CZĘŚĆ DRUGA
SERCE
Rozdział 21
Marzenie pewnego chłopca
Marzenie pewnego chłopca
Port praski jak zawsze wyglądał na
odrobinę niebezpieczne miejsce, chociaż fajnie się tu paliło papierosy.
Zwłaszcza w tak spokojny wieczór, gdy większość osób spędzała Święta w domach.
Co jakiś czas za moimi plecami przejeżdżał samochód, atakując długimi światłami
drzewa. Te rzucały długie cienie, przesuwające się po zaśnieżonej ziemi. Z
nudów uciskałem śnieg pod moimi butami.
Czekałem właśnie na tajemniczego
<8>. Obiecał mi, że na drugi dzień Świąt będziemy mogli się spotkać.
Właśnie dlatego pojawiłem się na porcie praskim, bo jak się okazało, anonim
pochodził z Pragi Północ. Ponieważ najłatwiej było mi się tu dostać,
postanowiliśmy, że tu się spotkamy. I czekałem.
Wpatrywałem się w wieczorną panoramę Warszawy,
gdzie ku niebu pięły się wieżowce, a wśród nich - Pałac Kultury. Ten widok
wyglądał naprawdę oszałamiająco, zwłaszcza gdy wszedłem na stare wały, które
kierowały się w głąb rzeki. Musiałem uważać na lód, aby nie wpaść do wody, więc
nie ryzykowałem kolejnych kroków, zatrzymując się w połowie drogi.
Nie denerwowałem się tym spotkaniem,
chociaż nie wiedziałem kto ma przyjść. Nie widziałem tego chłopaka. Na dobrą
sprawę, to może być też dziewczyna, która podawała się za chłopaka! W co ja się
wplątałem?
Niby było to głupie, ale musiałem
przyznać, że sam pomysł anonimowej wymiany smsów nie był taki zły. Wiele razy
mi to pomogło i pozwalało się uśmiechnąć. Z chęcią kontynuowałbym tą znajomość.
Ktoś poruszył się za drzewami, więc spojrzałem
w tamtym kierunku. Jednak to była jedynie zapalona biegaczka z zaczerwienioną
twarzą. Oddychała głośno, że nawet ja ją usłyszałem. Minęła mnie jedynie,
biegnąc dalej.
Wraz z chłodniejszym podmuchem, poprawiłem
swój szalik. Nosiłem prezent od Gaspara tak jak mnie prosił. Nie chciałem mu
przyznać racji, ale było mi o wiele cieplej w szyję. No i był bardzo wygodny.
Jeżeli chodziło o Gaspara to
utrzymywaliśmy kontakt poprzez Facebook’a. Pisaliśmy do siebie, gdy tylko
mieliśmy czas. Był na tyle miły, że wysłał mi zdjęcie zaśnieżonej wieży Eiffla,
na co ja mu odesłałem zdjęcie Sampo w czapce Świętego Mikołaja. Niestety
Warszawa nie posiadała wielkich, metalowych konstrukcji słynnych na całych
świat. A kota w czapce wszyscy kochają.
Znów usłyszałem czyjeś kroki. Tym razem ku
mnie szedł starszy mężczyzna z psem u boku. Szli spokojnie w moim kierunku, a
mi zabiło serce. To z nim cały czas pisałem? Uśmiechnął się do mnie, posłał mi
przyjazne spojrzenie zza okularów, a pies szczeknął wesoło.
Byłem tym trochę zaskoczony, bo facet
wyglądał na zdrowo po pięćdziesiątce. I lubił psy. Już otwierałem usta, aby coś
powiedzieć, ale on mnie minął i ruszył dalej ze swoim ciekawskim świata psem,
który po drodze obwąchał moje buty.
Moje. Piękne. Nowe. Buty.
Moje. Piękne. Nowe. Buty.
Zamknąłem oczy i zwróciłem się w kierunku
centrum. Skucha. To też nie był mój <8>. W takim razie były dwie
możliwości — albo mnie zobaczył i uciekł, ale to niemożliwe, bo już mnie no
widział. No chyba, że teraz się wystraszył. Albo po prostu się spóźniał tak
często jak ja.
W trakcie gdy pan z psem przechadzali się
dalej po wałach, dostrzegłem kątem oka kogoś kto szedł po ścieżce, niedaleko
ulicy. Ten ktoś się rozejrzał, a potem skierował na sam dół, przedzierając się
przez drzewa.
Wstrzymałem oddech i czekałem.
Ku mnie szedł niski, szczupły chłopak,
którego puchatą muskulaturę tworzyła naprawdę gruba kurtka. Miał też czapkę z
pomponem, który podskakiwał z każdym krokiem. Zatrzymał się na samym brzegu i
zawahał. Obserwowałem go i uniosłem dłoń, aby skinąć na niego palcami. Zarumienił
się mocno, spuścił wzrok i ostrożnie wszedł na wał, kierując się do mnie.
Im bliżej mnie był, tym więcej szczegółów
widziałem. Przede wszystkim miał tak jasne brwi, że zdawały się być prawie
białe. Błękitne oczy były niespotykanie jasne, trochę obce, nie z tego świata.
Był też sporo niższy ode mnie, bo gdy stanął obok, musiałem spojrzeć w dół.
Chyba był niższy od Nataniela, o ile to możliwe.
— Cześć — powiedziałem spokojnie. Prawie
podskoczył na dźwięk mojego głosu. — Jestem Oliwier — dodałem. — Ale to już
pewnie wiesz.
— Cz-Cześć! — odpowiedział, wystawiając ku
mnie dłoń. Uścisnąłem ją mocno, uśmiechając się zadziornie. — Zgadza się —
pokiwał głową.
— Znasz już moje imię — stwierdziłem. —
Mogę poznać twoje?
— J-Jasne! Jestem B-Błażej — przedstawił
się.
— Nie denerwuj się tak, człowieku —
poprosiłem, szturchając go w ramię. Wyglądał na naprawdę przestraszonego, co
potwierdzało słowa Gaspara.
Wyglądasz jakbyś chciał kogoś uderzyć.
Uśmiechnij się czasem…
— Chcesz zapalić na uspokojenie? —
zaproponowałem, sięgając do kieszeni po paczkę papierosów. Spojrzał na mnie
szczerze zaskoczony.
— Palisz? M-Myślałem, że koszykarze n-nie
palą.
Cholera, cały czas się jąkał. To było u
niego naturalne?
— Ja palę — odpowiedziałem, wyjmując
jednego. Przysunąłem paczkę pod jego nos, ale pokręcił głową. Wzruszyłem
ramionami i zapaliłem papierosa. Stanąłem tak, aby dym nie leciał na Błażeja,
który cały czas unikał kontaktu wzrokowego. Naprawdę się wstydził. —
Studiujesz?
Pokręcił głową.
— Jestem jeszcze w l-liceum — odpowiedział
trochę zażenowany. — To… nic złego, c-co?
— Jeżeli kiblowałeś kilka lat…
— N-Nie, nie! — zapewnił szybko. — Po
prostu mam osiemnaście lat…!
— Naprawdę? — zdziwiłem się. — Myślałem,
że jesteś starszy. Chociaż strasznie niski. Może od razu zaznaczę, że twój
wzrost i wiek mi nie przeszkadzają — oznajmiłem głośno, wydmuchując dym z ust.
Spojrzał na mnie z uśmiechem.
— Po prostu w-wiem, że jesteś już
studentem i nie wiedziałem czy b-będziesz chciał…
— Nie zawracaj sobie tym głowy —
poradziłem. — Czyli czeka cię matura?
— Niestety — pokiwał głową. — A-Ale nie
będzie tak źle!
— Na pewno nie.
I tak zakończyliśmy pierwszy, niezręczny
etap rozmowy. Błażej stawał się coraz pewniejszy siebie, co bardzo mi
odpowiadało. Widziałem, że mu zależy na tym, abym go polubił. Wybrał sobie
bardzo złego idola…
— To jak to się stało, że zostałeś fanem
koszykówki? — zapytałem. — Nigdy mi nie napisałeś.
— Ha, ha — podrapał się pod szyją. — B-Bo
to w sumie nic oryginalnego. W-Większość osób, które znam tak zaczęło. N-Naturalnie
dwa lata t-temu…
— Naturalnie — skinąłem głową. — Czemu
„naturalnie”?
— Uhm… Wtedy powstały C-Cudy — powiedział
powoli, jakby mówił coś oczywistego. W sumie nie powinienem się był spodziewać
innej odpowiedzi.
— No tak, te wasze Cudy — przyznałem.
— Byłem wtedy w pierwszej k-klasie, gdy
zaczęło się o nich robić głośno. Z ciekawości poszedłem na mecz i… — uśmiechnął
się szeroko. — To b-było to! I byli tacy zgrani, nie tylko na boisku, ale i
poza nim! Miałem kiedyś okazję jeść w tej samej restauracji co oni, no i… p-podsłuchałem
trochę. Nie o-oceniaj mnie źle!
— Spoko, sam lubię podsłuchiwać —
wzruszyłem ramionami. — Czyli grasz w kosza, ta? Na jakiej pozycji?
Błażej uśmiechnął się blado i znów
odwrócił wzrok. Nawet pompon na jego czapce wydawał się być zasmucony tym
pytaniem. Milczeliśmy jakiś czas, gdy mijał nas starszy pan z psem, który znów
obwąchał nasze buty. Dopiero gdy się oddalił Błażej postanowił coś powiedzieć.
— Nie, nie gram w k-kosza…
Zmarszczyłem czoło.
— Skoro tak bardzo lubisz ten sport, czemu
nie grasz? Nie masz z kim?
— Cóż, t-to jeden z p-powodów — przyznał
nieśmiało, przestępując z nogi na nogę. Po chwili zachwiał się i poślizgnął,
machając rękami. Wystrzeliłem dłonią ku niemu i złapałem go za kołnierz,
próbując powstrzymać go przed upadkiem. Złapał równowagę i zamarł w miejscu,
oddychając głośno. Warknąłem, bo zdałem sobie sprawę, że ratując go, upuściłem
papierosa. Pociągnąłem Błażeja do siebie i stanął na równych nogach. — P-Przepraszam…
— Nie szkodzi — rzuciłem. — Lepiej się
stąd zbierajmy. Lubię zimno, ale nie będę skakał za tobą do rzeki.
— J-Jasne!
Ostrożnym krokiem opuściliśmy oblodzone
wały. Gdy weszliśmy na ścieżkę, skręciliśmy w prawo, kierując się w stronę
Stadionu Narodowego. Robiło się już ciemno, dlatego zapalono pomarańczowe latarnie.
Śnieg iskrzył się w ich świetle, gdy tak sobie spacerowaliśmy w milczeniu.
— Od razu ci to powiem — stwierdziłem. —
Jestem ciekawski, ale nie do tego stopnia, że będę z kogoś próbował wydusić to
co ma do powiedzenia. — Choć tę zasadę miałem zamiar złamać jak tylko Malwina
wróci do mieszkania. Musiałem z nią poważnie porozmawiać o tej całej sprawie z
Podziemiem. — Jeżeli nie powiesz mi co cię gryzie, nie będę w to wnikał.
Błażej milczał. Obserwując go kątem oka,
zrozumiałem dwie istotne sprawy.
Błażej był cichy, bo się jąkał. Mnie to
osobiście nie przeszkadzało, ale widziałem to, iż nabawił się z tego powodu
kompleksów. I to prowadziło do drugiej sprawy — Błażej wolał się kontaktować
poprzez wiadomości tekstowe, do których używał jedynie literek, nie musząc się
odzywać, a przy tym wszystkim — jąkać. Na swój pogrzany sposób, było to nawet
fajne i urocze, ale musiał się chłopak przełamać.
— Po p-prostu niby się znamy, a-a… jednak
spotykamy się i r-rozmawiamy p-pierwszy raz w życiu.
— Zgadza się — przyznałem. — Nie
przeszkadza mi to. Jeżeli tobie to przeszkadza, może nie powinniśmy się
spotykać?
Spojrzał na mnie przestraszony.
— Nie t-to miałem na m-myśli!
— To zachowuj się normalnie. Nie zjem cię —
zapewniłem. — Jeszcze.
Nie wiedziałem czy odebrał to jako żart
czy groźbę, bo się nie uśmiechnął, ale skinął głową. Zawędrowaliśmy do
McDonalda, który wydawał się być mało świąteczny, ale jednak otwarty. W sumie
najważniejsze było to, aby móc gdzieś usiąść i porozmawiać.
Gdy Błażej zdjął czapkę, okazało się, że
ma równie białe włosy co brwi.
— Jesteś albinosem?
— W-Widać, prawda? — zaśmiał się. — J-Jąkający
się a-albinos. Cieszę się, że n-nie mam czerwonych o-oczu.
Niespotykane i fascynujące, stwierdziłem.
Nigdy w moim życiu nie znałem albinosa.
Razem zamówiliśmy sobie odrobinę ciepłego,
niezdrowego jedzenia i zasiedliśmy na prawie pustej sali. Przyglądałem się mu
uważnie, mając wrażenie, że nie będzie to zwykła znajomość. Uniósł wzrok i
uśmiechnął się ciepło.
— Fajnie, że chciałeś się s-spotkać —
stwierdził.
— Cała przyjemność po mojej stronie.
Jesteś blady jak mój kot — stwierdziłem, a gdy spochmurniał dodałem. — Lubię
koty.
Zaśmiał się wesoło, powoli przyzwyczajając
się do mojej obecności.
— P-Prawdę mówiąc chciałem się z t-tobą
spotkać — wydukał zawstydzony. — W-Wiem, że poznaliśmy się na czacie dla g-g-g…
— zawahał się i odchrząknął. — G-głupie. Eee… Potem okazało się, że j-jesteś
koszykarzem i nie m-mogłem się doczekać jak zobaczę t-t-twoją grę! P-Pisałeś,
że już nie chcesz grać, ale wystarczyło, że zobaczyłeś N-Nowe E-Elementaris. To
b—było tak jak ja miałem z C-Cudami! — jąkał się coraz bardziej, gdy się
ekscytował. — W-Widziałem cię j-jak grasz! N-Nawet chciałem p-p-podejść, ale
zaznaczałeś, że nie chcesz się widzieć, a więc… — zamarł na chwilę.
Uniosłem
brew.
— Podejść? — zdziwiłem się. — Nie można
zejść z trybun na boisko.
Zaśmiał się cicho i podrapał z tyłu głowy.
Na bladej twarzy dokładnie widziałem wszystkie rumieńce.
— N-Nie było mnie na trybunach. P-Prawdę m-mówiąc
zawsze b-byłem na boisku.
Zmarszczyłem czoło, próbując go sobie
przypomnieć, ale nigdzie nie mogłem go zobaczyć. Nie mogliśmy grać przeciwko
sobie, bo zapamiętałbym albinosa, a poza tym on był jeszcze w liceum. Błażej dał
mi chwilę, abym się zastanowił, ale poddałem się i pokręciłem głową.
— Przykro mi. Nie kojarzę cię.
— T-To nic dziwnego. W k-końcu nie robię
tam nic ważnego, a ty jesteś zajęty m-meczem — pokiwał głową. W jego głosie nie
czułem wyrzutów, a jedynie troskę. — J-Jestem jednym z w-wolontariuszy, którzy
czyszczą boisko w trakcie p-przerw. L-Latam z mopem — dodał, śmiejąc się cicho.
Wyprostowałem się, czując jakby ktoś
właśnie mnie uderzył w tył głowy. Jak mogłem nie zwracać uwagi na te osoby
przez cały czas mojej przygody z koszykówką. Była przerwa, schodziłem, piłem i
wracałem na boisko. Nawet nie patrzyłem na te osoby, wiedząc, że to ich
obowiązek.
Czułem jak policzki zrobiły mi się
czerwone ze wstydu. Nic dziwnego, że mógł być tak blisko mnie, gdy czyścił
boisko. Pewnie minęliśmy się setki razy. I dlatego był na każdym meczu!
— Nie… nie domyśliłbym się.
— D-Daj spokój. Kto na nas z-zwraca uwagę,
gdy zaraz p-po nas wchodzą cheerleaderki? — spytał. — Zresztą t-to
najfajniejsza robota jaką mam. M-Mogę być na boisku i o-oglądać wszystkie mecze
za darmo i b-być na bieżąco.
— Nie wolałbyś zagrać? — spytałem, dalej
trochę oniemiały.
— W-Wolałbym — przyznał cicho. — A-Ale nie
mogę…
— Nie możesz?
Odłożył frytkę, którą chciał zjeść.
Westchnął i spojrzał na mnie ponuro.
— Jestem chory — wyznał cicho. — Nie mogę
g-grać w koszykówkę. Nie mogę u-uprawiać wielu sportów… P-Przynajmniej do
czasu, aż b-będę miał o-operację. A i t-tak nie wiadomo czy się u-uda —
westchnął ciężko. — J-Jąkający się albinos z chorobą s-serca. T-Tego jeszcze
nie grali…
— Jesteś jak z innego świata — szepnąłem. —
Ale w tym dobrym znaczeniu! — dodałem szybko. — Przykro mi z powodu choroby.
Nigdy o tym nie pisałeś…
— W-Wolę o takich sprawach mówić p-prosto
w twarz. D-Dlatego nie mogę grać. N-Nie żebym miał z k-kim… — dodał.
— Nie możesz w ogóle grać? W ogóle, w
ogóle? — dopytywałem się.
— T-Trochę mogę — przyznał. — N-Na pewno
nie profesjonalnie… M-Moje serce za szybko się m-męczy. Ale nie poddam się! —
zapowiedział. — B-Będę jeszcze grał…!
Tym stwierdzeniem zrobił na mnie wrażenie,
przyznaję.
— Jeżeli chcesz, możemy czasem iść i
pograć — zaproponowałem. — Nie na poziomie profesjonalnym. Rekreacyjnie.
— Z-Zrobiłbyś to? — zdziwił się szczerze.
Prychnąłem głośno.
— Ciesz się, że są Święta Bożego
Narodzenia, jestem bardziej skory do dobrych uczynków — wyjaśniłem, ukrywając
to, że tak naprawdę zrobiło mi się go szkoda. Nie mógł mieć łatwo z wyglądem
albinosa, a do tego się jąkał. Plus, choroba powstrzymywała go przed grą, którą
tak kochał. To było jawnie niesprawiedliwie i nawet taki dupek jak ja był w
stanie to dostrzec. Ilość kompleksów po prostu po nim spływała, a ja poczułem
się odpowiedzialny do tego, aby jakoś go naprostować.
Z tą oto myślą, sięgnąłem po telefon.
Błażej obserwował mnie zaciekawiony.
— B-Będziesz dzwonił?
— Tak, jeden krótki telefon — wyjaśniłem,
wybierając odpowiedni numer. — Daj mi chwilę.
Skinął głową i czekał w milczeniu.
Wsłuchiwałem się w monotonny dźwięk i
wywróciłem oczami. Odebrał dopiero po pięciu sygnałach.
— Tak? — usłyszałem.
— Kapitanie! — uśmiechnąłem się wesoło, a
Błażejowi opadła szczęka.
— Dzwonisz d-do k-k-kapitana B-Brunona
Druha-Czerwińskiego? — zapytał szeptem, nie kryjąc fascynacji. Sam fakt, że
wiedział, iż Bruno ma dwa nazwiska był imponujący... Jednak i tak uciszyłem go
machnięciem ręki.
— Oliwier — stwierdził Bruno. Nie
wiedziałem czy z radością czy ze zmęczeniem. — Otrzymałem twoje sprośne,
świąteczne życzenia. Zdaję sobie sprawę, że nie odpisałem, bo nie wiedziałem,
prawdę mówiąc, czego oczekujesz, ale wiedz, że życzenia te skryłem głęboko w
moim sercu i zostaną tam już na zawsze…
— Tak, tak — nie uwierzyłem mu. — Cieszę
się, że nagi Mikołaj zrobił na tobie takie wrażenie. Pomyślałem, że czerwony
pasuje do czerwonego, zwłaszcza gdy to czerwień od klapsów, nie? Założę się, że
lubisz takie bdsm gierki, ty...
— Jeżeli w jakimkolwiek stopniu cenisz swoje żałosne życie, Oliwierze Madgrey, radzę ci nie kończyć tego zdania — syknął z taką mocą, że przeszedł mnie dreszcz. — Jeżeli jednak lubisz ból i cierpienie, dla których nie ma skali, wyzywam cię, dokończ.
Nie byłem na tyle głupi, aby wdawać się w polemikę z Brunonem. Ceniłem swoje życie, a bardzo dobrze pamiętałem jego wybuch na samym początku mojej przygody w Nowym Elementaris.
— W sumie dzwonię nie w sprawie sprośnych życzeń...
— Jeżeli w jakimkolwiek stopniu cenisz swoje żałosne życie, Oliwierze Madgrey, radzę ci nie kończyć tego zdania — syknął z taką mocą, że przeszedł mnie dreszcz. — Jeżeli jednak lubisz ból i cierpienie, dla których nie ma skali, wyzywam cię, dokończ.
Nie byłem na tyle głupi, aby wdawać się w polemikę z Brunonem. Ceniłem swoje życie, a bardzo dobrze pamiętałem jego wybuch na samym początku mojej przygody w Nowym Elementaris.
— W sumie dzwonię nie w sprawie sprośnych życzeń...
— Nie? — Tym razem usłyszałem ulgę. — W
takim razie, w czym mogę ci pomóc? — Jego zmiany charakteru potrafiły być
naprawdę zaskakujące. I przerażające. Pewnie to czyniło z niego oryginalnego i
niepowtarzalnego kapitana...
— Jest sprawa — spojrzałem na Błażeja.
Zaczynał ciężko oddychać. — Jaka jest szansa, że na treningi Nowego Elementaris
będę mógł zabierać gościa? Spoko chłopak, chciałby trochę pograć, ale nie może
ze względu na chorobę. W każdym razie byłoby mega miło, gdyby mógł się u nas
pojawić i trochę z nami pograć, co ty na to?
Bruno milczał przez kilka sekund.
Prawdopodobnie sprawdzał swój wyświetlacz, chcąc się upewnić, że rozmawia
właśnie ze mną.
— Proszę…? — spytał.
— Zgódź się. Przecież nic to nas nie
kosztuje, nie?
— Od kiedy zrobiłeś się dobry? — zapytał
zaintrygowany. — Kimkolwiek jest ten chłopak, musiał na tobie zrobić wrażenie.
Cieszyłem się, że Błażej tego nie słyszał.
Posłałem mu tylko uspokajające spojrzenie, bo teraz siedział jak na szpilkach.
— On sam cię później wprowadzi w
szczegóły, jeżeli będzie tego potrzebował.
— Nie jesteśmy fundacją charytatywną —
przypomniał surowo Bruno. — Sprowadzając jednego gościa, później wszyscy będą
chcieli. Poza tym treningi są i będą wymagające. Nie zmienię tego dla jednej
osoby.
— Przecież może sobie porzucać do kosza,
nie? Co w tym złego?
Bruno milczał.
— Kto to? — zapytał w końcu.
— Mój dobry znajomy — przedstawiłem. —
Błażej.
— Jak się poznaliście?
— Na imprezie, w ciemnym kącie. Zaoferował
mi podejrzane pigułki — warknąłem. — Na boisku, oczywiście! Lubi kosza,
kibicuje nam i chciałby z nami pograć. Nie pomyślałeś, że taka inicjatywa to
dobry sposób na reklamę i znalezienie sponsorów?
— Od kiedy przejmujesz się tą częścią
działania drużyny? — zapytał podejrzliwie.
— Zero wiary we mnie…
— Nie znam cię od wczoraj, Oliwier —
syknął. — Jednak właśnie to przemawia za tym, aby ten twój gość mógł pojawiać
się na treningu. Mało osób robi na tobie wrażenie, a więc… Niech będzie. Może
pojawić się na treningu Nowego Elementaris po Nowym Roku. Tylko raz! Potem
zobaczymy co dalej.
— Wiedziałem, że jesteś gość!
— Czy wykonujesz wszystkie ćwiczenia jakie
zaleciłem?
— Co? Hej! Nie słyszę cię — krzyknąłem. —
Bruno? Halo! Brak zasięgu! Dzięki, kapitanie…!
— Oliwier…!
Rozłączyłem się nim zdążył zmienić zdanie.
Uśmiechnąłem się do Błażeja i schowałem telefon. Wiedziałem, że przywita mnie
sroga nagana, gdy tylko wrócę na treningi, ale musiałem z tym żyć.
— Udało się. Kapitan zgodził się, abyś
towarzyszył nam na treningu Nowego Elementaris zaraz po Nowym Roku. Na razie na
jednym.
Błażejowi szczęka opadła jeszcze niżej.
— A-Ale… j-ja!
— Nie dziękuj — prychnąłem.
— P-Przepraszam! I dziękuję…!
— Tyle mogę zrobić w zamian za wsparcie
przez całe eliminacje — wzruszyłem ramionami. — Poza tym jestem ciekaw tego jak
grasz. Poszlibyśmy gdzieś na boisko, ale wszędzie śnieg… No nic, będziesz miał
szansę pograć z nami, o ile chcesz.
— J-Jasne, że chcę!
— No to dobrze — pokiwałem głową. — Uznaj
to za mój prezent bożonarodzeniowy.
Uśmiechnął się szeroko i skinął głową.
Sięgnął do plecaka, który cały czas ze sobą miał i wyjął z niego mały, ładnie
zapakowany prezent. Uniosłem brew, a potem parsknąłem śmiechem.
— Nie pierdol…
— P-Proszę — podsunął pakunek pod mój nos.
— Chciałem ci to d-dać na koniec spotkania… P-Po części jako łapówka, abyśmy
się j-jeszcze spotkali, ale teraz jest chyba odpowiedni czas…
— Och, romantycznie. W McDonaldzie —
rzuciłem. Błażej spuścił głowę, a ja drgnąłem. — Ej, ej! Młody, żartowałem! Nie
bierz sobie wszystkiego do siebie — poradziłem i przyjąłem podarunek. Skinąłem
głową w jego kierunku. — Dzięki.
— To t-taki tam drobiazg…
Prezentem okazał się być nowy zestaw
frotek, które zawsze lubiłem mieć w dużych ilościach. Głównie dlatego, że
bardzo szybko traciły swój oryginalny kolor i szybko się zużywały. Dlatego z
pewną niechęcią patrzyłem na żółte frotki Dawida, Filipa i Nataniela. Były
znoszone, ale dalej je zakładali na każdy mecz.
— Zawsze się przydadzą. Dzięki — schowałem
je do kieszeni, a papier niedbale rzuciłem na tacę. — To teraz jesteśmy kwita.
Żadnych więcej prezentów.
— Niech będzie.
Wróciliśmy do jedzenia, które już trochę
wystygło. Rozmawialiśmy teraz już tylko o koszykówce, przykre sprawy
odstawiając na bok. Im dłużej rozmawiałem z Błażejem, tym bardziej odnosiłem
wrażenie, że to całkiem towarzyski chłopak, tyle że wstrzymywał się przez swoje
kompleksy. Gdy już przełamało się pierwsze lody i dało mu się szanse, wychodził
z niego zabawny chłopak, mający niesamowite poczucie humoru.
Szczerze to ze śmiechu rozbolał mnie
brzuch. I przez cały ten czas, nie zauważyłem, że zbliżała się późna pora. Aż
do momentu, w którym Błażej spojrzał na zegarek.
— J-Już późno — stwierdził. — Muszę wracać
do d-domu.
— Ta, ja też powinienem. — Również i ja
spojrzałem na swój zegarek. Trochę się zasiedzieliśmy, a miało to być krótkie
spotkanie zapoznawcze. Sięgnąłem po swoją kurtkę. — Odprowadzę cię.
— Nie musisz — zapewnił z uśmiechem.
— Puścić kogoś samego o tej godzinie przez
Pragę Północ to jak życzenie śmierci. Poza tym i tak idę w tamtym kierunku. Mam
tam tramwaj…
— Skoro tak…
McDonalda opuściliśmy jako jedni z ostatnich.
Błażej kręcił głową, powtarzając, że mu się dostanie za to, że nie było go tak długo
w domu. Poradziłem mu, aby powiedział, że robił dobry uczynek, spędzając Święta
z samotnym studentem.
— Twoi rodzice wiedzą o tobie? —
zapytałem.
— N-Nie — pokręcił głową. — W-Wolałbym,
aby tak z-zostało. T-Tak będzie lepiej.
— Jak tam wolisz — wzruszyłem ramionami. —
Z doświadczenia wiem, że po czasie takie myślenie przechodzi. Lepiej mieć to z
głowy.
Nie odpowiedział, ale czułem, że wziął
moje zdanie pod uwagę. Spacer zabrał nam prawie pół godziny, ale gdy minęliśmy
plac Hallera, zorientowałem się gdzie jestem. Błażej mieszkał niedaleko, ale
okolica nie była zbyt przyjemna. Osiedle było ciemne i wzbudzało niepokój.
Wyobrażałem sobie, że w ciemnych bramach siedziały dresy, ale nawet oni
spędzali Święta z dala od swojego niebezpiecznego życia, na które składało się
przeklinanie i picie piwa. Prawdziwi niegrzeczni faceci już wymierali…
Tak bardzo się cieszyłem, że należałem do
tej pozostałości. Gaspar był dżentelmenem, ja jego przeciwieństwem. Jakoś to
grało… Czemu pomyślałem o Gasparze?
— T-Tu mieszkam. — Błażej wskazał na jedną
z klatek schodowych. — Dziękuję za to, że się ze m-mną spotkałeś — zatrzymał
się, a ja zaraz przed nim. — I, że mnie w-wysłuchałeś…
— Daj spokój, to drobiazg — zapewniłem,
wzruszając ramionami. — Też dziękuję, że się ze mną spotkałeś. Nudziło mi się
paskudnie w te Święta…
— D-Dalej nie wierzę, że będę mógł się p-pojawić
na treningu…! W-Widzieć wasze mecze to niezła z-zabawa, ale patrzeć jak
trenujecie i m-móc pograć z wami — rozmarzył się, zamykając oczy. — Cudownie…
— Ostrzegam cię, że kapitan Bruno może być
surowy, bez względu na to czy jesteś chory czy nie. Z nim nie ma cackania.
— Jasne. Domyśliłem się, gdy krzyczał d-do
was komendy — zaśmiał się. — Naprawdę znam t-twoją drużynę. Znaczy… nie uważaj
mnie za jakiegoś s-stalkera…!
— Nie uważam. Skoro i tak byłeś cały czas
na boisku, mogłeś wiele usłyszeć — zmrużyłem oczy. — Hmm…
— Co? — zapytał zaniepokojony.
— A nic, przez głowę przemknął mi pewien
pomysł — spojrzałem mu w oczy. — A teraz przemknął drugi, ale nie jestem
wystarczająco pijany.
— P-Pijany? — powtórzył po mnie. — Wiele
się dzieje w twojej g-głowie, co?
— Po prostu się nudzę — wyjaśniłem,
oblizując usta. Pocałowanie go było teraz śmiesznie proste. Osiedle było puste,
wszyscy wygrzewali się w domach, spędzając wspólnie Święta. A ja byłem mocno
napalony od kilku dni. Jednak całowanie go mogłoby się wydawać nie na miejscu.
Z drugiej jednak strony…
— Chyba już p-pójdę — wskazał kciukiem za
siebie. — Dzięki za miły wieczór. S-Spotkamy się jeszcze…?
— Jeżeli tylko będziesz chciał. Poza tym
widzimy się na treningu — dodałem. — Lepiej przyjdź, bo inaczej Bruno urwie mi
jaja za to, że zawracałem mu głowę. Prosił abyśmy kontaktowali się z nim w
tylko ważnych przypadkach.
— Nie j-jesteście przyjaciółmi?
— Cóż, ciężko tak to nazwać — podrapałem
się z tyłu głowy. — Nie jestem przyjacielem z nikim z drużyny. Tylko kumple…
Jego uśmiech nieco przygasł.
— Myślałem, że tworzycie g-grupkę p-przyjaciół.
— Może to tak wygląda z boku. Sorry, że
psuję ci wizję.
— Nie, nie — pokręcił głową. — I tak m-myślę,
że jesteście przyjaciółmi… Na pewnym poziomie — dodał. — Dobra, muszę naprawdę
wracać…!
— Trzymaj się.
— Dziękuję. — zrobił kilka kroków w tył. —
Ł-Ładny szalik — dodał.
— Hę? — zdziwiłem się i złapałem jeden z
jego końców. Szaro-czarny materiał był ciepły. — Dzięki. To prezent.
Własnoręcznie robiony — dodałem z uśmiechem.
— K-Komuś musi na t-tobie zależeć —
stwierdził, zbliżając się do klatki schodowej.
— Co? Nie, to nie tak. To tylko prezent —
stwierdziłem uparcie.
Posłał mi ostatni uśmiech, a potem sięgnął
do kieszeni po klucze. Zmrużyłem oczy. O czym myślał? Że miałem kogoś? Że komuś
na mnie zależało? Gdyby tak było, nie spędzał bym tych jebanych Świąt samotnie!
Dlatego napisałem do ciebie…
Ruszyłem ku niemu, nieco zdenerwowany. Nie
wiedziałem co mną kieruje, ale gdy odwrócił się zdziwiony, słysząc moje kroki,
przycisnąłem go otwartych drzwi. Spojrzał na mnie przerażony i już chciał coś
powiedzieć, gdy go pocałowałem.
Nie planowałem tego. Nawet nie chciałem tego
do końca zrobić, ale wyszło jak wyszło. Czemu to zrobiłem? Bo według jego
insynuacji coś czułem do Gaspara, a wcale tak nie było. Nie miałem nikogo, a
przez to mogłem mieć wszystkich. W tym i Błażeja. I tego się trzymałem.
Usta Błażeja były bardzo zimne, prawie
nieprzyjemne. Nie poruszały się, całkowicie zaskoczone. Dlatego pozwoliłem
sobie na to, aby się przysunąć. Dopiero wtedy Błażej wyczuł zagrożenie i
odepchnął mnie. Nie był silny, ale odsunąłem się, oddychając spokojnie.
Błażej za to wpatrywał się we mnie z
przerażeniem i fascynacją. Jego błękitne oczy zrobiły się wielkie.
— C-Co to było? — zapytał zaskoczony.
— Prezent niespodzianka? — zasugerowałem.
Rozejrzał się, przestraszony, jakby myślał że z klatki zaraz wypadnie jego mama
z miotłą.
— O-Oliwier, nie powinieneś… — zaczął
powoli.
— Nie powinienem? — uniosłem brew. — Co w
tym złego? To tylko pocałunek…
— Dla mnie to nigdy nie j-jest „tylko” p—pocałunek!
— oburzył się, zaczerwieniony. — To d-dla mnie coś znaczy!
— Ech… To tylko pocałunek. Nic więcej, nic
mniej.
Jego oczy zaszły łzami, nawet nie
wiedziałem kiedy. Odwrócił się na pięcie i bez pożegnania zniknął w klatce
schodowej. Wpatrywałem się jakiś czas w miejsce, w którym przed chwilą stał.
Cofnąłem się o kilka kroków i obróciłem na pięcie. Miałem wrażenie, że zrobiłem
coś bardzo złego.
No cóż… w końcu byłem złym człowiekiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz