sobota, 21 marca 2020

Ósmy cud - Rozdział 37 - Mechaniczne serce


Rozdział 37 
Mechaniczne serce

Gaspar przejechał palcami po ustach, gdy tylko się obudził. Był to odruch bezwarunkowy. Miał niejasne wrażenie, że ktoś go przed chwilą tam dotknął. Jednak to było niemożliwe. Dotarło to do niego, gdy tylko się rozejrzał po pokoju. Poza śpiącym Jacquesem nikogo tutaj nie było. Jedynie przyjemne wspomnienie ciążyło na wargach i sercu.
Gaspar usiadł na łóżku i przeanalizował wydarzenia minionej nocy. Spacer. Oliwier. Deszcz. Chłód. Rozmowa. Jego usta. Ceglany wiadukt. Parasolka. Pocałunek.
Miał wrażenie, że to wszystko wydarzyło się w poprzednim życiu, a nie zaledwie kilka godzin temu. Aby się o tym przekonać, spojrzał na swój zegarek. Zmarszczył czoło, co miało być manifestacją jego niezadowolenia. Cmoknął głośno, dając upust emocjom.
Wskazówki nie poruszały się, a wnętrze zdawało się być zaparowane. Do środka musiała się dostać woda. Najprawdopodobniej po wczorajszej wyprawie w deszczu. Nawet parasol nie pomógł.
Gaspar zamknął oczy i policzył do dziesięciu. Londyn naprawdę dawał mu się we znaki.
— Jacques — szepnął. — Jacques! Która godzina?
— Czas na zamknięcie ryja! Śpię.
Na szczęście Jacques był dupkiem jedynie o porankach. Gaspar wyszedł spod kołdry i sięgnął po swoją komórkę, którą zostawił na szafce daleko od łóżka. Dowiedział się, że już najwyższa pora, aby zjeść śniadanie.
Wziął ciepły prysznic, dalej rozpamiętując przyjemny pocałunek z Oliwierem. Dopiero po tym zjechał na śniadanie. Przy jednym ze stołów siedziała już reszta drużyny francuskiej. Gaspar przywitał się i usiadł pomiędzy Fleur a Léonardem, co zapewniło mu granice od nieprzyjemności związanych z konwersacją z pozostałymi członkami drużyny. Bastien zachowywał się jakby właśnie hucznie świętował zdobycie Bastylii. Blaise zdawał się nie pamiętać wczorajszego spotkania na korytarzu lub świetnie udawał. Jak zawsze zresztą. Natomiast Valéry opowiadał o tym co zrobił w klubie. A było to całowanie się z nieznaną mu dziewczyną, gdy już prawie nie pamiętał swojego imienia.
Co ja tu robię, pomyślał Gaspar.

***

 Chcąc uniknąć spędzania czasu z koszykarzami, Gaspar postanowił się udać do najbliższego zegarmistrza, by móc naprawić swój zegarek. Bardzo nie lubił, gdy rzeczy właśnie takie jak zegarek lub samochód przestawały działać. Miały służyć ludziom, a nie przestawać działać.
Po szybkim rozpoznaniu terenu i wypożyczeniu parasolki z recepcji, Gaspar ruszył samotnie w ulice Londynu. Drużyna miała teraz trening, a więc mógł wymknąć się niezauważonym. Inaczej czekałaby go spowiedź ze swoich planów przed Bastienem, którego mało by obchodziło, że ktoś woli zostawić pewne informacje dla siebie. Bastien chciał wiedzieć i zdobywał to co chciał. Niestety w jego przypadku przepływ informacji był naprawdę godny podziwu. Gdy Bastien mówił „powiedz mi co się dzieje”, pojawiała się stuprocentowa pewność, że i reszta będzie wiedziała „co się dzieje”. Prawdopodobnie korzystał z innego słownika, w którym „powiedz mi” oznaczało „przekażę reszcie”. Zaufanie Gaspara do Bastiena stopiło się po dwóch takich sytuacjach.
Dlatego teraz nie chciał ryzykować, że wieść o jego nocnym spotkaniu z Oliwierem dotrze do reszty. Zwłaszcza do Blaisego. Wolał nie myśleć co by było, gdyby ta dwójka kiedykolwiek ze sobą porozmawiała.
Gaspar odnosił wrażenie, że pogoda w Londynie była permanentna. Gdy był tu kilka lat temu, padał deszcz. Wrócił — pada deszcz. W mniejszej lub większej ilości, ale ciągle padało. Szczerze wierzył w to, że chociaż jednego dnia będzie mógł nacieszyć się słońcem. W swoim aroganckim, francuskim stylu stwierdził, że Paryż jest dużo lepszy niż Londyn.
Dalej nie mógł się przyzwyczaić do lewostronnego ruchu pojazdów. To wyglądało po prostu dziwnie, gdy przechodził przez jezdnie. W oddali usłyszał bicie Big Bena, chociaż z drugiej strony, to nie był jedyny zegar w Londynie. Równie dobrze mógł to być jakiś inny zegar.
Po raz ostatni spojrzał na komórkę i skręcił w St. John Street, kierując się w stronę najbliższego zegarmistrza. Minął jakiś bar, biuro podróży Rainbow Tours, a także dwie kawiarnie, aż w końcu zobaczył szyld. Wyglądał na nowy, niedawno zawieszony. Nazwa głosiła ClockWork WatchMaker, a spojrzenia przechodniów wabiło kilka, poruszających się trybów, które cicho klekotały.
Gaspar zaszczycił szybkim spojrzeniem wystawę za szybą, która przedstawiała kilkadziesiąt zegarów ręcznych, ściennych, a także takie, które raczej kojarzyło się z filmów, gdy stały w opuszczonych domach z wielkim wahadłem.
W środku pachniało metalem i drewnem. Gaspar zamknął za sobą szklane drzwi i pozwolił się prowadzić przez klekoczące tryby. Miał wrażenie jakby trafił do królestwa czasu. Kilka zegarów było bogato zdobionych przez cenne kamienie, a inne były pięknie wyrzeźbione. Gaspar odniósł wrażenie, że zostanie wyśmiany, gdy zamelduje w takim miejscu, że jego zegarek stanął. Tutaj tworzono piękne zegary, a nie nakręcano śmieszne sprężynki lub wymieniano baterie.
Już chciał się wycofać, gdy zza lady wyskoczył starszy pan z brodą. Pasował idealnie na kogoś, kto zostałby określony królem czasu. Zza grubych okularów wpatrywały się w Gaspara jasne oczy. Uśmiechnął się, widząc klienta i gestem zaprosił do siebie.
— Dzień dobry, dobry! — Nawet głosem udowadniał o swojej władzy w tym miejscu. Piękny, angielski akcent podkreślał jego wyższe pochodzenie w tym świecie. Gaspar był tutaj jako prostak, nie doceniający czasu i zegarów. — W czym mogę pomóc?
 — Dzień dobry — odpowiedział uprzejmie, próbując ukryć francuski akcent. — Mój zegarek się zatrzymał. I mam wrażenie — dodał, wyjmując z kieszeni zegarek. — że do środka dostało się trochę wody.
— Och, to niedobrze, niedobrze — przyznał właściciel sklepu, wyciągając dłoń. Gaspar wcisnął mu zegarek w pomarszczoną rękę. — Rzeczywiście, woda dostała się do środka. Nieszczęścia chodzą parami, prawda?
— Na to wychodzi…
— Niestety nie będę mógł się zająć tym osobiście. Muszę opuścić sklep i pojechać do hurtowni. Ale jestem pewien, że mój asystent zajmie się tym problemem z przyjemnością. Z wielką przyjemnością. — Odłożył zegarek na szklaną, podświetlaną ladę i obejrzał się przez ramię. — Bazyli! Pozwolisz?
Z wnętrza sklepu, z dalszych pracowni, z których także dochodziło tykanie zegarów, wyłonił się przystojny chłopak. Gaspar uniósł brew. Nigdy by nie spodziewał się kogoś tak młodego na stanowisku „asystenta” starego zegarmistrza. Bardziej pasował do prezentowania nowych krzyków mody. Miał widoczne kości policzkowe, lśniące włosy, ale to jego oczy budziły największy podziw i zachwyt. Zdawały się być płynnym złotem.
Wystarczyło kilka jego kroków i gestów, aby się przekonać, iż Bazyli powinien rezydować kilkanaście ulic stąd, w pałacu Buckingham. Miał królewską ogładę i przytłaczającą obecność, która kazała zwracać na niego uwagę. Wszystkie zegary zatrzymały się na jego widok, a dopiero potem znów zaczęły działać, jakby oddawały pokłon następcy tronu.
Lub to mogła być wyobraźnia Gaspara.
Wbrew temu jak właśnie widział Bazylego, sam złotooki zdawał się odnosić do starszego mężczyzny z niewysłowionym szacunkiem.
— Dzień dobry — przywitał się czarującym głosem. Gaspar nabrał powietrza. To był ten typ. Niebezpieczny dla otoczenia.
— Dzień dobry — odpowiedział Gaspar.
Właściciel wyjaśnił sytuację Bazylemu, a następnie opuścił sklep, pozostawiając dwójkę wśród tykania. Złotooki, wysoki chłopak, zgarnął zegarek w dłoń i zważył go. Skinął głową.
— To nie potrwa długo — zapewnił, ruszając w boczną część sklepu. Dopiero teraz Gaspar zauważył, że znajduje się tam drewniany stół z przymocowaną do niego, wielką lampą. W nieodgadnionym chaosie, znajdowały się tam tryby, śrubki, sprężyny i małe narzędzia, które pomagały zegarmistrzom. — Proszę sobie usiąść — zaoferował, wskazując na miejsce niedaleko. — Lub jeżeli pan woli, zapraszam za dwadzieścia minut.
— Poczekam. Nigdzie mi się nie spieszy — odpowiedział Gaspar, pragnąć pobyć w otoczeniu czarującego chłopaka chociażby przez dwadzieścia minut.
Bazyli mówił płynnym angielskim, ale nie posiadał akcentu. Co poniektóre słowa były przez niego podkreślany jakby angielski akcent samemu się wkradał w to co mówił. Jednak mową zdradzał się tym, że pochodzi z innego kraju.
Gaspar zajął miejsce na wygodnej pufie i rozejrzał się.
— Piękna kolekcja zegarów — ocenił.
— Dziękuję. Niestety nie jest moja — odpowiedział powoli, gdy długimi palcami wybierał odpowiednie narzędzie.
— Wygląda pan młodo.
Bazyli uśmiechnął się delikatnie, a jego oczy błysnęły.
— Pan również.
— Miałem na myśli to, że wygląda pan młodo jak na zegarmistrza.
— Naprawdę? — zdziwił się. — Cóż, jestem młody. Wszystko się zgadza.
Gaspar przejechał dłonią po włosach, gdy Bazyli z precyzją otworzył zegar. Zajrzał do środka, mrużąc oczy.
— Hm — wydał z siebie dźwięk, zdradzając bitwę myśli. — Nie jest tak źle. Osuszę zegarek i wymienię baterię. I wymienię ten trybik. — Wskazał. Gaspar nachylił się, ale nie wiedział o którą część mechanizmu chodziło. — Wygląda na odrobinę zniszczony.
— Proszę tak zrobić.
Bazyli skinął głową i małymi szczypcami wyjął trybik. Obejrzał go w świetle lampy i odłożył na bok. Wyszukał kolejny, identyczny i położył obok zegarka.
— Ma pan pewne dłonie — ocenił Gaspar.
— Dziękuję. Proszę się do mnie nie zwracać per „pan”. Jestem Bazyli. — Uniósł dłoń w stronę Gaspar. Ujął ją, kiwając głową.
— Gaspar — przedstawił się.
— Gaspar? — powtórzył. — Hm… Strażnik skarbca.
— Proszę?
— Hm? Ach. — Zaśmiał się sam do siebie. — Znaczenie twojego imienia. Zapamiętałem kilka.
— Nie wiedziałem — przyznał. W tyle jego głowy pojawiła się myśl, iż znał kogoś o podobnych zainteresowaniach co do imion, ale teraz nie potrafił sobie przypomnieć kto to był. — Byłbym złym strażnikiem. Mam tendencję do nudzenia się, gdy jestem za długo w jednym miejscu.
— To tak jak ja — odpowiedział Bazyli. Powoli wyciągał wnętrzności zegara. Wyglądał jak lekarz, walczący o życie swojego pacjenta. Nawet wystawił czubek języka, niczym wąż, gdy oczyszczał wnętrze z wody. — Londyńska pogoda nie sprzyja nieszczelnym zegarkom.
— Zawsze był szczelny.
— Najwidoczniej nie w Londynie. Widzę jednak, że jesteś jednym z tych, którzy dbają o swoje rzeczy.
— Skąd ten wniosek? — zapytał zaintrygowany. Bazyli miał także przenikliwy umysł. Coraz bardziej mu się podobał.
— Większość zwleka z przyjściem do nas. Zegarek przestaje działać, rozkręcamy go, a następnie. — Wskazał na róg stołu, gdzie leżały zardzewiałe tryby. — Rdza. Rak rzeczy mechanicznych. W przeciwieństwie jednak do tej poważnej choroby — kontynuował. — Głupotę ludzi, nie szanujących własnych zegarków, można jeszcze naprawić. Trybiki można wymienić…
Bazyli zdawał się powoli odpływać do innego świata. Jego oczy zaszły mgłą. Moment jego odlotu Gaspar wykorzystał, aby zajrzeć za rozpiętą koszulę. Piękne obojczyki przecinał złoty łańcuszek, na którego końcu widniał złoty trybik. Zimny metal przylegał do ciepłej skóry młodego zegarmistrza.
— To amulet — wyjaśnił nagle Bazyli, a Gaspar podskoczył. — Pamiątka, właściwie.
— Ja nie…
— Chciałeś. — Bazyli uśmiechnął się szeroko. — Nie gniewam się. W końcu takie rzeczy nosi się, aby ludzie patrzyli, prawda? Niestety, nie mogę chodzić w pracy nago.
Gaspar uniósł brew.
— Wolałbyś chodzić w pracy nago?
Wzruszył ramionami.
— Niczego się nie wstydzę.
Nim Gaspar zdążył odpowiedzieć, do sklepu weszła kolejna osoba. Była to wysoka i piękna dziewczyna, o brązowej skórze, która nadawała jej wyglądu czekolady mlecznej. Ciemne, brązowe włosy spięła z tyłu głowy. Za to jasne, błękitne oczy były hipnotyzujące i piękne. Nawet Gaspar zarumienił się na ich widok.
— Dzień dobry — rzuciła w stronę Gaspara. Bazyli uniósł wzrok, uśmiechając się delikatnie. — Cześć — dodała, gdy spojrzała w oczy zegarmistrzowi.
— Jednak przyszłaś — powiedział.
— Urwałam się tylko na chwilę — wyjaśniła, zbliżając się do niego. Nachyliła się, aby mogli pocałować się w usta. Jakaś część Gaspara żałowała, że złotooki Bazyli nie okazał się być gejem. Naprawdę, wielkie marnotrawstwo. — Byłam w okolicy. Pomyślałam, że zobaczę co się dzieje u mojego ulubionego wcielenia Doktora Who.
— Proszę, kobieto. Mam klienta — odpowiedział, ale dalej pozwolił się obejmować od tyłu. Jej dłoń zjechała za koszulę, kosztując obojczyków i złotego łańcuszka. — Pozwól, że ci przedstawię — zwrócił się do Gaspara. — Moja dziewczyna, Kaitlynn.
— Dziewczyna? Nie domyśliłbym się…
Bazyli zachichotał złośliwie i skupił się na zegarku.
— Miło poznać — odpowiedziała i wymienili się uściskiem dłoni. — Przepraszam, że tak tu wpadłam i wam przeszkodziłam.
— Myślę, że jesteś jego muzą — odpowiedział Gaspar. Dziewczyna parsknęła śmiechem.
— Jestem twoją muzą, Baz? — zapytała.
— Moją jedyną muzą jest Adele. Zaśpiewaj jak ona, a ci się oświadczę.
Bazyli oberwał za to po głowie. Kaitlynn usiadła na kolejnej pufie, niedaleko Gaspara.
— Byliśmy dwa tygodnie temu na wieczorze karaoke — wyjaśniła. — Od tego momentu mi cały czas dokucza.
— Nie dokuczam. Stwierdzam, że nie umiesz śpiewać.
— A ty gotować — odpowiedziała. — Mam ci przypomnieć twoje spaghetti charcoalnara?
Posłał jej długie spojrzenie, zza zmrużonych oczu. Kaitlynn przeniosła wzrok na gościa z wyraźną dumą na twarzy.
— Otóż, drogi Gasparze — zaczęła, mimo, że Bazyli na nią syknął. — Wyobraź sobie, że ten czarujący, młody dżentelmen postanawia mnie w końcu odwiedzić. Wzbraniał się przed tym jakbym przynajmniej miała w domu smoka, ale nieważne. Mówi mi, że skoro to moje mieszkanie, to on coś ugotuje, aby było "fair". — Bazyli z głośnym prychnięciem wrócił do naprawiania zegarka. Kaitlynn, niewzruszona, kontynuowała. — Myślę sobie, czemu nie? Układ brzmi całkiem sensownie, zwłaszcza że dostanę kolację i nawet nie kiwnę palcem. Dałam mu klucz, aby przyszedł wcześniej, nie czekając na mnie, bo byłam w pracy, późno kończyłam. Nieważne. Chodzi o to, że on znalazł się tam wcześniej. Wracam do domu, z myślą, że mój Doktor Who zrobił mi kolację. Zamiast tego zastaję dużo dymu i węgiel w garnku.
— Nie mam pojęcia jak to się stało — wtrącił Bazyli.
— Musieliśmy zamówić chińszczyznę i wietrzyć w mieszkaniu przez pół nocy. — Zakończyła opowieść.
— Chińszczyzna była wyborna — podkreślił Bazyli.
Gaspar roześmiał się wesoło, gdy obserwował tę przekomarzającą się dwójkę.
— To była piękna historia, Kaitlynn — kontynuował złotooki. — Czemu jej nam nie zaśpiewasz?
Teraz to ona posłała mu zdenerwowane spojrzenie.
— Bardzo dobrze was rozumiem — przyznał Gaspar. — I jedno i drugie. Ja nie potrafię tańczyć i to było zawsze obiektem żartów. Moja druga połówka zwykła mówić, że Gloria Estefan mnie oszukała i rytm mnie nie dorwał.
Bazyli wybuchnął głośnym śmiechem.
— A podobno rytm jest tancerzem.
— Dobrze, panowie. Widzę, że obaj lubicie żarty—zagadki. — Dziewczyna dźwignęła się z pufy i przeszła się po sklepie.
— Jest zazdrosna, bo nie rozumie.
— Jest dupkiem. — Zamyśliła się chwilę. — Kropka.
Bazyli znów się roześmiał i pokręcił głową.
— Mam nadzieję, że nasze rozmowy nie są przytłaczające. — Zerknął na Gaspara. Brunet pokręcił głową.
— Nie. Odciągają uwagę od własnych myśli.
— Potrzebujesz oderwać uwagę od własnych myśli? — zapytał Bazyli. Gaspar dopiero teraz zauważył, że chłopak już składał zegarek i wstawiał nową baterię. — Bejbe, jak stoimy z Ness?
— Właśnie, miałam ci powiedzieć! — Klepnęła się w czoło i sięgnęła po telefon. Odszukała wiadomość i przeczytała na głos. — Jutro o osiemnastej. Piwo. Będzie Alex, serduszko, serduszko. Lily ma być ze swoją dziewczyną. Weź ze sobą Baza.
— Och, uroczo — westchnął Bazyli. — Ness wróciła do Alexa. Nie chcę być okrutny, ale obstawimy tydzień czy dwa?
— Baz!
Wywrócił oczami.
— Widzisz, Gaspar. Jutro się skręca impreza, najwidoczniej. Czuj się zaproszony.
Gaspara zaskoczyło to nagłe zaproszenie.
— Ja… Nie wiem.
— Jak się dowiesz, to daj znać — poprosił. — Ness i tak będzie zajęta Alexem. Ale Lily i Jasmine to spoko babki. Można z nimi porozmawiać nie tylko o pogodzie.
— Dziękuję za zaproszenie, ale jestem trochę zajęty. Przygotowuję drużynę do turnieju i pewnie będę miał zajęte najbliższe wieczory.
— Turnieju? — powtórzyła Kaitlynn. — Jakiego? Trenujesz coś?
— Koszykówkę.
Na dźwięk nazwy sportu, z rąk Bazylego wypadł śrubokręt. Zaskoczony, nie poznając samego siebie, sięgnął po narzędzie. Oblizał wargi.
— Przepraszam — rzucił jedynie, wracając do skręcania zegarka. — Turniej koszykówki, tak?
— Tak. EuroBask. Półfinały rozgrywają się w Londynie.
Bazyli zmarszczył czoło.
— EuroBask — powtórzył powoli. Jego oczy błysnęły.
— Bierzesz w nim udział? — zapytała Kaitlynn.
— Jedynie jako doradca — odpowiedział. — Nie jestem oficjalnym graczem. Przynajmniej, nie w tym roku. Trochę się porobiło i nie mogłem grać.
— Coś poważnego?
— Nie. Wracam we wrześniu — odpowiedział z uśmiechem.
— No to dobrze. Baz grał w siatkówkę, prawda?
— Mhm. — Skinął głową. — I wiele innych rzeczy — dodał. — Skończyłem. — Uniósł dłoń z zegarkiem. Wskazówki działały. — I szybciej niż planowałem.
— Dziękuję — odpowiedziałem, sięgając po zegarek. Był odrobinę smutny, że jego czas u zegarmistrza dobiegł końca. — Ile płacę?
— Nic. — Bazyli wzruszył ramionami i wstał od stołu. — Naprawa na koszt firmy.
— Ale… — Gaspar wstał z miejsca. Kaitlynn posłała mu przyjacielski uśmiech.
— Nie targuj się z Bazylim. Nie zmienisz jego zdania — powiedziała, gdy chłopak objął ją od tyłu i osadził głowę na jej ramieniu.
— Jak z nim wytrzymujesz? — zapytał Gaspar, zakładając zegarek. Usłyszał znajome kliknięcie i po chwili metal zaciskał się na jego nadgarstku.
— To wymaga niezwykłych pokładów cierpliwości.
— Ha, ha — burknął Bazyli.
— Dziękuję za naprawę zegarka. Skoro nie płacę, jest coś co mogę dla ciebie zrobić?
Bazyli uniósł spojrzenie. Jego oczy ponownie błysnęły. Groźne, ale i przepełnione ciekawością.
— Ten EuroBask. Koszykówka. Mecze… Kiedy i gdzie można je obejrzeć w Londynie? — zapytał.
Kaitlynn pokręciła nieznacznie głową, dając znać, że nie wie o co chodzi. Gaspar odpowiedział na pytania Bazylego, który zdawał się być zadowolony po uzyskaniu tych informacji. Po kilku minutach i uprzejmej rozmowie na zakończenie, Gaspar opuścił ClockWork WatchMaker, wracając do hotelu.
Bazyli w tym czasie oparł się o ladę, myśląc nad czymś intensywnie. Dziewczyna podeszła do niego i objęła jego szyję.
— Znów odlatujesz myślami — powiedziała, przysuwając się. Spojrzał na nią, uśmiechając się zadziornie.
— Moi znajomi grali w koszykówkę. To nostalgia.
— Jeżeli chcesz, możemy iść na ten cały EuroBask.
— Może, może. — Wzruszył ramionami. Jej dłonie zjechały z szyi i dotarły do złotego łańcuszka. Po raz kolejny, odkąd go poznała, sięgnęła po medalion. Pobawiła się nim chwilę, zastanawiając się co tak naprawdę to znaczy dla Bazylego. Samotny, złoty trybik. — Zgłodniałem — powiedział nagle. Oderwała oczy od naszyjnika. — Nie jadłem dziś porządnego śniadania.
— Może mam coś, co mógłbyś przekąsić — zaoferowała. Oblizał wargi.
— Wtedy bym się najadł — przyznał. — Chociaż podjadanie w godzinach pracy…? Musiałbym się spieszyć. Nie żebym normalnie jadł szybko. Dzisiaj będzie wyjątek — zaznaczył z mocą. Kaitlynn roześmiała się i złapała go za dłoń. Pociągnęła go w stronę zaplecza, gdzie Bazyli przeważnie jadał.

***

MECZ PÓŁFINAŁOWY EUROBASK
FRANCJA KONTRA POLSKA
— Drodzy kibice, rozpoczynamy pierwszy półfinałowy mecz EuroBask! — krzyczał komentator, a widownia mu zawtórowała. — Dzisiaj i jutro zmierzą się ze sobą cztery drużyny, które będą walczyć o wstęp do finału! Na boisko już wchodzi drużyna z Polski. Bruno Druh-Czerwiński z numerem czwartym, jednocześnie kapitan i rozgrywający. Na centrum stanie Maksymilian Wrzos z numerem piątym. Powitajmy Oliwiera Madgreya, wice-kapitana, niskiego skrzydłowego i numer osiem drużyny! Nie zapominajmy o silnym skrzydłowym, Dawidzie Szafirskim, który na tych mistrzostwach zdobył przydomek „asa koszykówki”! Szczyci się on numerem szóstym. I ostatni, ale wcale nie najgorszy, Marcel Bielski, który na ten czas mistrzostw zdobył najwięcej koszów zza linii trzech punktów! Czy numer czternasty zaskoczy nas i dzisiaj?
Rozmasowałem swoje ramię i nabrałem powietrza. To chyba była najdłuższa prezentacja zawodników. Komentator lubił sobie pogadać, wymawiając śmiesznie polskie nazwiska. Marcel wykorzystał kilka minut sławy i pomachał publiczności, gdy jego talent był zachwalany.
— Na boisko wchodzi także drużyna francuska! Powitajmy gorącymi brawami, faworyta tegorocznych mistrzostw! Francja wystawia swój najlepszy skład, a wśród nich kryje się Europejski Monarcha!
Ubrana na niebiesko, piątka chłopaków weszła na boisko, a towarzyszyła temu burza braw. Każde z nich uśmiechało się, prezentując swoją pewność siebie.
— Numer czwarty, a także kapitan drużyny francuskiej, Léonard Loup na pozycji silnego skrzydłowego! Zaraz za nim, Europejski Monarcha, Bastien Cristaux, rzucający obrońca z numerem siódmym! Valéry Sagesse to rozgrywający z numerem dziewiątym! Jacques Rêver na pozycji centrum i z numerem jedenastym. Trzynastka to Blaise Guerrier, najsilniejszy niski skrzydłowy na tych mistrzostwach!

#4 — Léonard Loup (K) — silny skrzydłowy — Dawid Szafirski #6
#7 — Bastien Cristaux — rzucający obrońca — Marcel Bielski #14
#9 — Valéry Sagesse — rozgrywający — Bruno Druh-Czerwiński (K) #4
#11 — Jacques Rêver — centrum — Maksymilian Wrzos #5
#13 — Blaise Guerrier — niski skrzydłowy — Oliwier Madgrey #8

Ustawiliśmy się naprzeciw siebie, odpowiadającymi nam pozycjami. Patrzyłem Blaisemu prosto w oczy, gdy uśmiechał się złośliwie. Teraz widać było dokładnie jego tatuaż węża, który ciągnął się przez ramiona, aż po bicepsy.
— Pamiętasz o naszym zakładzie, prawda? — syknął cicho Blaise.
Skinąłem głową.
— Śnił mi się po nocach — odpowiedziałem.
— Teraz co innego będzie ci się śnić. Przegrana.
Prychnąłem głośno. Marcel mnie szturchnął i pokręcił głową.
— Nie nakręcaj się — poprosił.
— O to chyba chodzi, nie?
— Jak mogłeś mi nie powiedzieć o zakładzie? — zapytał urażony.
— Jak mogłeś całej drużynie nie powiedzieć o zakładzie? — warknął Dawid.
Wzruszyłem ramionami. Prawdę dotyczącą zakładu z Blaisem wyznałem dopiero na godzinę przed meczem. Miałem dziwne wrażenie, że kapitan chciał mnie zamordować, ale byłem mu potrzebny w tym meczu. Poza tym, chwilę później, odszedł na jakieś tajemnicze, umówione spotkanie. Nawet Malwina nie wiedziała o co chodzi, bo odprowadziła Brunona pytającym spojrzeniem.
— Nie chciałem was stresować. Wiem jak bardzo się wszystkim przejmujecie — odpowiedziałem.
Marcel nabrał powietrza.
— Naprawdę masz zamiar odejść z drużyny, gdy nie zdobędziemy trzycyfrowego wyniku?
Uśmiechnąłem się groźnie.
— Zdobędziemy. W końcu nie bez powodu trenowałem to.
Marcel nie wyglądał na w pełni przekonanego, ale skinął głową. Rozciągnął się po raz ostatni, gdy na boisko wszedł sędzia. Rozeszliśmy się, ustawiając w strategicznych punktach, które obrał dla nas Bruno, zostawiając Maksymiliana w kole środkowym. Jacques, najwyższy z drużyny francuskiej, także tam został.
— Sędzia wykona rzut sędziowski i rozpoczniemy pierwszy półfinałowy mecz EuroBask! — mówił komentator. — Zagrzejcie zawodników do walki! Bo teraz spełniają się ich marzenia!

***

Gaspar nie mógł usiedzieć w jednym miejscu. Londyńska hala sportowa była wypełniona kibicami i trzęsła się od dudniącej muzyki. Gdy tylko zawodnicy wchodzili na boisko, wiedział, że nie będzie mógł siedzieć przez cały mecz. Oparł się łokciami o barierki na najwyższym piętrze, dokładnie naprzeciw kosza drużyny polskiej. Przygryzł wargi.
Szczerze liczył na to, że EuroBask skończy się jak najszybciej.
Na dodatek, teraz czekały go dwie godziny rozdzierających emocji. Jako kapitan, często obserwował takie mecze. Nawet często brał w takich udział. Ciężar obowiązku nieco utrudniał grę, ale zawsze dawał radę. Teraz nawet nie miał najmniejszego wpływu na wynik meczu.
Nie wiedział komu kibicować. Swoim przyjaciołom z Francji czy z Polski? Czyjego zwycięstwa tak naprawdę pragnął? Jego serce było rozdarte. Czuł się jak zdrajca, dla obu stron. I nie wiedział czego w tym momencie chciał.
Na szczęście — to nie on musiał decydować o przyszłości i wyniku gry.

***

Pierwsza kwarta ujawniła, że nie będzie łatwo. Ani dla jednej ani dla drugiej drużyny. Dla publiczności musiało to wyglądać jak zderzenie dwóch frontów, które po środku boiska tworzyły burzę. Dwa niebezpieczne i wrogie żywioły walczyły o zwycięstwo.
Musiałem przyznać, że każdy z francuskiej drużyny był rewelacyjny w tym co robił. Nie oglądałem ich wcześniejszych meczów i chyba po części żałowałem. Mimo raportów Malwiny co do ich stylu gry, mój talent musiał się przyzwyczaić do ich techniki. Niełatwo było ich skopiować lub chociażby powtórzyć ruchy.
Nie żebym miał czas na szczegółową obserwację.
Léonard Loup, kapitan drużyny zdobywał najwięcej punktów. Wysoki, śniady i muskularny, przypominał kopię naszego Dawida. Obaj byli na tej samej pozycji silnego skrzydłowego i przeprowadzali ataki dla swoich drużyn.
Bastien Cristaux sprawował się bardzo dobrze jako Europejski Monarcha. Rzucał za trzy punkty, ale przy tym wszystkim robił coś dziwnego. Jego rzutu nie dało się zablokować, nawet gdy pod koszem stał Maksymilian. Nasz olbrzym wyciągał potężną dłoń w górę, ale piłka i tak trafiała do kosza.
— Tak jakby… cały czas muskała moje palce — tłumaczył.
Valéry Sagesse, rozgrywający Francuzów, zaskakiwał nie tylko niebieskimi, farbowanymi włosami, ale także piękną techniką. Wznawiając grę od podania, dostrzegałem ten sam talent co u Nataniela. Szybkie podanie, błyskawiczne przyjęcie. Na dodatek cały czas się uśmiechał, bardzo mnie tym denerwując.
Jacques Rêver był najwyższym członkiem drużyny i tym samym, najczęściej stał pod własnym koszem, blokując rzuty. Jednak to nie przeszkadzało mu w pokonaniu boiska w kilku długich krokach, aby wpakować piłkę do naszej obręczy.
Blaise Guerrier był moim prywatnym przeciwnikiem. Numer trzynasty na jego plecach zwiastował nieszczęście. Wyglądał jak żołnierz na wojnie, którą musiał zwyciężyć. Z tego co słyszałem, naprawdę chciał kiedyś zostać wojskowym. Na nasze nieszczęście, to my musieliśmy mu dostarczać wojennych wrażeń, mierząc się z jego agresją.
Cała piątka była fenomenalna. Podkręcali tempo gry, nie pozwalając na to, aby choć na chwilę złapać oddech. Byli rewelacyjni w tym co robili. Nie zatrzymali się nawet na moment.
Pierwsza kwarta zakończyła się wynikiem 34 : 26 dla Francji.

***

?????????????????????????????????????????????????????????????????
Bazyli nie znał się do końca na koszykówce, chociaż jego dawny, najlepszy przyjaciel pasjonował się nią każdego dnia. Aby zrobić mu przyjemność, Bazyli wraz z dwoma przyjaciółkami, często chodzili na jego mecze, aby go wesprzeć w grze.
Czerwone cyfry i kropki wyświetlane na tablicy wyników nic mu nie mówiły, poza oczywiście obecnym wynikiem. Resztą się nie interesował, mimo iż Marek mu wiele razy tłumaczył o co chodzi w tablicy wyników.
Bazyli obejmował jedna ręką Kaitlynn, która musiała wyczuć jego niepokój. Spóźnili się i dotarli dopiero na drugą kwartę. Przez cały czas miała wrażenie, że Bazyli z czymś walczy i waha się co do przyjścia na mecz. Przekonała go w końcu, mówiąc że w spotkaniu będzie brała udział drużyna z Polski, z jego kraju. Zaciekawiony, dał się zwabić do środka hali.
— Baz — zaczęła powoli. Dzisiaj rozpuściła swoje czekoladowe włosy na ramiona. Wpatrywała się w niego swoimi intensywnymi, błękitnymi oczami. — Nie chcesz usiąść?
— Nie. — Pokręcił głową. — Możemy tu stać.
Znajdowali się przy barierkach na najwyższym poziomie. Skupiał swoje złote oczy na boisku.
— Gaspar nie kłamał — oceniła w końcu, poddając się. Przeniosła wzrok na boisko. Grali już drugą kwartę. — Nie wiem, która drużyna jest jego, ale zdał egzamin jako mentor.
— Gaspar to francuskie imię. Jest Francuzem — wyjaśnił powoli Bazyli.
Nie mógł uwierzyć w to co widział. Tyle znajomych twarzy na boisku sprawiło, że ukłuło go coś w okolicach serca. A przynajmniej miejsca, w którym powinno być serce. Od jakiegoś czasu wierzył, że ma tam kilka trybów, które powoli trawiła rdza.
Objął mocniej Kaitlynn. Nie mógł teraz myśleć o swojej teorii trybów. Już za wiele razy był egoistą. Nie teraz.
— Och, to było ładne! — przyznała dziewczyna. — To był rzut… za trzy punkty, prawda?
— Chyba tak.
Marek zdobywał tylko takie, pomyślał.
Byli tutaj. Filip, Dawid, Nataniel, Gabriel… Tyle znajomych twarzy. Nie spodziewał się, że to akurat ta drużyna zajdzie tak daleko jak półfinały mistrzostw Europy. Jak to możliwe? Bazyli nie wierzył w zbiegi okoliczności. Ich obecność tutaj, musiała coś oznaczać.
— Hm? — Wyrwał się z zamyśleń, gdy chłopak z czternastką na plecach zdobył w końcu piłkę. Bazyli widział, że Francuzi próbowali nie dopuścić do tej sytuacji. Czyżby numer czternasty mógł być zagrożeniem?
Sekundę później okazało się dlaczego nie chciano, aby piłka trafiła w jego ręce. Rzucił ją zza połowy boiska i zdobył trzy punkty, wyrównując wynik.
Bazylemu opadła szczęka, gdy tylko to zobaczył. Dopiero teraz skojarzył. Ta sama postura. Podobne włosy. Ten sam talent. Ten sam uśmiech…
Zadrżał i Kaitlynn to wyczuła. Spojrzała na niego i uniosła brew.
— Baz? Wyglądasz jakbyś zobaczył ducha…
— Ja… Ach… Ja — zaczął, mrugając oczami. — To niemożliwe.
— Co mówisz? Przeszedłeś na polski…
Bazyli przełknął ślinę. Nie. Jednak nie wszystko było podobne. Miał wyrzuty sumienia, że pomylił swojego najlepszego przyjaciela z kimś obcym. Czy to możliwe, że po prawie dwóch latach zapominał jak wyglądał? Czy Bazyli naprawdę był nieczułym potworem, który nawet nie zapamiętał twarzy osoby, która ofiarowała mu tyle szczęścia?
— Bazyli — powiedziała Kaitlynn, poważnym tonem. — Zbladłeś. Człowieku, co się dzieje?
— Nic, nic — odpowiedział.
— Boisz się.
Bazyli nawet nie drgnął. Zerknął na nią spod zmrużonych oczu.
— Boję się? — powtórzył. Trafiła. Trafiła w sedno. Bazyli się bał wielu rzeczy, ale nigdy nie dawał tego po sobie poznać. Ale maska przestawała działać. Zsuwała się powoli z twarzy.
— Nie wiem czego — zaznaczyła. — Ale jesteś przerażony odkąd cię tylko poznałam. Widzę, że to ukrywasz.
— Strach jest rzeczą ludzką…
— To prawda. Ale nie możesz żyć w strachu przez cały czas.
— To… prawda — przyznał powoli i wypuścił powietrze z płuc. — Nie opowiedziałem ci wszystkiego o sobie.
— Jestem naprawdę zaskoczona — prychnęła. — Jesteś jak sfinks.
— Zawsze lubiłem sfinksy. Są takie… królewskie.
— Bazyli.
— Opowiem ci — obiecał. — Ale potrzebuję chwili na zebranie myśli. Dłuższej chwili. Numer czternasty, w polskiej drużynie, wygląda jak mój najlepszy przyjaciel z liceum. Niestety, został zamordowany.
Kaitlynn wytrzeszczyła oczy.
— Przykro mi. Baz…
— To było dwa lata temu, ale w sumie jeszcze z nikim o tym nie rozmawiałem. Najgorsze jest to, że przed jego śmiercią trochę się posprzeczaliśmy. I nie zdążyłem z nim porozmawiać. Chociaż chciałem go przeprosić za moje zachowanie.
Kaitlynn słuchała uważnie, ignorując to co się działo na boisku.
— Nie mogłeś tego wiedzieć — powiedziała. — Nie mogłeś wiedzieć, że go to spotka.
— Nie, nie mogłem — przyznał powoli.
— Dlatego się obawiałeś przyjść na ten mecz?
Pokiwał powoli głową. Kaitlynn westchnęła i przytuliła Bazylego. Pocałowała jego szyję, policzek i usta. Zamknął oczy.
— Nie musimy tu być — powiedziała.
— Zobaczyłem co chciałem. — Skinął głową i uchylił powieki. Kaitlynn uwielbiała na to patrzeć. Jego oczy wyglądały jak wschód słońca, gdy tylko się otwierały. — Ten mecz i tak nie ma sensu, gdy nie gra w nim Marek.
— Marek — powtórzyła. — Ładne imię.
— Wielki wojownik. Czy jakoś tak. — Wzruszył ramionami. Objął ją ramieniem za szyją i obrócili się w stronę wyjścia. Opuszczając głośną salę, Bazyli poczuł się lepiej. — Skoro już zepsułem nam wieczór moimi problemami, może przejdziemy do przyjemniejszej części, w której nie zachowuję się jak nieprzyzwoicie przystojne zombie?
— Nic nie zepsułeś — zapewniła. — Ale co masz na myśli? — zapytała zaciekawiona.
— Stawiam kolację.
— Och… Nic mi nie ugotujesz? — Zasmuciła się. Warknął cicho.
— Nie przeciągaj struny, kobieto.
Klepnęła go w plecy co prawie sprawiło, że się przewrócił. Cały czas zapominał jak silna potrafi być.
— Zjemy gdzieś kolację i wrócimy do ciebie — mówił Bazyli. — I zobaczymy co dalej.
— Brzmi jak dobry plan.

***

Pierwsza połowa zakończyła się ciekawym wynikiem 68 : 67 dla Francji. Dopiero, gdy dało się słyszeć gwizdek końcowy, Cyrus opadł na kanapę. Wylądował między Krystianem a Bianką. Złapał się za serce, co obudziło czujność jego towarzyszy.
— To nie na moje nerwy — wyznał.
— Dobrze się czujesz? — zapytała Bianka.
— Jeszcze nigdy nie czułem się lepiej — zapewnił, sięgając po lemoniadę.
Krystian przejechał wzrokiem po dawnym kapitanie i uniósł brew.
— Zgrzałeś się.
— To z emocji — zapewnił, pijąc przez słomkę.
— Co ja tutaj robię? — Kajetan westchnął ciężko, zakładając ręce za szyję. — Obiecałeś mi dobrą zabawę, a nie oglądanie spoconych facetów biegających za piłką. — Pożalił się swojemu kapitanowi.
— To koszykówka, w którą grasz od wielu lat — odpowiedział cierpliwie Krystian.
Kajetan wzruszył ramionami.
— Grać spoko. Patrzeć? Można robić wiele innych rzeczy ze wzrokiem.
— Mogę ci wsadzić w oczy nożyczki, jeżeli chcesz — zaoferowała Adrianna, splątując włosy z tyłu głowy. — Nie będziesz musiał cierpieć.
— Żebym ja ci czegoś nie wsadził — zagroził.
— Masz rację, pewnie seks z tobą to kara.
— Nie to miałem na myśli!
Dziewczyna wywróciła oczami.
— Jeżeli ci się nie podoba, po prostu idź. Nikt cię tu nie trzyma. — Na dowód jej słów, kilka par oczu były bardzo beznamiętnych. Niezależnie czy chłopak by został czy nie, radość z meczu by nie odeszła.
— Kocham wsparcie tego typu — oznajmił, zatapiając się w wygodnym fotelu.
— Swoją drogą, Krystian. — Adrianna zwróciła się do bruneta. — Jak ci idzie z piękną Sonią?
Uniósł ręce w powietrze.
— Czy już wszyscy o tym wiedzą?
— Ja nie — wtrącił Kajetan. — Chociaż już tak.
Krystian westchnął.
— Idziemy dzisiaj do kina jak skończy pracę — wyjawił, oglądając się przez ramię. Dziewczyna właśnie przyjmowała zamówienie od klienta. — Dlatego nie siedźcie tu za długo.
— Hmmm… Brzmi jak wyzwanie — przyznał Kajetan.
— Wyrzucę cię stąd — zagroził. Brunet wzruszył ramionami.
Bianka złapała Cyrusa za rękę.
— Jak to widzisz?
— Cóż, Krystian bez wątpienia podoba się Sonii, więc skoro idą razem do kina…
— Miałam na myśli mecz.
— Och. — Zamrugał oczami. Jego wzrok zatrzymał się na chwilę na korkowej tablicy, gdzie wisiały ogłoszenia. Cyrus dowiedział się, że w czerwcu organizowany będzie koncert jazzowy w Spreso. Następnie przeniósł wzrok na telewizor, który właśnie reklamował ulice Londynu. — Poziom jest naprawdę wyrównany. Widać, że jest to walka graczy własnych pozycji. Centrum kontra centrum. Niski skrzydłowy kontra niski skrzydłowy. Prawdziwe zetknięcie się podobnych umiejętności. Ciężko przewidzieć kto wygra… Chociaż — zawahał się. Zdał sobie sprawę, że wszyscy go słuchają. — Mój dobry przyjaciel, Gaspar Arcenciel był zainteresowany jednym, szczególnym graczem. Dopiero od kilku dni mogę go obserwować, ale rozumiem dlaczego wydawał się taki ciekawy.
— Którego gracza masz na myśli? — zapytał Krystian.
— Ósemkę. Oliwier Madgrey. Nabytek Nowego Elementaris w tym sezonie. Niestety widziałem go tylko raz w życiu i raczej w nieszczególnie miłej sytuacji. — Przed oczami miał moment, w którym Gaspar i Oliwier spotkali się w szpitalu. — W każdym razie, nie widziałem jego gry na żywo. W telewizji też nie wszystko widzę, ale te urywki, którymi nas zaszczycają… — Zamyślił się chwilę. — Żałuję, że nie poznałem go wcześniej. W liceum.
— Mam być zazdrosna? — wtrąciła Bianka. Cyrus roześmiał się.
— Oczywiście, że nie! — Pokręcił głową i pocałował jej policzek. — Po prostu z tego żelaza mogłem wykuć naprawdę wspaniały…
— Cud? — podsunął Krystian.
— Tak. — Powoli pokiwał głową. Na ekranie telewizora pojawiła polska drużyna, która naradzała się jak grać dalej. Zaraz obok Malwiny stał Oliwier Madgrey. — Tak, on by się nadawał. Jednak takie jest życie. Nie zawsze jest nam dane otrzymać wszystko.
— Wygląda groźnie — skomentowała Adrianna. — Czy to nie ten sam chłopak, który był wtedy na obozie sportowym? Tyle że… miał srebrne włosy.
— Szare.
— Srebrne!
— Taka papka…
— Nieważne — prychnęła. — Teraz wygląda inaczej. Poważniej.
— Wygląda jak Meduza — zauważył Kajetan. — Spojrzycie mu w oczy i zamieni was w kamień.
— Kopiuje, prawda? — zapytała Bianka. — Powtórzył już styl gry dwóch Francuzów.
— I bardzo ich tym zdenerwował — dodał Krystian.
— Tak, Oliwier Madgrey kopiuje talenty innych. Chociaż ja bym raczej powiedział, że szybko się uczy. Jest świetnym obserwatorem. Profesjonalistą. Ilu znacie ludzi, który tak doskonale znają język ciała? Nie chciałbym z nim grać sam na sam.
Nie powiedział, że widział jak Oliwier korzysta także z jego własnego talentu. Szybkość… Oliwier skradł jego szybkość. To było fascynujące, ale i przerażające. Jakaś część Cyrusa, mimo wcześniejszych słów, pragnęła rozegrać mecz z Oliwierem. One—on—one.

***

— Tu się ukryłeś.
Przeniósł wzrok z boiska na dziewczynę, która oparła się obok niego o barierkę.
— Nie ukrywałem się — zapewnił Gaspar. — Stąd lepiej widać. Zrobiłaś jakieś ciekawe zdjęcia?
Fleur włączyła aparat i przeskoczyła kilka obrazów. Zatrzymała się na tym, na którym uwieczniła Oliwiera Madgreya z piłką w dłoni. Szykował się do ataku. Gaspar pamiętał ten moment.
— Ładne — ocenił.
— Myślę, że podaruję to zdjęcie Blaisemu — powiedziała takim tonem jakby wcale jej nie obchodziła reakcja Gaspara. — Oliwier nadepnął mu na odcisk. Kto wie? Może to zdjęcie będzie idealnym celem lotek? Wiesz, zaczepić na tablicy korkowej i…
— Rozumiem — przerwał jej. — Jesteś czarująca, jak zawsze.
— Ach, wiem — zapewniła. Odgarnęła włosy za ucho i oblizała wargi. — Przegrają, prawda?
— Kto?
— Polacy — odpowiedziała spokojnie. — Dają z siebie wszystko, ale to za mało. Nie jestem ekspertką, ale nawet ja to widzę. Już są zmęczeni, a Francja ma swoją dumę. Wygrać turniej we własnej stolicy, to ich jedyny cel.
Gaspar przygryzł wargę.

***

Rozpoczęła się druga połowa. Razem z Marcelem, Dawidem, Brunonem i Maksymilianem wróciliśmy na boisko, zamieniając się uprzednio połowami z przeciwnikami. Goniliśmy Francuzów, ale nie mogliśmy ich przegonić. Co gorsza, zdawali się zbliżać do trzycyfrowego wyniku. Jeszcze żadna drużyna nam nie nabijała tylu punktów, tak szybko.
Mój zakład wisiał na włosku.
Blaise uśmiechnął się triumfalnie, oblizując usta. Posłał mi znaczące spojrzenie.
— Kapitanie — warknąłem nieprzyjemnie. — Chcę już tego użyć.
— Nie, Oliwierze — odpowiedział władczym tonem. — Dopiero w czwartej kwarcie. To nasz as w rękawie. Nie możemy go teraz przedstawić.
— Oni coś knują — odezwał się Dawid.
— Widzę to. Nie dajcie się wyrzucić z boiska przez tę kwartę — rozkazał Bruno.
Skinęliśmy głowami.
Piłka była w posiadaniu Francuzów. Rozpoczął Valéry, podając do Léonarda. Silny skrzydłowy natychmiast rozpoczął atak. Zablokował go Dawid, ale piłka znalazła się w dłoniach Jacquesa. Zdezorientowany tym nagłym podaniem, zatrzymał się. Wykorzystałem to i ukradłem mu piłkę. Prześlizgnąłem się pod jego ramieniem i pognałem pod kosz. Na drodze stanął mi Blaise. Z błyskiem szaleńca w oku, prawie się na mnie rzucił.
Spokojnie, Oliwier.
Lewa. Prawa. Piłka przede mną. Piłka za mną. Między nogami. Znów za mną. Z lewej!
Wyminąłem go, obracając się na pięcie. Rzuciłem do kosza, ale piłka odbiła się od obręczy.
— Zbiórka! — ryknął Bruno.
Dawid i Léonard podskoczyli, aby złapać piłkę. Przejął ją Francuz i rzucił do Bastiena. Monarcha, długimi krokami przedostał się na naszą połowę.
— Szlag! — ryknąłem, gdy zdobył trzy punkty. Jego rzuty zza linii trzech punktów… Były inne. Maksymilian znów nie mógł go zatrzymać.
— Bez paniki! — krzyknął Bruno, rozpoczynając grę. Maszerował w stronę przeciwników. Uniósł dłoń, rozstawiając nas według uznania. — Pod kosz! Pod kosz, mówię!
Jego podanie przecięło powietrze ze świstem i zatrzymało się w dłoni Dawida. Syknął z bólu.
— Parzy — jęknął, zaczynając atak. Zamrugałem oczami. Kapitan nauczył się nowego podania. Bolesnego dla swoich graczy, ale nie dało się tego zatrzymać.
Choć razem z Dawidem próbowaliśmy zdobyć punkty, znów nam się to nie udało. Léonard był za szybki. Podczas zbiórki, znów nam ukradł piłkę. Był w tym po prostu najlepszy, a moja celność znacznie się osłabiła przez zmęczenie. Natomiast podawanie do Marcela było niemożliwe, bo był kryty przez Jacquesa i Valérego. Podanie piłki do niego było zbyt ryzykowne. Musieliśmy działać sami.
Panika zaczęła mnie ogarniać w połowie trzeciej kwarty. Wtedy wynik prezentował się 88 : 72. W ciągu prawie pięciu minut pozwolili nam zaledwie na zdobycie pięciu punktów, a sami zgarnęli dwadzieścia. Francuska armia dopiero teraz zaczęła pokazywać na co ją stać.
— Czas! — oznajmił sędzia.
Rozejrzałem się zdezorientowany. Trener kazał mi zejść z boiska.
— Co?! CO?! — ryknąłem.
— Wracaj tu, Oliwier! — krzyknęła Malwina.
Wściekły, ignorując kpiący wzrok Blaisego (ciężko było go nie czuć. Jego spojrzenie cięło), zszedłem z boiska. Przybiłem piątkę z Filipem, który mnie zastąpił. Blondyn wpadł na boisko w podskokach.
— Co robię źle?! — zapytałem od razu. Nie wiedziałem skąd, ale w mojej dłoni pojawił się bidon.
— Nic — odpowiedziała Malwina. — Musisz tylko odpocząć. I uspokój się, bo dostaniesz naganę.
Sędzia już mi się przyglądał z zainteresowaniem. Prychnąłem i skinąłem głową.
— Odpocząć? — powtórzyłem w końcu.
— Twoja celność będzie kluczem do naszego zwycięstwa. Dlatego musisz chociaż trochę odpocząć — wytłumaczyła Malwina. — Chyba, że masz jakieś nowe sztuczki?
— Tylko dwie, ale dotyczą seksu.
— Oliwier…
Wypiłem zawartość bidonu i usiadłem na ławce. Nataniel zarzucił na mnie jersey.
— Nie strać ciepła ciała — przypomniał.
Różnica punktów nie zmniejszyła się w trakcie tej kwarty. Po pięciu minutach było 92 : 78. Czternaście punktów przewagi było jeszcze do nadrobienia, ale musieliśmy się sprężyć.
Dwie minuty przerwy dzieliło nas od rozpoczęcia ostatniej kwarty.
— Posłuchajcie — zaczął Bruno, kończąc wszelkie rozmowy między zawodnikami. — Mają przewagę, nie da się tego ukryć. Dlatego potrzebujemy teraz zdobyć jak najwięcej punktów. Wykorzystamy nasze talenty, aby pokonać Francję. Ćwiczyliśmy to raptem przez trzy dni, ale strategia powinna się udać.
Malwina skinęła głową.
— Oliwier skopiował talent Marcela. Jego celność dalej nie jest tak dobra jak u Marcela, ale pozwoli nam to na zyskanie większej ilości rzutów za trzy punkty.
— Skopiował… Marcela? — powtórzył Gabriel. — Można tak?
— Rzuty zwykłych graczy opierają się na prostej zasadzie 50/50 — kontynuowała Malwina. — Trafi lub nie. To proste rachunki. Jednak dzięki odpowiedniemu treningowi i skopiowaniu tego jak ustawia się Marcel, Oliwier był w stanie zwiększyć swoją celność. U Oliwiera to już nie jest 50/50. Ale nie jest też sto procent jak u Marcela…
— Dziewięćdziesiąt dziewięć procent — poprawił ją Marcel. — Nie trafiłem raz w meczu z Finlandią.
— No tak, rozwalasz całe statystyki — zakpiłem.
— Ej! To był ważny moment w moim życiu! Ja zawsze trafiam…!
— Z boiska zejdzie Maksymilian. — Malwina przestała słuchać naszego przekomarzania się. — Na jego miejscu pojawi się Nataniel. Jego podania pozwolą przedostać się przez obronę Francuzów i piłka trafiać będzie do Dawida, Oliwiera i Marcela. Bruno dalej będzie pilnował kosza. Niestety… Taki układ odbiera nam silny element ochronny. Maksymilian nie będzie grał.
— To rzeczywiście zmniejszy naszą obronę… — przyznał Norbert.
— Hej. — Dawid otarł czoło żółtą fotką, a następnie wskazał na siebie kciukiem. — Zapomnieliście jak mnie nazywali w liceum?
— Dejwid? — zapytał Gabriel, marszcząc czoło.
— Nie, mówiliśmy na niego Wstydzioch, bo się wstydził zagadywać do dziewczyn — przypomniał Nataniel. — Czaił się do Lidii przez miesiąc. Wstydzioch.
— To prawda, ale był jeszcze Dawidek. — Filip przeczesał swoją złotą grzywkę. — Dawiś! — Klasnął dłońmi. — Byłeś takim uroczym, śniadym chłopakiem. Tak zawsze mówiła do ciebie nasza pani od biologii, prawda? Dawiś, teraz powiedz klasie co to są geny recesywne…
Dawidowi chyba pękła żyłka.
— Mistrz Obrony, wy bando dupków!
— Aaaaa. — Filip, Gabriel i Nataniel wydali z siebie jednakowy odgłos. Dawid klepnął się w czoło.
— Ja stanę na obronie razem z kapitanem. Nat niech podaje do Marcela i Oliwiera.
Malwina skinęła głową.
— Wszystko zapamiętane?
— Tak jest!
— To do boju! — krzyknęła, gdy wbiegliśmy na boisko. — Dajcie z siebie wszystko i nie przegrajcie — poprosiła ciszej.
Ostatnia kwarta zaczęła się od podania Brunona do Nataniela. Nim ktokolwiek z francuskiej drużyny zorientował się, że wśród nich stoi blady Natan, piłka powędrowała prosto do Marcela. Ten nawet się nie hamował, od razu rzucił piłkę.
92 : 81
— To było… szybkie — ocenił Léonard.
— Zagramy to szybciej! — zagrzmiał Valéry. Podał do Blaisego. Niski skrzydłowy ruszył przez boisko, ale go zatrzymałem. Syknął niebezpiecznie i próbował mnie wyminąć, ale w tym momencie stracił piłkę z rąk. To Natan mu ją ukradł.
Blaise zaklął po francusku, a przynajmniej tak mogłem zakładać. Piłka znów znalazła się w dłoniach Marcela.
92 : 84
Trybuny oszalały, widząc ten spektakl rzutów Marcela. Uśmiechnął się szeroko i pomachał anonimowym osobom na widowni.
Valéry tym razem podał piłkę do Léonarda. Przedarł się na drugą połowę, ale zatrzymał go Dawid. Nawet na obronie sprawował się wyśmienicie. Gdy Léonard obmyślał plan jak przedostać się dalej, nasza drużynowa zjawa ukradła mu piłkę. Po dwóch sekundach znalazła się w moich dłoniach.
Prawie ją upuściłem. Dalej nie byłem przyzwyczajony do szybkich podań Nataniela. Jedynie Dawid, Gabriel i Marcel nie mieli już z tym problemów. Obróciłem się na pięcie i chciałem wykonać rzut.
Zamarłem na sekundę.
Z miejsca, w którym stałem, dokładnie nad linią kosza, stał Gaspar. Opierał się o barierki i obserwował mecz z niepokojem.
Moja chwila wahania zakończyła się tym, że Jacques zabrał mi piłkę.
— Oliwier! — ryknął Bruno. — Co ty wyrabiasz?!
— Sorry! — rzuciłem.
— Sorry? — syknął. — Czy ty śmiesz nie być skupiony na grze?!
— Już jestem! Kolejny rzut i będzie punkt.
Blaise zdobył dwa punkty, gdy Jacques podał do niego. Bruno spojrzał na mnie z wściekłością w oczach.
— Nie powiedziałem, że to będą punkty dla nas… — dodałem powoli.
94 : 84
— Tobie powinno zależeć, aby nie dotarli do stu punktów! — warknął Bruno.
Chociaż Francuzi próbowali to jednak nie mogli zatrzymać podań Nataniela. Zupełnie wybijał ich z rytmu, gdy piłka śmigała między nimi jakby była żyjącym stworzeniem. Marcel zdobył dla nas kolejne punkty, dzięki czemu wynik prezentował się 94 : 90.
Po połowie czwartej kwarty dostałem piłkę w odpowiedniej odległości od kosza przeciwników. Nie mogłem ryzykować, stając za daleko. Moja celność dalej nie była najlepsza, a poza tym byłem też zmęczony.
Zgiąłem nogi w kolanach, podobnie do Marcela. Jego pozę studiowałem w hotelu, gdy był otoczony trzema lustrami na siłowni. Malwina i ja robiliśmy wtedy notatki, a ja próbowałem zapamiętać technikę Marcela. Różniliśmy się wzrostem, więc musiałem zgiąć się nieco bardziej, ale ręce trzymać nieco wyżej. Mój nadgarstek miał służyć za celownik.
Wycelowałem. Nad tablicą znajdował się sam Gaspar. Widziałem go. Obserwował nasz mecz.
Rzuciłem.
94 : 93
Udało się. O cholera, rzucałem za trzy punkty!
— Tak jest! — Marcel klepnął mnie w plecy. — Trochę nierówno, ale dalej to trzy punkty!
— To nie koniec. Mamy jeszcze cztery minuty. Marcel. — Spojrzałem mu w oczy. — Musimy zdobyć trzycyfrowy wynik.
Uśmiechnął się szczerze.
— Nie ma sprawy!
Blaise prawie wychodził z siebie, gdy widział jak działa Nataniel. Klął głośno, gdy Natan kradł mu piłkę, a potem znikał.
96 : 96
— To niewiarygodne! Polska drużyna nadrobiła straty z trzeciej kwarty! Dawno nie widziałem tak ekscytującego widowiska! — Komentator podnosił głos, niedowierzająco relacjonując przebieg spotkania. — Teraz wszystko może się zdarzyć!
— Ale ten koleś mnie denerwuje — warknąłem. — Po meczu idę mu obić ryj.
— Po meczu, idziemy świętować zwycięstwo — poprawił mnie Marcel. Po dwóch minutach wyrywania sobie piłki z dłoni i niecelnych rzutach, on i Léonard zdobyli punkty.
98 : 99
Wyszliśmy na prowadzenie. W ostatniej minucie meczu. Mieliśmy zapłon, nie ma co.
Dawid oddychał ciężko, a pot lał się z jego ciała, ale zatrzymywał ataki Francuzów. Nawet rzut za trzy punkty Monarchy. To mnie zmroziło, gdy Basiten rzucił piłkę. Zdobyliby tym samym wynik trzycyfrowy.
Dawid musiał przejrzeć sposób rzutów Bastiena, bo Monarcha wyglądał na szczerze zaskoczonego. Nasz Mistrz Obrony rzucił piłkę do Nataniela. Przyjął ją bez problemu i już chciał podać dalej, gdy wpadł na niego Blaise.
Wpadł to mało powiedziane, bo Natan prawie został wyrzucony z boiska. Przejechał po parkiecie i zatrzymał się dopiero za linią autu. Piłka poturlała się prosto pod sędziego, który oznajmił przewinienie.
— Tylko na niego wpadłem! — Tłumaczył się Blaise. — Chciałem przejąć piłkę…!
— Natan! — Przy przewróconym chłopaku pojawił się Gabriel. Pomógł mu wstać.
— Nat, nic ci nie jest? — zapytała Malwina, także podbiegając do faulowanego.
— Nie. Nic. Spokojnie. Jestem wytrzymały. Obczajcie te mięśnie — poprosił, napinając bicepsy.
Malwina roześmiała się i pokręciła głową.
Wszyscy obrzucili Blaisego nienawistnym spojrzeniem. Oczywiście, że zrobił to specjalnie. Jednak jego napad agresji doprowadził do rzutów wolnych dla nas. Niestety, wykonywać je miał Nataniel.
Nie trafił, mimo że miał dwie szansę. Za to pod koszem zrobiła się wrzawa i zapanował chaos, gdy zebrano się do zbiórki. Dawid i Léonard podskoczyli najwyżej ze wszystkich. Léonard wybił piłkę, która poleciała wprost w dłonie Bastiena. Monarcha ruszył na nasz kosz, a mi przeszedł dreszcz po plecach.
Ruszyłem za nim, chcąc go powstrzymać, ale zatrzymałem się raptownie, widząc przed sobą przerażający widok. Pod naszym koszem stał kapitan Bruno i najwidoczniej nie miał zamiaru nikogo przepuścić. Stanął na trasie biegu Monarchy i zatrzymał go z taką mocą, że Bastien prawie się przewrócił. Nie byłem do końca pewny co ta się wydarzyło, ale Brunona zdawał się otaczać płomień. Pokonał Monarchę.
Zabrał mu piłkę i podał do mnie, nie bawiąc się już w strategię. Dłoń mnie zapiekła, gdy przyjąłem podanie kapitana. Zwróciłem się w stronę kosza i oblizałem wargi. Widziałem Gaspara. Wyprostował się. Chyba się zorientował, że go widzę. Przez moje ciało przeszedł dziwny dreszcz. Nie wiedziałem czy to ekscytacja, podniecenie, wiara czy strach. Cokolwiek to było, dodało mi siły.
Rzuciłem piłkę, wydając z siebie dziwny okrzyk.



98 : 102


I to było tyle. Wygraliśmy. Nawet nie zauważyłem, że zbliżał się koniec.
Tłum zaczął wiwatować, polskie flagi powiewały w powietrzu jak szalone. Uniosłem wysoko rękę z szarą frotką i krzyknąłem zwycięsko, patrząc prosto na Gaspara. Obserwował to co się działa na boisku z otwartymi ustami. Po chwili, uśmiechnął się i skinął głową. Również uniósł dłoń, pokazując swoją tęczową frotkę.
             Patrzyliśmy sobie w oczy, czując, że obaj właśnie odnieśliśmy zwycięstwo. Pokonałem jego dawnych przyjaciół. Udało mi się iść dalej. Gaspar skinął głową, dając mi do zrozumienia, że jest dumny z mojej gry i z ostatecznego wyniku spotkania. 
Uśmiechnąłem się głupio, a po chwili zostałem porwany przez moją drużynę. Ustawiliśmy się w kręgu, obejmując się wzajemnie i niezdarnie przeskakując w bok, krzyczeliśmy i świętowaliśmy. Nie sądziłem, że kiedykolwiek będę uczestniczył w tak głupim wyrażaniu swojej radości, ale nie mogłem się powstrzymać. Obejmując Marcela z lewej strony i Malwinę z prawej, tańczyłem jak głupi, odurzony dumą i szczęściem.
Jacques ukucnął, łapiąc się za głowę. Valéry splunął i obrócił się na pięcie, podpierając boki. Bastien zakrył oczy, próbując ukryć łzy. Blaise ze złością wykopał piłkę za co został ukarany naganą, ale nie bardzo go to obchodziło. Jedynie kapitan, Léonard, poważny i zmęczony, podszedł do Brunona, z wyciągniętą ręką.
— Moje najszczersze gratulacje.
Bruno uścisnął jego dłoń.
— Dziękujemy za wymagający mecz.
— Pokonaliście nas. Nie zdobyliśmy po raz pierwszy trzycyfrowego wyniku. Na dodatek, to wy staliście się drugą drużyną po nas, której się to udało. To był… cudowny mecz.
— Zgadzam się.
— P-P-Przegraliśmy — łkał Bastien. — Ale… Ja… j-jestem Monarchą. J-Ja…
— Uspokój się. Nie rób scen — poprosił Jacques.
— K-Kiedy ja… Nigdy n-nie…!
Valéry przeczesał swoje niebieskie włosy i westchnął ciężko.
— To mi totalnie nie pomoże w wyrywaniu lasek w klubie…
— Mogą cię próbować pocieszyć — zauważył Jacques.
— Pocieszyć?! Ble! Seks z litości to najgorsza sprawa! — Valéry zdawał się być zniesmaczony samą myślą, że ktoś miałby się nad nim litować.
Uścisnęliśmy sobie dłonie, chociaż z drużyny francuskiej czuło się dalej wielką nienawiść w naszym kierunku. Niektórzy zachowywali pokerowe twarze, niektórzy płakali, ale żadne z nich nie życzyło nam szczęścia. Nie chcieli, abyśmy wygrali finał. Pragnęli naszej porażki.
Jednak teraz się nad tym nie zastanawiałem. Udało mi się. Dotarłem do Paryża, razem z resztą drużyny. Popatrzyłem po ich uśmiechniętych twarzach.
Bruno rozmawiał z Malwiną, która chwilę wcześniej go mocno przytuliła.
Maksymilian prawdopodobnie już marzył o skosztowaniu francuskiej kuchni.
Dawid przybijał piątkę z Filipem, uśmiechając się przy tym szeroko. Blondyn opowiadał o czymś głośno, prawdopodobnie relacjonując część meczu.
Norbert stał z boku, ale uśmiechał się delikatnie. Nataniel leżał na parkiecie, a Gabriel kucał obok niego, sprawdzając czy się dobrze czuje.
Jedynie Dorian już poszedł do szatni.
Spojrzałem w stronę trybun. Gaspar dalej stał na swoim miejscu. Kiwał głową, wyraźnie zadowolony. Obok niego, nieznana mi dziewczyna, coś do niego mówiła, ale zdawał się jej nie słuchać. 
A ja złapałem głęboki wdech. Przeszliśmy przez półfinał. Pokonaliśmy Francję i teraz mogliśmy triumfalnie wjechać do Paryża, mierząc się z naszym ostatnim przeciwnikiem. Kto miał nim zostać? Niemcy czy Włochy? Dowiedzieć się tego mieliśmy po jutrzejszym meczu. A teraz… chciałem wziąć prysznic i świętować.
— Jedziemy do Paryża! — krzyknął Marcel, tańcząc dziwnie wokół mnie. Był to jego bardzo osobliwy taniec zwycięstwa. — Do Paryża, suko!
— Naprawdę cię zepsułem — westchnąłem, kręcąc głową. — Zachowuj się, szczeniaku.
— Ha, ha! — Marcel uśmiechnął się szeroko. — Po prostu… To takie pozytywne uczucie!
Zeszliśmy z boiska, a nasza zabawa trwała jeszcze w szatni. Powtarzaliśmy najlepsze momenty meczu, rekonstruując najciekawsze zagrania. Omawialiśmy podania. Prawie nikt nie siedział cicho i na twarzy każdego gościł uśmiech.
Tak oto dostaliśmy się do półfinałów.
Wziąłem ciepły prysznic wraz z resztą drużyny. Nagość już dawno przestała nas krępować. Pół godziny później, każde z nas opuściło szatnię i wróciliśmy do hotelu. Umierałem ze zmęczenia. Dotarło to do mnie, gdy zeszły ze mnie wszystkie emocje, które mnie nakręcały od ostatnich kilku dni. Marzył mi się porządny obiad, a następnie wygodne i miękkie łóżko. Jednak skusiłem się na odrobinę zabawy w hotelowym barze razem z resztą drużyny.
Mieliśmy co świętować.

***

?????????????????????????????????????????????????????????????????
Kaitlynn przestała całować Bazylego i oblizała wargi. Chłopak uniósł pytająco brwi.
— Coś nie tak?
— Odlatujesz myślami — poskarżyła się, przejeżdżając dłońmi po jego ładnie wyrzeźbionym torsie. Palcami zahaczyła o zimny, złoty trybik. Najcenniejszy amulet Bazylego.
— Naprawdę? — zapytał zaskoczony. — Wydawało mi się, że pieszczę twoje piersi — odpowiedział. Siedziała na jego udach bez koszuli i stanika. Część błękitnej bielizny wystawała zachęcająco zza jej jeansów. — Jestem w tym bardzo dobry — podkreślił.
— Jesteś. Ale jesteś też zamyślony.
Zsunęła się z niego, opuszczając kanapę. Założyła na siebie jego koszulę, którą już zdążyła z niego zdjąć. Obserwował ją uważnie. Jego oczy błyszczały w półmroku. Śledziły każdy jej krok, gdy wskoczyła na blat w kuchni. Usiadła na nim i przekręciła głowę. Jej czekoladowe włosy zalały gładkie ramię.
Bazyli dźwignął się z kanapy. Podszedł do niej, szeleszcząc jeansami.
— Nie jestem osobą, która się poddaje. I nie jestem osobą, która zostawia niedokończone sprawy.
— Bazyli, jeżeli nie czujesz się na siłach…
— Czuję się na siłach — zapewnił. — Gdy widzę twoje czekoladowe ciało. — Oblizał wargi. Było w tym coś bardzo niebezpiecznego. — Gdy widzę twoje oczy. Jasne jak zimowy poranek. Idealna kombinacja — zapewnił, całując jej ramię. Odgarnął stamtąd włosy. — Gdy widzę ciebie tylko jeansach. Gdy widzę tylko ciebie.
— Czarujesz — szepnęła, gdy jego dłoń wsunęła się pod rozpiętą koszulę i spoczęła na piersi.
Milczał, składając kolejne pocałunki. Dłonie zachłannie zjechały po jej plecach, pozbawiając ją okrycia. Koszula zsunęła się bezwładnie, tworząc kałużę materiału na zimnym blacie. Błądzące po jej plecach dłonie, przysunęły ją bliżej jego. Sapnął cicho, wyrzucając z siebie ciepły podmuch. Dreszcz przeszył jej ciało. Jego usta znalazły się pomiędzy piersiami. Przycisnęła jego głowę do siebie, a własną odrzuciła do tyłu. Czekoladowe włosy wpadły w jego długie palce.
Jedną ręką pchnął ją delikatnie do tyłu, a sam zjechał niżej. Ręce znalazły się przy guziku jeansów. Rozpiął je, całując jej podbrzusze. Przyjemne łaskotanie wstrząsnęło jej ciałem, gdy zanurzyła dłonie w jego włosach.
— Baz — szepnęła.
Ściągnął z niej spodnie i odrzucił na bok. Ucałował materiał delikatnej, błękitnej bielizny. Wygięła się w łuk. Jedną dłonią powędrował do góry, bawiąc się jędrną piersią. Kaitlynn jęknęła głośniej. Musiał ją mieć. Brąz i błękit. Musiał mieć to połączenie.
Gdy przedarł się przez ostatnią granicę, która stała między nim, a nagą dziewczyną, schylił się. Jej nogi, ciepłe uda, oplotły jego twarz, gdy wysunął spragniony język. Kaitlynn pisnęła, czując przyjemne mrowienie w tym miejscu. Bazyli zagłębił paznokcie w jej skórze i przejechał po jej boku.
Dziewczyna zaczęła głośniej oddychać, kręcąc się niecierpliwie na blacie. Bazyli zaczął się dusić od ciepła, które go otaczało. Językiem przejechał po podbrzuszu, by po chwili wrócić do upragnionego miejsca.
Złapała go za włosy i pociągnęła. Bazyli zawył z przyjemności, prawie zamruczał.
— Dość? — zapytał.
— Nie!
— I tak nie zamierzałem przestawać.
Spojrzała w dół, gdy on spojrzał do góry. Mokry i ciepły język jej kochanka był czerwony i wyglądał jak płomień, którego dotyk wywoływał pożar w całym ciele. Jego złote oczy błyszczały w ciemnościach. Wyglądał jak drapieżnik, który czai się na swoją ofiarę. Wąż, który sycząc, wabił i hipnotyzował.
Usiadła powoli. Złapała go za podbródek i pociągnęła do góry, aby mogli się ze sobą zrównać. Pocałowali się. Język Bazylego wwiercał się w nią dokładnie tak jak lubiła. Jej dłonie wylądowały na sprzączce od paska. Rozpięła go bez większych problemów.
Złote oczy obserwowały uważnie jej ruchy. Chociaż była naga, czuła się jakby ktoś naprawdę pogwałcił jej intymność. To spojrzenie pożerało, płonęło, pragnęło. On chciał. On musiał mieć to co chce. Ona padła ofiarą jego żądzy, jego pragnień, jego fascynacji…
Poddała się mu, bo każda osoba prędzej czy później poddawała się Bazylemu.
Jeansy zsunęły się po jego długich nogach, które muskulaturą nie odstępowały od reszty ciała. Wsunęła dłonie za jego bieliznę, a ta dołączyła do spodni. Przysunęli się jeszcze bliżej. Całowali się chwilę, aż Bazyli, silnym ruchem, ściągnął ją z blatu. Objęła go rękami za szyję i nogami w pasie. Bez większych przeszkód zaniósł ją w stronę sypialni, gdzie miał zamiar skonsumować jeden z najsmaczniejszych posiłków jakie mu było dane zasmakować.
Bazyli był namiętnym kochankiem. Wiele zabierał dla siebie, ale odwzajemniał to, dając mnóstwo przyjemności. Każdy jego ruch, każdy jego pocałunek, każdy jego oddech było częścią wspaniałego opowiadania, które łączyło się w całość. Wstęp, rozwinięcie, zakończenie. Iskra, pożar, płomień. Po wszystkim dalej tliła się cicha żądza. Chciało się go więcej i więcej. A oczy hipnotyzowały, bo zdawały się świecić w ciemnościach.
I zdawało się, że osoba taka jak Bazyli mogła mieć w życiu wszystko.
Był królem.
Królem o mechanicznym sercu. Pozbawione było tego co ludzkie i naturalne. Za to był ogień, była para, były działające przekładnie, sprężyny, trybiki, koła zębate, wskazówki, śrubki...
Działał. Funkcjonował. Szedł dalej.
Wiedział co miał robić. Wiedział kogo miał zdobyć. Wiedział kogo chce po swojej stronie. Wiedział kogo nagrodzić namiętnością, a kogo ukarać spiskiem i sztyletem wycelowanym w serce.
Wiedział, że dalej kocha Gerarda.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz