sobota, 28 marca 2020

Gorąca czekolada - PROLOG


PROLOG
Jego Najgorszy Dzień


Jego mama zmarła, gdy miał jeszcze ten przywilej, by móc pokazać wiek na palcach rąk. Wydarzenie to kojarzył z upalnym latem, które nie odzwierciedlało smutku. Miasto było rozgrzane przez plażowiczów i turystów. Jasne słońce nie było tego dnia zatrzymywane przez jakąkolwiek chmurę. Promienie sączyły się ku ziemi, radując ciała wypoczywających, nie zdających sobie sprawy z tego, że w jednym kościele panuje właśnie żałoba i smutek. Przeważnie nie zwraca się uwagi na takie rzeczy, w końcu jest się na wakacjach.
Stary, gotycki kościół z pojedynczą trochę zepsutą wieżą górował nad budynkami, umieszczony na wzniesieniu. Rozgrzana blacha odbijała promienie, sprawiając, że ludzie mrużyli oczy. Procesja czarnych żakietów, ciasnych krawatów i eleganckich fryzur kroczyła do kościoła, niosąc wieńce i kwiaty.
— Taka piękna — mówili, kręcąc głową.
— Taka młoda — dodawali co niektórzy.
— I zostawiła małego syna. Ach, czy ojciec da radę?
Morze czarnych garniturów i sukni zdawało się nie kończyć. Wypełniało brzegi kościoła, przypominając o tym ponurym wydarzeniu. I zalewając wnętrze swoją rozpaczą, sprawiali że człowiek się dusił.
Kilkuletni chłopczyk nie do końca rozumiał co się dzieje, ale wiedział, tyle — mama już się nie obudzi.
Jej piękne, czarne włosy nie zostaną już rozwiane przez wiatr. Nie nagrodzi nikogo uśmiechem anioła. Nie pogładzi nikogo dłonią gładką jak aksamit. Nie spojrzy na nikogo karcąco. Nie ucałuje męża na pożegnanie. Nie ucałuje go, gdy wróci do domu. Nie krzyknie przestraszona, nie wzruszy się, nie zaśmieje. Nie upuści nerwowo kartki papieru, nie zapomni torebki z domu. Nie przygotuje śniadania. Nie zmierzwi włosów. Nie najdzie ją starość. Nie zobaczy tortu urodzinowego syna. Nie będzie mogła go przytulić. Nie złoży mu życzeń.
Nie stanie się nic.
Bo leżała w trumnie, piękna jak zawsze. Umalowana, sztucznie uśmiechnięta, bezlitośnie chłodna. Ludzie podchodzili, aby na moment wstrzymać oddech, a następnie zaszlochać głośno. Echo w kościele karmiło się szeptami, płaczem, zawodzeniem, jękami…
Zwielokrotnione dźwięki zdawały się obijać o głowę chłopca, powtarzać się, dręczyć. Brzmiały jak dzwony, których nie mógł zagłuszyć. Jedyne co zdołał, to złapać ojca za rękę.
Dłoń drżała, gdy spojrzał na jedynego syna. Ojciec w końcu był taki młody. Taki piękny. I został mu mały syn. Ach, czy da radę? Samotnie?
Płakał. Próbował to ukryć, ale nie można ukrywać tak wielkiego bólu. Nawet ktoś kto był ojcem, symbolem męstwa i siły, nie potrafił skryć tego żalu.
Dla syna, próbował pokazać siłę, ale syn wiedział, że płacze, mimo prób ukrycia tego za chusteczką. Twarz mu drżała, dłonie również. Były dziwnie zimne, jakby z niego samego również uchodziło życie. Lub — jakby część jego życia właśnie odeszła na zawsze.
Najmłodszy żałobnik, nie wiedział czemu, ale… poczuł, że się dusi. Próbował poluźnić krawat, ale on się tylko coraz bardziej zacieśniał. Zachłysnął się powietrzem, w ostatnim desperackim akcie ratunku, ale to niewiele dawało.
To było nie do zniesienia. Nienawidził tego pogrzebu, bo nie wiedział co się dzieje.
Moja mama nie żyje, myślał. Jeszcze tydzień temu odbierała mnie z zakończenia roku szkolnego, a teraz…? Dlaczego teraz? Dlaczego nie mogła później? Przecież wszyscy dookoła powtarzali, że była taka młoda, taka piękna! Więc czemu musiała umrzeć? Młoda i piękna! Wypowiadali te słowa, jakby miały największe znaczenie i były warunkiem życia na Ziemi.
W takim razie, czy to coś znaczyło? Czy młodość i piękno miały jakiś sens? Co z tego, że ktoś był młody i piękny, gdy śmierć nieczule ograbiała go ze wszystkiego co miał? Z miłości, marzeń, przyjaciół, życia…?
Na co komu piękno i młodość?
— Tato — jęknął, chwytając się mocniej jego dłoni. — Chcę do mamy…
— Nie możesz — odpowiedział, kucając. Uśmiechnął się, gdy kilka łez wyleciało z jego oczu, powiększonych przez okulary. — Nie możesz. Jeszcze nie teraz. Jesteś mi tu potrzebny, zgoda?
Milczał.
— Mama zawsze z nami będzie — dodał pewnym tonem. Otarł niewinną łzę syna. — Chcę, abyś o tym pamiętał.
— Ale… ona…!
— Wiem — szepnął.
Załkał i spuścił głowę. Od tego momentu, już niewiele pamiętał, poza silnym uściskiem ojca.

***

— Ach! — zawył, zrywając się z łóżka. Ciało drżało, zlane potem. Przejechał dłonią po rozgrzanym czole i złapał oddech. Ciemność znów go przytłaczała, ale kojące, błękitne światło w głębi pokoju trochę uspokajało. Od ósmego roku życia zawsze spał z zapalonym światłem. Gdzieś musiało być jego źródło, bo inaczej by zwariował. Właśnie w takich momentach czułby się znów jak wśród tych czarnych garniturów i sukienek.
Błękitne, delikatne światło przypomniało mu, że jest w swojej sypialni, rozrysowując przyjaźnie zarysy prostych i starych mebli. Przetarł oczy i wypuścił powoli powietrze z płuc, przyzwyczajając wzrok do półmroku.
Dopiero teraz dotarły do niego dźwięki. Na szczęście nie były to kościelne dzwony, a porywczy wiatr za oknem, zrywając okrutnie liście z drzew. Słyszał ich szum i szelest, tak bardzo przypominający czyjeś kroki. W ich rytm wpadało tykanie mechanicznego zegara, który dostał na ostatnie urodziny od taty. Rzekomo był to antyk.
Tryby klekotały tak głośno, że dziwił się sam sobie, iż potrafił tu zasnąć. Coś było nie tak z tym zegarem. Planował iść z nim do zegarmistrza, ale jak zawsze odwlekał to w przyszłości.
Odgarnął jeszcze raz włosy, bo kilka kosmyków uparcie wracało na oczy i dopiero wtedy wyszedł spod kołdry, ześlizgując się bosymi stopami na podłogę. Odnalazł kapcie i pozwolił sobie na zejście z łóżka. Podrapał się po głowie i opuścił pokój. Rozlazłym krokiem zszedł po schodach, kierując się do kuchni. Znał ten dom na pamięć, nawet nie musiał specjalnie się rozglądać. Na upartego mógł mieć też zamknięte oczy, ale czasami ojciec zostawiał na korytarzu jakieś pudło, a wtedy bywało nieprzyjemnie, gdy lokalizował je najmniejszym palcem u stopy. Protekcja kapcia niewiele wtedy dawała.
Do lodówki dotarł pół przytomny, a jej światło prawie zmiotło go ze świata jak ciekawskiego wampira. Zamknął oczy, sięgnął po omacku po butelkę wody i wyjął ją. Nocą pozwalał sobie tylko na picie wody. W końcu umył już zęby — dwa razy, a potem jeszcze wypłukał płynem. Był swoistym przykładem poprawnego utrzymywania higieny jamy ustnej. Nie było opcji, aby w jakiś sposób mógł stracić to cudowne uczucie, gdy zęby były tak gładkie, że język się na nich ślizgał. To z kolei było jego fanaberią.
Usłyszał kroki, a to oznaczało, że również i jego ojciec nie spał. Półokrągła kuchnia z wielkimi szybami, prowadzącymi do ogródka, była częstym miejscem ich spotkań. Zwłaszcza nocami.
— Nie możesz spać? — zapytał z troską. Nie zmienił się wiele od czasu tamtych wydarzeń, które znów mu się przyśniły. Jedynie jego włosy zrobiły się ciut bardziej szare.
— Tylko trochę — odpowiedział, siłując się z nakrętką. — Chciało mi się pić.
— Możesz brać butelkę wody do swojego pokoju, wiesz o tym? — Sam podszedł do lodówki, sięgając kolejną.
— Po pierwsze — przyganiał kocioł garnkowi. Po drugie — wtedy woda nie byłaby odpowiednio zimna.
— No tak — pokiwał głową. — Lepiej się kładź. Jutro masz szkołę.
— Tak, wiem — westchnął ciężko. — Dobranoc, tato.
— Dobranoc.
Ich nocne rozmowy w kuchni nie należały do najdłuższych, chociaż często bywały sprawozdaniem z minionego dnia.
Usiadł na swoim łóżku i zamarł. Ciemność potrafiła być przytłaczająca, ale starał się o tym nie myśleć. Chociaż kojarzyła się nie najlepiej, była częścią każdego człowieka. Nawet jeżeli starał się być dobry, noc i tak nadchodziła, by przypomnieć o wszystkim czego nie pamiętało się w świetle dnia. By mówić rzeczy, których się wstydziło w blasku słońca. By zapłakać w poduszkę, słysząc jedynie cisze. Choć ciemność była okrutna, była też ukojeniem.
— O czym ja myślę? — zapytał sam siebie. Noc była też napędem poważnych, filozoficznych rozważań, których potem się wstydziło, bo brzmiały zbyt szlachetnie i patetycznie.
Już chciał się położyć, gdy coś uderzyło w jego okno. Podskoczył, jak zawsze, gdy gałąź pobliskiego drzewa szturchała szybę. Od kilku lat nie mógł się do tego przyzwyczaić i prosił ojca o ścięcie tej przeklętej gałęzi dęba. Groził, że sam to zrobi, ale dać komuś takiemu jak on piłę i drabinę to jak proszenie się o wypadek.
Wypuścił powietrze i był w połowie drogi do poduszki, gdy znów coś uderzyło o jego okno. Usiadł, teraz już czujny. To nie brzmiało jak gałąź. Co jak co, ale w rozpoznawaniu dźwięków był naprawdę dobry. Ten był silny, precyzyjny. Gałąź uderzała niedbale, szorując po szybie, w zależności od podmuchu wiatru.
I znów, kolejny dowód, gdy w pokoju rozległ się dźwięk inny niż zapamiętane uderzenia gałęzi. Spojrzał za ciemne okno, zaintrygowany, ale i przestraszony. Nie wierzył w zjawy, duchy czy upiory. Dźwignął się z łóżka i podszedł do okna. Im bliżej był, tym chłodniej mu się robiło. Rozsunął zasłony i spojrzał w esencję ciemności, którą pożerał las. Zmrużył oczy, próbując się czegoś dopatrzyć, a wtedy na drzewie wykonano niezgrabny ruch. Cofnął się o krok, zaskoczony.
Na drzewie siedziała jakaś postać, trzymając się mocno grubych gałęzi. W dłoni trzymała kilka żołędzi. Gestem kazała mu otworzyć okno. Było to tak abstrakcyjne, że sięgnął do klamki i uchylił je delikatnie, wpuszczając do środka chłód.
— Amadeusz! — usłyszał wśród świstu wiatru swoje własne imię. Skojarzył szybko ten głos i wszystko stało się jasne. Uchylił okno szerzej i przetarł oczy. — Wyjdziesz?
Amadeuszowi opadła szczęka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz