Rozdział 4
Jego luz
Jego luz
Nie przejmowałem się za bardzo
zniknięciem Wojtka, bo można było grać i bez niego, próbując wybrać odpowiednie
piosenki. Jednak przez następne dni zachowywał się bardzo dziwnie, biorąc pod
uwagę, że nie pamiętałem, abyśmy się o coś pokłócili.
Intensywnie nad tym myślałem, gdy zbywał
mnie półsłówkami, ignorował lub nie podróżował ze mną od klasy do klasy, co
wcześniej zawsze robił. Jego towarzystwo było tak częste, że zdążyłem się do
niego przyzwyczaić, a dzięki temu wpadliśmy w pewien schemat. Nie lubiłem jak
coś psuło schemat i rozwalało monotonnie. Od momentu, gdy Wojtek zaczął robić
się zimny, ja zacząłem chorować. Za wszelką cenę nie chciałem do tego dopuścić,
więc zakładałem dodatkową bluzę, aby się nie przeziębić. Nienawidziłem być
chory!
— A jemu co? — zapytał Seweryn, gdy po
skończonej próbie, Wojtek wyszedł z sali jako pierwszy, żegnając się
warknięciem.
— Nie wiem, nie mówił mi — odpowiedział
Kajetan, chowając gitarę do futerału. — Mam nadzieję, że mu przejdzie do
naszego występu w JazzGocie…
Seweryn, a właściwie jego starszy brat,
załatwił nam salę na koncert za tydzień, w piątkowy wieczór, który miał już
należeć do października. Nawet nie zauważyłem jak szybko minął ten pierwszy
miesiąc, gdy zagłębiałem się w muzykę.
— Lepiej żeby się ogarnął — stwierdził
Seweryn, zarzucając na siebie nowy, czarny płaszcz.
— Co ty masz na sobie? — zapytała Klara.
— Co? — zdziwił się. — Kupiłem wczoraj.
— Wyglądasz jak mroczny profesor z
Hogwartu.
— Seweryn Snape — stwierdziłem. Kajetan i
Klara parsknęli śmiechem. Blondyn obrzucił mnie zimnym spojrzeniem, które
prawie przebiło moje serce.
— Doprawdy, zabawne…
Niecałą godzinę później siedziałem w JazzGocie,
a towarzyszył mi Hubert. Spóźnił się i zasapany podszedł do krzesła. Opadł na
nie bez sił i pokręcił głową. Zdjął okulary, gdy się ze mną witał.
— Ciężki dzień? — zapytałem.
— Cholernie… — odpowiedział. — Potrzebuję
kawy.
— Co takiego się stało?
— Nie ty jeden bierzesz udział ze swoim
zespołem w konkursie — mówił, przecierając szkiełka. — Tyle, że dzieciaki są
bardziej niesforne niż kiedykolwiek. Nie wiem, jesień idzie czy coś…?
— Jesień już się rozpoczęła —
poinformowałem. Łypnął na mnie ponuro.
— Zapomniałem o twoim maniakalnym
pilnowaniu dat.
— Ktoś musi — stwierdziłem, sięgając po
gorącą czekoladę. — Za tydzień mamy koncert tutaj.
Hubert założył swoje okulary i zamrugał z
niedowierzaniem.
— Tutaj? W JazzGocie? Twój zespół?
— Zgadza się. I nie mój. Klary —
sprostowałem. — Ja tylko gram na pianinie…
— Ale to znaczy, że gracie… jazz?
— Zostałem do tego poniekąd zmuszony —
odpowiedziałem, nie chcąc przyznawać się do tego, że gatunek ten wręcz mnie
oczarował. — Ale gra się przyjemnie, chociaż brakuje mi „luzu”.
— Luzu? — powtórzył. — Cóż, jazz to
improwizacja, to jasne… I oczekują, że ktoś tak sztywny jak ty zluzuje?
— Tak — odpowiedziałem bez mrugnięcia okiem.
Hubert pokręcił głową i już chciał coś
powiedzieć, ale została podana jego kawa. Zatopił w niej spragnione usta i
odetchnął spokojnie, wtapiając się w krzesło. Oczekiwałem, aż stan jego
chwilowego wniebowstąpienia minie.
— Pomóż mi zluzować — oznajmiłem.
— Ach, tak czułem — uśmiechnął się z
satysfakcją. — Cóż, możemy znaleźć kilka sposobów… Możemy iść na imprezę! Tam
zluzujesz.
— Naprawdę widzisz mnie na imprezie? —
zapytałem.
Hubert otworzył usta, a potem się
zawahał.
— Masz rację. Nikt nie potrzebuje kłody
na imprezie.
— Zdaję sobie sprawę ze swojej
sztywności, ale twoje komentarze i tak są bolesne…
— Dobra, dobra! — machnął ręką. — Może
powinieneś iść ze swoimi nowymi znajomymi na miasto? — zaproponował. — Albo
zaproś ich do siebie! Wiesz, posiedźcie, obejrzyjcie film, poznajcie się nie
tylko od strony muzyki.
Wyprostowałem się, zaintrygowany.
— Interakcje społeczne w domu jednego z
uczestników — szepnąłem.
— Albo… jak to nazywają normalni ludzie,
spotkanie przyjaciół.
— Nie są moimi przyjaciółmi —
zaznaczyłem.
— Przepraszam — syknął znad kubka kawy. —
Zapomniałem też, że masz odpowiednie terminy awansów poszczególnych osób z
rangi „znajomy” na „kolega” lub „przyjaciel”.
— To kwestia cierpliwości… Nie moja
sprawa, że niektórym brak wytrwałości. Jednak wszystko wskazuje na to, że do
Bożego Narodzenia awansuję ich na „kolegów”.
— Jesteś taki dobroduszny…
— Tak, zgodzę się z tym — przyznałem,
dumny że i on tak twierdzi. — Muszę wystosować odpowiednie zaproszenia…
— Nie zapomnij o R.S.V.P.
— Nigdy nie zapominam o R.S.V.P.
Hubert wywrócił oczami, podczas gdy ja
sięgnąłem po mój telefon. Wcześniej, cała czwórka z klubu, podała mi swoje
numery, a więc miałem z nimi kontakt. Teraz musiałem jedynie wymyślić
odpowiednie zaproszenie, aby zwabić uczestników, którzy mieliby mi pomóc się
„luzować”.
Odpowiednie wybranie słów zajęło mi pół
godziny, podczas której Hubert był mniej lub bardziej przydatny.
— Napisz, że jutro o czwartej. I tyle.
— Co za brak profesjonalizmu —
prychnąłem. — Muszę dowiedzieć się też co moi goście lubią.
— Chipsy i Colę.
— Nonsens. Mają zbyt dobre figury, aby
lubić chipsy i Colę…
Hubert przyłożył dłoń do czoła.
— Załamujesz mnie, człowieku…
— Nie bądź śmieszny. Człowiek nie może
się fizycznie załamać.
Hubert zamknął oczy i odczekał kilka
sekund nim je ponownie otworzył.
— Wiesz lepiej — stwierdził. — Zafunduj
im fondue.
— Myślisz…? — zastanowiłem się chwilę. —
To nie będzie takie trudne…
— Amadeo, po prostu zaproś ich, a sam
zobaczysz, że będzie dobrze. Ma być luz, tak? Więc nie planuj wszystkiego.
Pozwól sobie na… spontaniczność.
— Ale… — zacząłem. — Ale… plany…
— Nie! Żadnych planów. Po prostu ich
zaproś do siebie na jutro na czwartą i niech przyjadą. Mówiłeś, że ten Wojtek
ma samochód, więc może ich podwieźć… Swoją drogą, czemu on ma prawo jazdy? Nie
jest dopiero w drugiej liceum?
Spojrzałem na Huberta, całkiem
zaintrygowany.
— Masz rację. Nie powinien mieć jeszcze
prawa jazdy… Chyba, że…
— Kiblował.
— Nie zdał, tak — pokiwałem głową. — To
ciekawe.
— Czemu?
— Nie wspominał o tym…
— Też bym się tym nie chwalił. Nie jest
to społecznie mile widziane — zauważył Hubert. — Uczniowie nie lubią mówić o
złych ocenach, a co dopiero o tym, że się nie zdało?
— Tak, to by miało sens. Nie będę go o to
wypytywał. — Pokiwałem głową. — Dobrze. Napisałem. Wierzę, że odpiszą jak
najszybciej.
— A jak twój tata? Nie będzie miał nic
przeciwko?
— Nie. Odkąd się dowiedział, że prowadzę
integrację z ludźmi, jest bardzo temu przychylny. Zresztą, jutro go nie będzie.
— Hmm… praca?
— Tak, niestety. — Pokiwałem głową,
klikając zielony przycisk i rozsyłając cztery podobne wiadomości. Położyłem
telefon na stole, aby w razie czego widzieć wiadomości przychodzące. — Nie masz
przypadkiem życia dorosłego?
— Auć!
— Pytam, bo siedzisz już tu ze mną prawie
godzinę.
— Jesteś okropny — stwierdził. — Zbiorę
się jak będziesz szedł na autobus. Mam jeszcze jedno pytanie.
Uniosłem brew. Hubert lubił trzymać
najciekawsze pytania na sam koniec rozmowy. Byłem już na to przygotowany.
— Tak?
— Który ci się podoba?
— Myślę, że mój — odpowiedziałem,
marszcząc czoło i sięgając po okrągły, biało-zielony kubek po gorącej
czekoladzie. — Lubię te kolory…
— Mam na myśli twoich kolegów z zespołu,
kretynie.
— Precyzuj… — stwierdziłem ponuro. Skąd
miałem wiedzieć o co mu chodzi? — Żaden.
— Jasne! Masz trzech do wyboru i żaden?
— Są mili. Poza jednym. Jeden jest
dupkiem. Ale Wojtek i Kajetan to naprawdę miłe osoby.
— Aha! Czyli lecisz na dupka!
— Nie jestem masochistą.
— To… — zawahał się. — Człowieku, to jest
myśl!
— Myśl?
— Najlepszy pomysł, aby się wyluzować to
iść z kimś na randkę!
— Naprawdę? — Uniosłem brew. — Według
twoich opowieści randki to źródła stresu, nerwów i bólów żołądka.
— Tak mówiłem?
— Twoja pierwsza randka z Radkiem… —
przypomniałem.
— Ach… ta — zamyślił się chwilę, a potem
uśmiechnął się szeroko. — Ważne, że skończyła się dobrze. Bardzo dobrze. Nawet
fantastycznie dobrze…
— Wystarczy. Jak wspomniałem, nie jestem
masochistą.
— Chodzi mi o to, że jeżeli byś sobie
kogoś znalazł… — zaczął, ale mu przerwałem.
— Nie szukam nikogo w świecie, gdzie
ludzie doszukują się piękna i młodości — oznajmiłem. — Zresztą, sam poznałeś
Radka dopiero mając dwadzieścia osiem lat i to jest coś poważnego. Mam jeszcze
dziesięć lat, nie śpieszy mi się.
— Amadeusz… — Pokręcił głową, zasmucony. —
Ja i ty jesteśmy w innej sytuacji. O mnie wiesz tylko ty, Radek i Daria.
Ukrywam się przed swoją rodziną i na Boże Narodzenie zawsze muszę unikać
pytania: „a znalazłeś już sobie ładną dziewczynę?”. Bo co powiem mojej babci?
Tak, babciu. Ma na imię Radek, jest pływakiem i lubi filmy z Clintem
Eastwoodem? Ty z kolei, Amadeo, masz rewelacyjne stosunki ze swoim ojcem, który
akceptuje twoją orientacje. Nie czekaj dziesięciu lat, bo to będą bardzo
samotne lata — poradził, uśmiechając się delikatnie. Teraz czułem, że mówi
poważnie. — Masz wspierającą rodzinę, masz przyjaciół… Jeżeli trafi ci się
okazja, nie zmarnuj jej, dobrze?
Obserwowałem go uważnie przez kilka
sekund. Wesoły Hubert zmienił się diametralnie. Zionęła od niego powaga i
zrozumiałem, że chce dla mnie jak najlepiej. W końcu on już miał bagaż
doświadczeń.
Powoli skinąłem głową.
— Jesteś całkiem dobrym nauczycielem —
stwierdziłem, a on się roześmiał. — Zgoda… Jak będzie okazja, ale nic na siłę —
zaznaczyłem. — Muszę się zbierać. Za piętnaście minut mam autobus.
— W takim razie i na mnie pora.
***
— Tylko nie narozrabiajcie. — Tymi
słowami pożegnał się ze mną mój ojciec, gdy opuszczał dom, poprawiając okulary
przeciwsłoneczne. Początek października był nawet słoneczny i ciepły.
Obserwowałem jeszcze przez jakiś czas jak tata idzie do swojego samochodu i
odjeżdża.
Miałem pozostać luźnym, dlatego
powstrzymałem potrzebę przygotowania stołu, ograniczając się jedynie do
rozstawienia kubków. Reszta będzie podana dopiero jak ktoś będzie chciał.
Żadnych wystaw. Żadnych planów. Luzik.
Jednak „luzik” nie powstrzymał mnie w
posprzątaniu domu. Tak się w to wciągnąłem, że ledwo zdążyłem wziąć prysznic,
gdy usłyszałem podjeżdżający samochód. Nie byłem wampirem z super czułym
słuchem, po prostu na tej pustelni można było usłyszeć tego typu odgłosy. Poza
tym miałem całkiem dobry słuch, tak przy okazji.
Zszedłem na dół, aby przez okno
obserwować jak cztery osoby wysiadają ze srebrnej Toyoty. Zatrzymały się przed
ogrodzeniem, urzeczone tym co zastały. Stwierdziłem, że to dobry znak.
Czytałem, że ludzie lubią ładne budynki. Wierzyłem, że mój dom właśnie taki
był.
Kajetan i Seweryn wymienili się uwagami,
a Wojtek zaśmiał się głośno, by potem znów spochmurnieć. Klara ocknęła się jako
pierwsza i ruszyli w kierunku drzwi.
Przywitałem ich już na tarasie, gdy bez
przeszkód przedostali się przez furtkę, która przeważnie była po prostu
otwarta.
— Amadeo! — Klara wyściskała mnie,
ogrzewając zmarznięty policzek o mój. — Niezła chata!
— Mogłeś nas uprzedzić — wtrącił Seweryn.
— Wziąłbym swój żabot.
— Po co, profesorze Snape? — spytał
Kajetan. — Tobie pasuje ta mroczna elegancja.
— To było tak zabawne, że zapomniałem się
roześmiać — skwitował jedynie.
— Mówiłem, że będziecie zaskoczeni —
rzekł Wojtek z nieukrywaną dumą.
— Dziękujemy za zaproszenie — dodała
Klara. — Mega miejsce! Latem musi być naprawdę niesamowicie, co?
— Zależy co masz na myśli —
odpowiedziałem. — Ilość robaków istotnie jest niesamowita…
Chyba odebrali to jako żart, bo zaśmiali
się wesoło.
Zaproponowałem im siedzenie w salonie, ze
względu na to, iż mój pokój mógł się okazać za mały. Teraz czekało przede mną
wyzwanie podejmowania gości. Przypomniałem sobie wszystkie porady jakie
dostałem od Huberta i zasady odnalezione w Internecie. Chciałem być jak
najlepszym gospodarzem. Zwłaszcza, że zdałem sobie sprawę, że po raz pierwszy
miałem gości w domu, którzy byli w moim wieku.
— Denerwujesz się czymś? — zapytał
Kajetan, gdy podawałem mu kubek z colą. Hubert miał rację, chcieli colę i
chipsy. Nigdy nie przypuszczałem, że z mojego przyjaciela jest taka imprezowa
bestia.
— Nie — pokręciłem głową. — Jest wam za
zimno? Za ciepło? Mogę zwiększyć ogrzewanie. Albo rozpalić kominek.
— Człowieku, usiądź. — Seweryn mi wskazał
miejsce na kanapie. — Już odrobiłeś swoją pańszczyznę.
— Dokładnie, Amadeo — dodała Klara. Ona
wybrała sobie miejsce na puchatym dywanie i opierała się o sofę. — Luzik.
— Racja — skinąłem głową, siadając we
wskazanym miejscu. — Fajnie, że przyjechaliście.
— Nie ma sprawy — wtrącił Kajetan. —
Byliśmy ciekawi gdzie mieszkasz. Mówiłeś, że dojeżdżasz, ale naprawdę masz
spory kawałek!
— Wydawało ci się, bo Wojtek pomylił
zjazdy — wtrącił nasz uroczy blondyn, sięgając królewskim gestem po kubek.
Bardziej do niego pasowałby kielich. Złoty. Wysadzany drogimi kamieniami.
— Jesteś na miejscu, więc nie chcę
słyszeć narzekań — warknął Wojtek.
— Oczywiście, oczywiście — uniósł dłoń na
znak poddania się. — Swoją drogą, Amadeusz, zdecydowaliśmy, że zagramy między
innymi But Not For Me i Bag’s Groove. Tak na początek. No i Lullaby
of Birdland, co by Klara trochę pozawodziła…
— A kto zaśpiewa But Not For Me?
— Ja — odezwał się nieśmiało Kajetan.
— Umiesz śpiewać? — zdziwiłem się.
Kajetan zaśmiał się cicho i pokręcił głową.
— Czemu wszystkich to tak dziwi? —
zapytał. — Wiem, że nie wyglądam…
— Nie wygląd się liczy! — zaznaczyła
Klara.
— Ona wie co mówi — zauważył Seweryn, za
co dostał z pięści w udo. — Au! To miał być komplement!
— Próbuj dalej…
— W przyszłym tygodniu możemy poćwiczyć w
JazzGocie — poinformował Seweryn. — Także przenieśmy próby ze szkoły do
kawiarni.
— Nie ma sprawy — odpowiedziałem,
pamiętając, że stoi tam ładne pianino, z którym już wymieniałem się czułymi
spojrzeniami.
Okazało się, że im dłużej razem
siedzieliśmy, tym „luźniej” się robiło. Nie potrzebowałem całego planu imprezy,
aby goście dobrze się bawili. Rozmowa sama prowadziła nas do różnych tematów,
zahaczając o muzykę, szkołę, matury (Klara, Kajetan i Seweryn byli o rok
starsi), a także mniej inteligentne tematy jak chociażby śmieszny filmik z
kotem w Internecie.
Czas mijał nam całkiem szybko. Ponieważ
goście bardzo chcieli, zrobiłem im małą wycieczkę po domu, prezentując
sypialnie ojca (tutaj zaznaczyłem, że moja mama już nie żyje, a wszyscy zrobili
— Ooooch… tak mi przykro!), salon, kuchnię, łazienki, górne piętro, w tym i mój
pokój oraz bibliotekę ojca, która kiedyś należała do mojej babci.
Wycieczka zatrzymała się w moim pokoju i
tu już została, decydując się na przeniesienie spotkania z salonu. Nie
potrafiłem ich grzecznie wyprosić, więc musiałem poświęcić mój pokój.
Ignorowałem fakt jak beztrosko obchodzą się z ciężko zdobytą symetrią w tym
pokoju.
W pewnym momencie zszedłem na dół do
lodówki, aby móc sięgnąć kolejną butelkę z napojem gazowanym. Zastanawiałem się
jeszcze nad doniesieniem paluszków, gdy usłyszałem kroki na schodach.
Spojrzałem tam, aby ujrzeć wyłaniającego się Wojtka. Wyglądał na ponurego i jak
teraz sobie przypomniał, odzywał się najrzadziej ze wszystkich. Jako dobry gospodarz,
musiałem interweniować.
— Szukałem łazienki — wyjaśnił swoją
obecność.
— Jedna jest na piętrze — powiedziałem.
— Taaaa… — pokiwał głową. Jak na osobę,
która szła do łazienki, podejrzanie długo stał w jednym miejscu.
— Wszystko w porządku? — zapytałem
zaciekawiony. Byliśmy sam na sam po raz pierwszy od kilku dni, podczas których
usilnie mnie ignorował.
— Ta, jasne — odpowiedział.
— Rozumiem — skinąłem głową, ruszając w
kierunku schodów.
— Poczekaj — zatrzymał mnie,
zestresowany, kładąc mi rękę na ramieniu. Zdałem sobie sprawę jak wielkie ma
dłonie.
— Paluszka? — zapytałem zaskoczony,
unosząc opakowanie.
— Nie. — Pokręcił głową i odchrząknął. —
Posłuchaj, czy ty mnie nie lubisz, czy coś?
Zamrugałem oczami szczerze zaskoczony.
— Proszę?
— Nieważne. — Puścił mnie i pokręcił
głową silniej niż poprzednio. — Nieważne.
— Z reguły, gdy ktoś tak mówi, jest to
raczej coś ważnego — pochwaliłem się swoimi doświadczeniami, które wywodziły
się od lamentów Huberta. — Odpowiadając na twoje pytanie: nie wiem. Nie jestem
przyzwyczajony do tego czy kogoś lubię czy nie. Nigdy mnie to nie interesowało,
tak na dobrą sprawę. Jednak jesteś jedyną osobą, która się mnie trzyma i nie ma
mnie za dziwaka w klasie. Nigdy mi nie zależało na silnych przyjaźniach, ale dzięki
tobie mam co do tego postanowienia wątpliwości. Dlatego myślę, że się lubimy.
To proste, czyż nie?
Spojrzał na mnie szczerze zaskoczony moją
odpowiedzią.
— Eee…
— Niepotrzebnie się przejmujesz moją
opinią — zaznaczyłem. — Nie chcę, aby ktoś się przeze mnie zamartwiał.
— Ale mnie interesuje twoja opinia —
warknął.
— Tak? Czemu? — Teraz to ja spojrzałem na
niego zaskoczony.
— Bo… Ty też jako jedyny z klasy nie masz
mnie za bandytę! Za dziwaka — dodał, spuszczając wzrok. — Chyba pod tym
względem jesteśmy podobni.
Milczałem, obserwując jego reakcje.
Zauważyłem, że nerwowo bawi się kciukiem — rozluźniając go i ściskając w dłoni.
— Nie do końca rozumiem — wyznałem.
— Cholera, no — warknął, drapiąc się z
tyłu głowy. — Wszyscy w klasie mają mnie za kogo mają. Mam już etykietkę. I
kiedy myślałem, że tak będzie do końca liceum, pojawił się nowy uczeń…
— Kto?
— Ty!
— Ach — Skojarzyłem fakty. — No tak…
— W każdym razie — odchrząknął. —
Pomyślałem, że to jest szansa, aby móc się z kimś skumplować. Dlatego…
Interesuje mnie twoja opinia.
Nie wiedziałem co odpowiedzieć. Nikt
jeszcze nie chciał się ze mną „skumplować”, a nagle chciały tego cztery osoby.
Jednak to Wojtkowi zależało najbardziej. Zrozumiałem dlaczego. Znów poczułem
dziwny ścisk w żołądku i ciepło na twarzy. Nie wiedziałem czemu tak się dzieje
i co to miało wspólnego z obecnością Wojtka. Byłem obcym jeżeli chodziło o
świat uczuć i emocji. Nie korzystałem z nich, a przynajmniej — starałem się z
nich nie korzystać.
— Wojtku — zacząłem, a on drgnął. — U
mnie masz jedynie etykietkę miłośnika jazzu. Nie interesuje mnie twoja
przeszłość, skoro mnie w niej nie skrzywdziłeś.
Wyglądał jakby moje słowa, mimo moich
dobrych chęci, odrobinę go zraniły. Jednak tę odrobinę przyćmił uśmiech ulgi i
głośny śmiech.
— Gadasz jak jakiś protagonista
opowiadania! — zarzucił mi, klepiąc w ramię. Prawie upuściłem paluszki i Colę.
— Jak kto…?
— Przepraszam, że się wtrącę. — Z góry
dobiegł nas niezadowolony głos Seweryna. — Ale pragnę napić się Coli, o ile to
nie problem.
— Oczywiście, że nie. Chyba, że zatkałeś
sobie gardło jadem — zauważyłem. Wojtek parsknął śmiechem, a Seweryn zmrużył
oczy.
— Odejmuję pięć punktów Gryfonom.
***
Grałem na pianinie, ledwo co wyuczoną
melodię. Starałem się trafić w klawisze, skąpane w słonecznym blasku. Za oknem
trwała zima, a jednak ten dzień był nawet ciepły. Na dole panowało lekkie
zamieszanie, które ignorowałem. Zagłuszałem to wszystko dźwiękami pianina. Moi
rodzice rozmawiali z jakimś mężczyzną i, najprawdopodobniej, jego siostrą. Ich
szloch był przytłaczający, dlatego wygłuszałem to pianinem najlepiej jak
potrafiłem. Perfekcyjnie stawiane dźwięki potrafiły zagłuszyć cierpienie z
głosów obcych ludzi.
Tego chciałem.
Zatrzymałem się na chwilę. W pokoju
zapadła cisza, wśród której usłyszałem jak ktoś uchyla drzwi. Obejrzałem się za
siebie i mignęła mi nieznana postać. Nie potrafiłem jej zidentyfikować…
Obudziłem się, otwierając oczy. Budzik
obok dzwonił uparcie, domagając się wyłączenia. Usiadłem na łóżku i spełniłem
prośbę. Zapadła cisza.
To był dopiero dziwny sen, pomyślałem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz