PROLOG
Jego Najgorszy Dzień
Jego Najgorszy Dzień
Jego mama zmarła, gdy miał jeszcze ten
przywilej, by móc pokazać wiek na palcach rąk. Wydarzenie to kojarzył z upalnym
latem, które nie odzwierciedlało smutku. Miasto było rozgrzane przez
plażowiczów i turystów. Jasne słońce nie było tego dnia zatrzymywane przez
jakąkolwiek chmurę. Promienie sączyły się ku ziemi, radując ciała
wypoczywających, nie zdających sobie sprawy z tego, że w jednym kościele panuje
właśnie żałoba i smutek. Przeważnie nie zwraca się uwagi na takie rzeczy, w
końcu jest się na wakacjach.
Stary, gotycki kościół z pojedynczą
trochę zepsutą wieżą górował nad budynkami, umieszczony na wzniesieniu.
Rozgrzana blacha odbijała promienie, sprawiając, że ludzie mrużyli oczy.
Procesja czarnych żakietów, ciasnych krawatów i eleganckich fryzur kroczyła do
kościoła, niosąc wieńce i kwiaty.
— Taka piękna — mówili, kręcąc głową.
— Taka młoda — dodawali co niektórzy.
— I zostawiła małego syna. Ach, czy
ojciec da radę?
Morze czarnych garniturów i sukni
zdawało się nie kończyć. Wypełniało brzegi kościoła, przypominając o tym
ponurym wydarzeniu. I zalewając wnętrze swoją rozpaczą, sprawiali że człowiek
się dusił.
Kilkuletni chłopczyk nie do końca
rozumiał co się dzieje, ale wiedział, tyle — mama już się nie obudzi.
Jej piękne, czarne włosy nie zostaną
już rozwiane przez wiatr. Nie nagrodzi nikogo uśmiechem anioła. Nie pogładzi
nikogo dłonią gładką jak aksamit. Nie spojrzy na nikogo karcąco. Nie ucałuje
męża na pożegnanie. Nie ucałuje go, gdy wróci do domu. Nie krzyknie
przestraszona, nie wzruszy się, nie zaśmieje. Nie upuści nerwowo kartki
papieru, nie zapomni torebki z domu. Nie przygotuje śniadania. Nie zmierzwi
włosów. Nie najdzie ją starość. Nie zobaczy tortu urodzinowego syna. Nie będzie
mogła go przytulić. Nie złoży mu życzeń.
Nie stanie się nic.
Bo leżała w trumnie, piękna jak
zawsze. Umalowana, sztucznie uśmiechnięta, bezlitośnie chłodna. Ludzie
podchodzili, aby na moment wstrzymać oddech, a następnie zaszlochać głośno.
Echo w kościele karmiło się szeptami, płaczem, zawodzeniem, jękami…
Zwielokrotnione dźwięki zdawały się
obijać o głowę chłopca, powtarzać się, dręczyć. Brzmiały jak dzwony, których
nie mógł zagłuszyć. Jedyne co zdołał, to złapać ojca za rękę.
Dłoń drżała, gdy spojrzał na jedynego
syna. Ojciec w końcu był taki młody. Taki piękny. I został mu mały syn. Ach,
czy da radę? Samotnie?
Płakał. Próbował to ukryć, ale nie
można ukrywać tak wielkiego bólu. Nawet ktoś kto był ojcem, symbolem męstwa i
siły, nie potrafił skryć tego żalu.
Dla syna, próbował pokazać siłę, ale
syn wiedział, że płacze, mimo prób ukrycia tego za chusteczką. Twarz mu drżała,
dłonie również. Były dziwnie zimne, jakby z niego samego również uchodziło
życie. Lub — jakby część jego życia właśnie odeszła na zawsze.
Najmłodszy żałobnik, nie wiedział
czemu, ale… poczuł, że się dusi. Próbował poluźnić krawat, ale on się tylko
coraz bardziej zacieśniał. Zachłysnął się powietrzem, w ostatnim desperackim
akcie ratunku, ale to niewiele dawało.
To było nie do zniesienia. Nienawidził
tego pogrzebu, bo nie wiedział co się dzieje.
Moja mama nie żyje, myślał. Jeszcze
tydzień temu odbierała mnie z zakończenia roku szkolnego, a teraz…? Dlaczego
teraz? Dlaczego nie mogła później? Przecież wszyscy dookoła powtarzali, że była
taka młoda, taka piękna! Więc czemu musiała umrzeć? Młoda i piękna! Wypowiadali
te słowa, jakby miały największe znaczenie i były warunkiem życia na Ziemi.
W takim razie, czy to coś znaczyło?
Czy młodość i piękno miały jakiś sens? Co z tego, że ktoś był młody i piękny,
gdy śmierć nieczule ograbiała go ze wszystkiego co miał? Z miłości, marzeń,
przyjaciół, życia…?
Na co komu piękno i młodość?
— Tato — jęknął, chwytając się mocniej
jego dłoni. — Chcę do mamy…
— Nie możesz — odpowiedział, kucając.
Uśmiechnął się, gdy kilka łez wyleciało z jego oczu, powiększonych przez
okulary. — Nie możesz. Jeszcze nie teraz. Jesteś mi tu potrzebny, zgoda?
Milczał.
— Mama zawsze z nami będzie — dodał
pewnym tonem. Otarł niewinną łzę syna. — Chcę, abyś o tym pamiętał.
— Ale… ona…!
— Wiem — szepnął.
Załkał i spuścił głowę. Od tego
momentu, już niewiele pamiętał, poza silnym uściskiem ojca.
***
— Ach! — zawył, zrywając się z łóżka.
Ciało drżało, zlane potem. Przejechał dłonią po rozgrzanym czole i złapał
oddech. Ciemność znów go przytłaczała, ale kojące, błękitne światło w głębi
pokoju trochę uspokajało. Od ósmego roku życia zawsze spał z zapalonym
światłem. Gdzieś musiało być jego źródło, bo inaczej by zwariował. Właśnie w
takich momentach czułby się znów jak wśród tych czarnych garniturów i sukienek.
Błękitne, delikatne światło przypomniało
mu, że jest w swojej sypialni, rozrysowując przyjaźnie zarysy prostych i
starych mebli. Przetarł oczy i wypuścił powoli powietrze z płuc,
przyzwyczajając wzrok do półmroku.
Dopiero teraz dotarły do niego dźwięki.
Na szczęście nie były to kościelne dzwony, a porywczy wiatr za oknem, zrywając
okrutnie liście z drzew. Słyszał ich szum i szelest, tak bardzo przypominający
czyjeś kroki. W ich rytm wpadało tykanie mechanicznego zegara, który dostał na
ostatnie urodziny od taty. Rzekomo był to antyk.
Tryby klekotały tak głośno, że dziwił się
sam sobie, iż potrafił tu zasnąć. Coś było nie tak z tym zegarem. Planował iść
z nim do zegarmistrza, ale jak zawsze odwlekał to w przyszłości.
Odgarnął jeszcze raz włosy, bo kilka
kosmyków uparcie wracało na oczy i dopiero wtedy wyszedł spod kołdry,
ześlizgując się bosymi stopami na podłogę. Odnalazł kapcie i pozwolił sobie na
zejście z łóżka. Podrapał się po głowie i opuścił pokój. Rozlazłym krokiem
zszedł po schodach, kierując się do kuchni. Znał ten dom na pamięć, nawet nie
musiał specjalnie się rozglądać. Na upartego mógł mieć też zamknięte oczy, ale
czasami ojciec zostawiał na korytarzu jakieś pudło, a wtedy bywało
nieprzyjemnie, gdy lokalizował je najmniejszym palcem u stopy. Protekcja kapcia
niewiele wtedy dawała.
Do lodówki dotarł pół przytomny, a jej
światło prawie zmiotło go ze świata jak ciekawskiego wampira. Zamknął oczy,
sięgnął po omacku po butelkę wody i wyjął ją. Nocą pozwalał sobie tylko na
picie wody. W końcu umył już zęby — dwa razy, a potem jeszcze wypłukał płynem.
Był swoistym przykładem poprawnego utrzymywania higieny jamy ustnej. Nie było
opcji, aby w jakiś sposób mógł stracić to cudowne uczucie, gdy zęby były tak
gładkie, że język się na nich ślizgał. To z kolei było jego fanaberią.
Usłyszał kroki, a to oznaczało, że
również i jego ojciec nie spał. Półokrągła kuchnia z wielkimi szybami,
prowadzącymi do ogródka, była częstym miejscem ich spotkań. Zwłaszcza nocami.
— Nie możesz spać? — zapytał z troską.
Nie zmienił się wiele od czasu tamtych wydarzeń, które znów mu się przyśniły.
Jedynie jego włosy zrobiły się ciut bardziej szare.
— Tylko trochę — odpowiedział, siłując
się z nakrętką. — Chciało mi się pić.
— Możesz brać butelkę wody do swojego
pokoju, wiesz o tym? — Sam podszedł do lodówki, sięgając kolejną.
— Po pierwsze — przyganiał kocioł
garnkowi. Po drugie — wtedy woda nie byłaby odpowiednio zimna.
— No tak — pokiwał głową. — Lepiej się
kładź. Jutro masz szkołę.
— Tak, wiem — westchnął ciężko. —
Dobranoc, tato.
— Dobranoc.
Ich nocne rozmowy w kuchni nie należały
do najdłuższych, chociaż często bywały sprawozdaniem z minionego dnia.
Usiadł na swoim łóżku i zamarł. Ciemność
potrafiła być przytłaczająca, ale starał się o tym nie myśleć. Chociaż
kojarzyła się nie najlepiej, była częścią każdego człowieka. Nawet jeżeli
starał się być dobry, noc i tak nadchodziła, by przypomnieć o wszystkim czego
nie pamiętało się w świetle dnia. By mówić rzeczy, których się wstydziło w blasku
słońca. By zapłakać w poduszkę, słysząc jedynie cisze. Choć ciemność była
okrutna, była też ukojeniem.
— O czym ja myślę? — zapytał sam siebie.
Noc była też napędem poważnych, filozoficznych rozważań, których potem się
wstydziło, bo brzmiały zbyt szlachetnie i patetycznie.
Już chciał się położyć, gdy coś uderzyło
w jego okno. Podskoczył, jak zawsze, gdy gałąź pobliskiego drzewa szturchała
szybę. Od kilku lat nie mógł się do tego przyzwyczaić i prosił ojca o ścięcie
tej przeklętej gałęzi dęba. Groził, że sam to zrobi, ale dać komuś takiemu jak
on piłę i drabinę to jak proszenie się o wypadek.
Wypuścił powietrze i był w połowie drogi
do poduszki, gdy znów coś uderzyło o jego okno. Usiadł, teraz już czujny. To
nie brzmiało jak gałąź. Co jak co, ale w rozpoznawaniu dźwięków był naprawdę
dobry. Ten był silny, precyzyjny. Gałąź uderzała niedbale, szorując po szybie,
w zależności od podmuchu wiatru.
I znów, kolejny dowód, gdy w pokoju
rozległ się dźwięk inny niż zapamiętane uderzenia gałęzi. Spojrzał za ciemne okno,
zaintrygowany, ale i przestraszony. Nie wierzył w zjawy, duchy czy upiory.
Dźwignął się z łóżka i podszedł do okna. Im bliżej był, tym chłodniej mu się
robiło. Rozsunął zasłony i spojrzał w esencję ciemności, którą pożerał las.
Zmrużył oczy, próbując się czegoś dopatrzyć, a wtedy na drzewie wykonano
niezgrabny ruch. Cofnął się o krok, zaskoczony.
Na drzewie siedziała jakaś postać,
trzymając się mocno grubych gałęzi. W dłoni trzymała kilka żołędzi. Gestem
kazała mu otworzyć okno. Było to tak abstrakcyjne, że sięgnął do klamki i
uchylił je delikatnie, wpuszczając do środka chłód.
— Amadeusz! — usłyszał wśród świstu
wiatru swoje własne imię. Skojarzył szybko ten głos i wszystko stało się jasne.
Uchylił okno szerzej i przetarł oczy. — Wyjdziesz?
Amadeuszowi opadła szczęka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz