — zapytał w
końcu, gdy skończyłem przeglądać menu i zapatrzyłem się na ścianę.
— Bez zmian.
— Nie wierzę — prychnął ostentacyjnie. —
Musiałeś poznać kogoś nowego! Kogoś fajnego — dodał, mrucząc dwuznacznie.
— Nie — zawiodłem jego oczekiwania i
podrapałem się po głowie. — Chyba wezmę gorącą czekoladę…
— Ale… masz tyle kaw do wyboru!
— Gorąca czekolada jest
najodpowiedniejsza — oceniłem, wstając. — Idę zamówić.
Przyjemna dla oka baristka przyjęła moje
zamówienie, a potem wróciłem do stolika. Obejrzałem się za siebie, aby
przeczytać kilka ogłoszeń, które wisiały na tablicy korkowej. Kawiarnia
pozwalała wywieszać plakaty i ulotki, które reklamowy okoliczne wydarzenia
kulturalne.
— Hm? — zdziwiłem się, unosząc brew. —
Dzisiaj jest wieczór jazzu.
— Naprawdę? — zdziwił się Hubert,
poprawiając okulary. — No patrz…
— Na szczęście nie zostanę tutaj tak
długo, aby ten jazgot mi przeszkadzał… Och! — wyprostowałem się. — JazzGot…
jazgot… Sprytne…
— Dopiero na to wpadłeś?
— Moja wina? Napisali „jazgot” przez dwa
„z” i duże „j” i „g”. To ich wina. Chcieli oszukać klienta.
— Myślę, że po prostu byli kreatywni…
— Kreatywność to kłamstwo. Prostota jest
piękna.
— Teraz to żeś wymyślił — ocenił mnie
brutalnie, ale po chwili nasza kłótnia poszła w zapomnienie, gdy pojawił się
Radek.
A raczej powinienem powiedzieć — The
Radek.
The Radek był chłopakiem Huberta, a także
powodem jego kilkumiesięcznych westchnień i chodzenia jak we mgle.
Może od początku.
Samego Huberta poznałem przez Internet,
aby móc z kimś porozmawiać. Z całej rzeszy ludzi, on jeden nie zagadał do mnie,
aby się umówić na seks. Podobno, według niektórych głosów, byłem „przystojny” i
mogłem mieć „każdego”. Jednak to co ich tak kręciło, mnie odrzucało. Piękno nie
było istotne.
Nie mówię, że Hubert to dziecko nocy
listopadowej deszczową porą. Po prostu był przeciętny. Trochę miśkowaty, w
okularach, z zarostem. Nawet gdyby się postarał, nie dobiegłby do kanonów
dzisiejszego piękna. Chociaż w pewnym stopniu chciał, a było to naszym tematem
rozmów jeszcze rok temu, gdy się poznaliśmy.
Mówił o swoich problemach z nadwagą, że
jeszcze nie jest przed nikim „wyoutowany” poza przyjaciółką. Ukrywał się,
wpadał w załamanie i był samotny. Moja obecność okazała się być nieoceniona,
mimo że wiekowo dzieliło nas blisko dziesięć lat. Mówił, że jestem za poważny
jak na swój wiek. Nie interesowało mnie to, po prostu byłem sobą.
W każdym razie, nasza znajomość nabierała
rumieńców, a Hubert zmobilizował się do tego, aby schudnąć. Skoro tak bardzo
chciał, wspierałem go i kibicowałem mu przy tym. Bieganie, skakanie, przysiady,
siłownia — wszystko to pomogło mu zrzucić kilkanaście zbędnych kilogramów, ale
dalej pozostawał, dobrze mi znanym, misiem.
Jednak miś w końcu odważył się pójść na
basen, aby tam popływać. W końcu pływanie było jednym z najbardziej zalecanych
dla niego sportów. I tam pojawił się the Radek!
The Radek był trenerem na basenie i uczył
pływać. Przez ten fakt, jego ciało wyglądało jak kanon piękna, a więc od razu
go nie polubiłem. Z pierwszych relacji, przynajmniej, bo jak poznałem the
Radka, to zmieniłem o nim zdanie. W każdym razie, Hubert się niesamowicie
zadurzył w trenerze i gdy tylko nadarzała się okazja, rozmawiał z nim. The
Radek z chęcią mu pomagał, aż w końcu, umówili się na randkę.
Nie do końca wiem jak to się stało, ale
Hubert twierdził, że to the Radek go zaprosił, a The Radek - że Hubert.
Ponieważ mój biedny umysł nie potrafił przyjąć tych wyjaśnień do wiadomości, po
prostu je zignorowałem. Nie zmieniało to faktu, że Hubert i Radek byli parą już
od blisko pół roku.
— Radek powiedział mi, że mam ładne oczy —
pochwalił się któregoś dnia Hubert, gdy wrócił ze spotkania. Jego rozmarzenie
sprawiło, że to ja zjadłem większą część pizzy.
— Och — Złapałem się za serce i udawałem
wzruszonego. — To takie powierzchowne! — dodałem. Hubert obrzucił mnie wtedy
nieprzyjemnym spojrzeniem.
Radek miał ładny uśmiech, a więc za to
mogłem go lubić. Zadbane zęby były powodem kilku malinek na szyi Huberta, ale
nie wnikałem w te sprawy.
Na początku bałem się, że Radek uzna mnie
za dzieciaka, ale potem, jak to często robiłem, zignorowałem problem innych,
czując się dobrze z samym sobą. Nie było jednak tak źle, skoro mogłem siedzieć
tutaj z Radkiem i Hubertem.
Radek był wyższy od Huberta, bardziej
muskularny, przystojniejszy. A jednak — Hubert miał gadane. No i pasowali do
siebie, nieważne co by pomyśleli inni. Widać było, że spędzają ze sobą miło
czas, angażując się poważnie w związek.
— Zakochałem się. — Tak brzmiało
podsumowanie Huberta w tej sprawie. To wyznanie padło dwa miesiące temu, gdy
razem z Hubertem wybrałem się na rowery.
— Cześć, kochanie. — Radek mrugnął do
Huberta, a ja wróciłem do rzeczywistości, zostawiając wspomnienia tam gdzie ich
miejsce. — Cześć, Amadeo!
— Radek — skinąłem mu głową ze śmiertelnie
poważnym wyrazem twarzy.
— Raduś — jęknął Hubert, prawie się
rozpływając. Zmarszczyłem czoło, a potem wstałem, tłumacząc się, że chcę
odebrać gorącą czekoladę. Stanąłem przy barze, dziewczyna zamrugała oczami
uśmiechnęła się szeroko.
— Przepraszam, że tak długo… — zaczęła,
ale pokręciłem głową.
— Nic się nie stało. Nawet dobrze, że tak
się przedłuża. Nie chcę być świadkiem zdrobnień i pieszczot słownych —
oznajmiłem. Ona zamrugała oczami, a potem zerknęła na tamtą parę. Pokiwała
głową i uśmiechnęła się do mnie. — Ma pani ładny uśmiech.
— O-Och! Dziękuję — odpowiedziała i
zarumieniła się.
— Jakiej pasty pani używa…?
— Jestem! — Ktoś nam przerwał i wraz z
jego wejściem, do środka bezwstydnie weszło zimne powietrze. Drgnąłem. —
Przepraszam, że się spóźniłem…! — mówił, wchodząc za bar i kierując się na
zaplecze. Zapewne tam było miejsce dla pracowników. — Takie korki i jeszcze
musiałem nakarmić psy, a potem…!
— Ale… ty dzisiaj nie pracujesz —
powiedziała dziewczyna. Blondyn zatrzymał się i przeniósł na nią spojrzenie.
— Co?
— Dzisiaj piątek. Pracujesz jutro.
— Och, ty w życiu! — Klepnął się w czoło.
— Pomyliły mi się dni! — Kręcił głową z niedowierzaniem. — To wracam do domu!
Dzięki i trzymaj się!
Pojawił się i zniknął tak szybko, że
nawet nie wiedziałem czy tu naprawdę był. Dowodem jego istnienia był jedynie
chłód, gdy otwierał i zamykał drzwi. Dziewczyna pokręciła głową i podała mi
kubek z gorącą czekoladą. Przyjąłem go, dziękując i ruszyłem do stolika gdzie
Hubert i Radek właśnie z czegoś chichotali.
— Coś się stało? — zapytałem,
zaciekawiony.
— Takie tam, u mnie w pracy —
odpowiedział trener, machając niedbale ręką. — Ach — spojrzał na zegarek. —
Zbieraj się, Hubert. Porywam cię.
— Co? Ale… — Również spojrzał na zegarek.
— Ej, obiecałeś mi, że będziesz miał
wolny wieczór — przypomniał. — Chodź, chodź!
— Amadeusz…
— Poradzę sobie — zapewniłem, dmuchając
na czekoladę. — Idźcie i płódźcie dzieci…
— To niemożliwe.
— Dobrze, że mnie uświadomiłeś —
westchnąłem. — Bez ciebie bym umarł…
Radek roześmiał się, a Hubert prychnął.
Pożegnali się i opuścili kawiarnię, zostawiając mnie samego przy stoliku.
Wypuściłem powietrze z płuc, a następnie delektowałem się przyjemnym, słodkim
smakiem gorącej czekolady. Nawet nie pamiętałem kiedy ostatni razem ją piłem.
Była naprawdę dobra i zanotowałem sobie, aby pojawiać się tu częściej.
Znajdowała się niedaleko dworca, a więc mogłem tutaj czekać na autobus, a nie
marznąć na zewnątrz.
Siorbiąc czekoladę, pogratulowałem sobie
rewelacyjnego pomysłu, a kawiarnię opuściłem zanim rozpoczął się wieczór
jazz’u.
***
Poniedziałek przywitał mnie chłodnym
deszczem. Zatęskniłem za ciepłym napojem, który sączyłem trzy dni temu.
Planowałem właśnie powrót do tej kawiarni, gdy ktoś przebiegł koło mnie,
wchodząc w kałuże i rozchlapując wodę na wszystkie strony. Wysoki chłopak,
zasłonięty kapturem, zaśmiał się głośno, rzucił przeprosiny przez ramię i
pognał dalej.
Zatrzymałem się na chwilę i spojrzałem na
swoje czarne, ochlapane nogawki. Powstrzymałem łzy i wypuściłem powoli powietrze.
W klasie pojawiłem się na kilka minut
przed dzwonkiem, zajmując swoje zwykłe miejsce. Przywitałem się z Basią, która
przypomniała mi o terminie wyboru zajęć dodatkowych.
Rozległ się dzwonek, który rozpoczął
kolejny tydzień lekcji.
Drzwi do klasy otworzyły się z hukiem i
wszyscy zamarli, spodziewając się naszej wychowawczyni. Jednak to nie ona
pojawiła się w drzwiach, a ktoś zupełnie inny.
Był to naprawdę postawny chłopak, o
krótkich brązowych włosach. Miał niedbale zarzucony plecak przez ramię, a jego
szara bluza była mokra od kropel deszczu. Jego ciemne oczy przejechały po
klasie, wprawiając wszystkich w zdziwienie i strach. Klasa zamarła, a potem
wszystkie głowy skierowały się w moim kierunku. Poczułem się czemuś winny, ale
jeszcze nie wiedziałem czemu.
Basia nabrała powietrza i wypuściła je
powoli. Posłała mi spojrzenie, życzące powodzenia i karcące moją głupotę.
Uniosłem brew, gdy chłopak ruszył
dziarskim krokiem, wśród ciszy. Nie kojarzyłem go, a byłem pewien, że już
zapamiętałem wszystkie twarze. Chłopak przeszedł przez klasę i zatrzymał się
przy mojej ławce. Uniósł brew i zmarszczył czoło zaskoczony moją obecnością.
— A kto to? — zapytał, nie kierując
pytania do mnie.
Ten głos z kimś mi się skojarzył.
— To jest Amadeusz — wyjaśniła Basia, bo
nieznajomy obrzucił ją ponaglającym spojrzeniem. — Nowy w klasie…
— Nowy? — Uśmiechnął się szeroko,
nachylając się ku mnie. — Fajno! To sobie zostaniemy kumplami — oznajmił,
siadając obok mnie i zarzucił rękę na moje ramię. — Co nie, kumplu?
Nie przestraszyłem się go, chociaż
właśnie do tego dążył.
— To ty mnie dzisiaj ochlapałeś… —
zarzuciłem mu, mrużąc oczy. To on rozchlapał wodę z kałuży.
— Wojtek — przedstawił się, wskazując na
siebie kciukiem.
Powoli wypuściłem powietrze z płuc.
Mogłem jednak posłuchać Basi i usiąść gdzieś indziej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz