sobota, 21 marca 2020

Ósmy cud - Rozdział 36 - Plan "B"


Rozdział 36 
Plan „B”

Kapitan Bruno zmusił nas wszystkich do oglądania meczów: Hiszpania - Włochy oraz Wielka Brytania - Niemcy. Dlatego straciłem prawie pięć godzin dnia, który chciałem poświęcić na zwiedzanie Rzymu. Z drugiej strony, mogłem popatrzeć jak grają inne drużyny. Cicho liczyłem, że wpadnę gdzieś na Gaspara. Jednak nigdzie go nie widziałem. Nawet jeżeli tu był, ciężko go było odnaleźć w tłumie.
Poza tym… o czym byśmy rozmawiali? Co miałbym mu powiedzieć? Jak zacząć tego typu rozmowy? Jedyne czego byłem pewien to fakt, iż Gaspar dał mi ciche przyzwolenie na odezwanie się do niego. Nie chciałem tego popsuć. Musiałem mieć dokładny plan przebiegu rozmowy. W najgorszym wypadku wprowadziłbym go w przeszłość mojego życia, ale bałem się, że odbierze to jako próbę zaskarbienia litości. Dlatego nie chciałem o tym wspominać. W końcu to on ciągle powtarzał, że należy zostawić przeszłość za sobą, gdy już się ją pokona.
Zarzuciłem nogi na siedzenie przede mną, a Marcel podskoczył. Obejrzał się przez ramię.
— Masz ładne buty, ale musisz je zabrać!
— Chcę rozprostować nogi, Calineczko.
— Malwino! — poskarżył się. O moje kolano uderzył clipboard. Syknąłem i zdjąłem nogi z oparcia.
— Zachowuj się, Oliwier — poprosiła.
Mimo wszystko, kilka razy musiałem się przejść dookoła trybun, chcąc rozprostować nogi. Nie wpadłem na Gaspara. Dopiero wieczorem dowiedziałem się, że drużyna francuska już wyleciała do Londynu.

***

Mieliśmy spędzić w Rzymie jeszcze jeden dzień, więc większość z nas wykorzystała ten czas na zwiedzanie i kupowanie pamiątek. Porobiłem mnóstwo zdjęć, które później wylądowały na moim instagramie. Oczywiście nie wszystkie, tylko te najlepsze, które prezentowały mnie jako całkiem dobrego fotografa.
Moją podróż po Rzymie odbywałem razem z Marcelem, Malwiną, Brunonem i Maksymilianem. Był to chyba najlepszy wybór, bo Bruno doskonale wiedział jak dotrzeć do takich obiektów jak Koloseum, Panteon, fontanna di Trevi, łuk triumfalny i Bazylika Świętego Piotra. Zajęło nam to cały dzień, ale nie mogłem narzekać. Dobra, narzekałem jedynie na pogodę, bo było nieprzyjemnie gorąco, ale zaopatrzony w butelki wody, dawało się to jakoś przeżyć.

***

Wylot do Londynu mieliśmy zaplanowany z samego rana. Zaspani, z ciężkimi bagażami, o szarym świecie wymeldowaliśmy się z hotelu, a następnie autobusem dotarliśmy do Aeroporto "Leonardo da Vinci" di Roma-Fiumicino, jak brzmiała oficjalna nazwa w przewodniku. Sama podróż zajęła nam tam prawie godzinę, ale udało nam się dotrzeć na odprawę, chociaż ostatnie metry musieliśmy pokonywać w biegu.
Zapakowani i jedynie z bagażem podręcznym, weszliśmy na pokład samolotu. Latałem już tymi maszynami, więc nie było to dla mnie wielkie przeżycie. Podróżowałem razem z ojcem do Warszawy, Sztokholmu, Rygi i Moskwy, gdzie dawał koncerty, a ja byłem wizytówką jego dobrej, kochanej i ułożonej rodziny. Ciekawe jakbym wyglądał na zdjęciach w tych warkoczykach? Na tle hali koncertowej i w smokingu. Mój ojciec by eksplodował!
— Lecimy — szeptał Marcel, gdy samolot w końcu oderwał się od ziemi. — O słodki Jezu, Matko Przenajświętsza, Józefie przy stajence, naprawdę lecimy!
— Czego się spodziewałeś? — prychnąłem. — To samolot. Jak sama nazwa mówi, sam lata.
Marcel przylepił się do szyby i obserwował oddalający się terminal.
— Cholera — mówił, kręcąc głową. — To niesamowite!
Cmoknąłem i założyłem na uszy słuchawki, aby nie musieć słuchać zachwytów Marcela, który po dziesięciu minutach zasnął.
Cały lot zabrał nam nieco ponad trzy godziny i jeszcze przed południem wylądowaliśmy na Heathrow. Czułem się jakbyśmy trafili do kompletnie innego świata. Zrzucałem winę na zmianę strefy czasowej.
W Londynie padało. Było ponuro, zimno i szaro. Chyba tylko ja powitałem taką pogodę z uśmiechem. Reszta czuła się dobrze w ciepłym i przyjemnym Rzymie.
— Nie powiem, że się tego nie spodziewałem… — przyznał powoli Bruno, gdy pakowaliśmy się do podstawionego autobusu. Organizatorzy EuroBask byli naprawdę kompetentni w wykonywaniu swoich obowiązków. — Jednak liczyłem na lepszą pogodę.
— It’s London, baby! — krzyknął Marcel.
Zmrużyłem oczy.
— Nie udawaj Joey’a…
— It’s London, baby! — Tym razem krzyknął mi prosto do ucha. W odpowiedzi, wsadziłem słuchawkę do ucha i pokazałem mu środkowy palec. Odpowiedział tym samym gestem.
— Psujesz Marcela! — Usłyszałem Malwinę. Uśmiechnąłem się szeroko, a potem włączyłem muzykę.

***

Hotel, w którym mieliśmy mieszkać przez kolejne cztery dni był naprawdę na poziomie. Kilka gwiazdek, którymi się chwalił, nie kłamało. Obsługa była profesjonalna, pokoje o wysokim standardzie a do naszej dyspozycji siłownia i basen, na którym często trenowali sami olimpijczycy, a przynajmniej tak głosił napis na broszurze, którą właśnie przeglądałem w pokojowym hotelu. Dzieliłem go razem z Marcelem, który natychmiast poszedł wziąć prysznic. Zauważyłem, że przesadnie dba o higienę.
— Wyłaź, Bielski. Mamy dzisiaj czas wolny! — Załomotałem w drzwi. — Chcę iść coś zobaczyć zanim Bruno zafunduje nam piekielny trening!
— Mają wannę z hydromasażem — odpowiedział. — Nie wyjdę za szybko!
— Bujaj się!
Usiadłem na łóżku i ziewnąłem. Jednak nie wytrzymałem długo i zadecydowałem przejść się po hotelu, aby znaleźć miejsce z dobrą kawą. Wydawało mi się, że widziałem tablicę informacyjną, która wskazywała drogę do hotelowej kawiarni.
— Bielski! — Jeszcze raz załomotałem w drzwi.
— Nie mów do mnie jak jestem w łazience, no kurde!
— Idę po jakąś kawę! Nie wal za głośno konia, cnotko—nieruchatko!
— Może i cnotka—nieruchatka, ale jaki Big Ben! — odpowiedział.
Prychnąłem cicho.
— Kup mi kawę! — poprosił, gdy zrobiłem krok w stronę wyjścia.
— Jakąś konkretną?
— Byle nie siuwaks!
Opuściłem pokój, kierując się długim korytarzem, wyłożonym czerwonym dywanem. Dotarłem do windy, w której zastałem parę starszych ludzi, którzy z zaciekawieniem oglądali moje warkoczyki. Swoją drogą, musiałem się dzisiaj odezwać do Malwiny i poprosić o coś bardzo… niemęskiego.
Kawiarnia i restauracja znajdowała się niedaleko głównego holu. Aby się tam dostać, należało przejść przez alejkę fontann. Następnie trafiało się do miejsca, w którym akwaria zastępowały ściany. Oblało mnie bladoniebieskie światło, gdy rozglądałem się za tysiącem różnokolorowych rybek. Były jak pływająca tęcza…
Pływająca tęcza, powtórzyłem w myślach. Kurwa, Madgrey, ty poeto…
Hotelowa restauracja była przestronna i dobrze oświetlona, mimo że za wielkimi szybami panowała ulewa. Miałem wielką ochotę się przejść po Londynie właśnie w taką pogodę, ale mało prawdopodobne abym znalazł współtowarzyszy. Może to nawet lepiej?
Jak się okazało, kawiarnia znajdowała się w osobnej części, gdzie nie trzeba było zamawiać nic do jedzenia poza takimi dodatkami jak ciasta i ciasteczka. Tutaj także jedną ścianę zastępowało akwarium.
Ku mojemu zaskoczeniu, przy jednym ze stolików siedziała Malwina. Zamyślona, patrzyła na pływające rybki. Filiżanka przylegała do jej ust, ale nie piła, zbyt pochłonięta własnymi myślami. Zamarła w połowie czynności.
— Cześć, mała — przywitałem się, a ona drgnęła. Spojrzała na mnie i odstawiła filiżankę na stoliczek. Miała spięte włosy z tyłu głowy. Robiła tak tylko, gdy była w bojowym nastroju lub w trakcie treningów i meczów. — Co robisz tu taka samotna?
— Piję kawę — odpowiedziała. — I odpoczywam.
— Od czego?
— Jestem zmęczona — wyznała, rozcierając skronie. — Podróżowanie, mecze… To trochę przytłacza. I jeszcze miałam spięcie z Brunonem…
— Oj. — Pokręciłem głową. — Chcesz o tym pogadać?
— To drobna sprzeczka. Ale możesz ze mną posiedzieć, jeśli chcesz. — Uśmiechnęła się. Przyłożyła dłonie do filiżanki, chcąc je ogrzać.
Skinąłem głową i poszedłem złożyć zamówienie. Poprosiłem także o wysłanie kawy z odrobiną papryczki chili do pokoju numer 505, bo „mój przyjaciel musi się rozgrzać”. Następnie wróciłem do Malwiny i przejechałem po niej wzrokiem. Naprawdę wyglądała na wykończoną.
— Może powinnaś się położyć? — zasugerowałem. — Nie wyglądasz dziś przesadnie ładnie.
— Dzięki, Madgrey…
— Mówię serio. Jutro się zacznie całe to zamieszanie… Półfinały. Mecz z Francją.
Malwina przeniosła spojrzenie z rybek na mnie.
— A ty jak się z tym czujesz?
— Z czym? — Udawałem głupiego.
Malwina zmrużyła oczy.
— Nie mam dzisiaj ochoty na takie gierki.
Myślałem chwilę nad odpowiedzią, wyczuwając, że faktycznie Malwina może nie być specjalnie w humorze. Zastukałem palcami o blat i skinąłem głową.
— Nie wiem — odpowiedziałem. — Musimy pokonać Francuzów, aby dostać się do Paryża. Zabrzmiało jakbym był wojskowym, co nie?
— Trochę.
— Chcę dotrzeć do finału — podkreśliłem. — Zrobię wszystko, aby pokonać Francję. Wiem, że mają tam Monarchę. Wiem, że Gaspar jest z nimi, ale to tylko mnie napędza. Udowodnię mu, że jestem coś wart.
Malwina po raz pierwszy od początku naszej rozmowy, uśmiechnęła się delikatnie.
— Myślę, że będzie pod wrażeniem.
Podano mi kawę, której natychmiast spróbowałem. Była lepsza niż w Rzymie, ale gorsza niż w Berlinie. Jednak nie wybrzydzałem.
— Ciekawe co u Sampo? — Malwina zręcznie zmieniła temat. — Tęsknie za nim.
— Poproś rodziców, aby wysłali ci zdjęcie — zasugerowałem.
— Taaa… — odpowiedziała powoli. — Chyba tak zrobię. Mama na pewno cyknęła mu kilka zdjęć. Kocha zwierzęta.
— Dobra kocia niania.
— Tak. Z pewnością. Powinnam… — Zawahała się i wytrzeszczyła oczy. Uniosłem brew i obróciłem się. Do kawiarni weszła właśnie dwójka chłopaków. Jeden był szczupły i wysoki. Jego ciemne, sięgające ramion włosy kontrastowały z bardzo bladą cerą. Miał widoczne kości policzkowe.
Towarzyszył mu wysoki i raczej muskularny blondyn, który miał niebezpiecznie jasne oczy. Krótko ścięte włosy nadawały mu wygląd żołnierza. Zza rękawa opinającego go t—shirta, wychylał się tatuaż. Wyglądał jak wąż, który czai się w ukryciu.
— Coś z nimi nie tak? — zapytałem.
— To Europejski Monarcha! — szepnęła Malwina. — Bastien Cristaux.
Wytrzeszczyłem oczy.
— Francuski Monarcha?
— To znaczy, że w tym samym hotelu… — zaczęła Malwina, a moje ciało przeszedł dziwny dreszcz. Nie musiała kończyć. W budynku był sam Gaspar.
Nie wiedziałem co zrobić z tą informacją. Słuchałem jak dwójka koszykarzy składa zamówienie po angielsku, kalecząc tym samym każdą głoskę. Malwina nieco się ożywiła.
— I co zrobisz? — zapytała.
— Nie wiem. Powinienem z nim pogadać? Mówiłem ci jak skinął do mnie na meczu…
— Tak. Nie chcę ci niszczyć nadziei, ale mógł być po prostu uprzejmy.
— On mnie nienawidził! — syknąłem. — Żebyś widziała jego minę wtedy w szpitalu. Może ochłonął? Sama mówiłaś.
— Oliwier, dedykujesz mu wszystkie swoje myśli. — Uspokoiła mnie. — To prawda, lepiej będzie wam rozmawiać teraz, gdy trochę ochłonęliście, ale…
W tym momencie padło imię Gaspara, wypowiadane przez blondyna. Drgnąłem. Źle się czułem z tym, że ktoś inny wymawiał to imię z taką… Nie chciałem tego nazwać czułością, ale zainteresowaniem. Monarcha odpowiedział mu po francusku. Po raz pierwszy zacząłem żałować, że nie znam tego języka.
Wtedy Bastien przeniósł wzrok na nas. Przez moment wpatrywał się w nas bez większego zainteresowania, słuchając kolegi. Następnie zamrugał oczami i uśmiechnął się szeroko. Przerwał swojemu przyjacielowi i wskazał na nas. Blondyn także zatrzymał na nas wzrok, ale wyglądał na zdenerwowanego.
Monarcha, bez żadnego ostrzeżenia, ruszył w naszym kierunku. Blondyn wyglądał na równie zaskoczonego co my. Bastien Cristaux, trzeci Monarcha Europejski przeciwko któremu będziemy grać, wyglądał na przyjacielskiego.
— Wybaczcie moje najście — zaczął uprzejmie. — Ale mam wrażenie, że jesteście drużyną z… uch… Pologne?
— Oui — odpowiedziała Malwina. Mrugnęła do mnie, dumna z siebie. — Jestem Malwina. A to Oliwier.
— Miło was poznać — zapewnił.
— Enchanté — dodała, unosząc dłoń. Bastien, z wielką radością ucałował wierzch ręki. Wywróciłem oczami.
— Jestem Bastien Cristaux — przedstawił się, a następnie wskazał na blondyna. — A mój czarujący przyjaciel to Blaise Guerrier. Pewnie zastanawiacie się kim jesteśmy i czego chcą nieznajomi, ale…
— Jesteście graczami francuskiej drużyny — przerwała mu Malwina, nieco urażona. Ktoś śmiał wątpić w jej zdolność do zdobywania danych. Bastien jednak tego nie wychwycił i skinął głową z uśmiechem.
— Cudownie! Cudownie! — powtarzał. — Miło was poznać. Cieszę się na ten półfinał. Lubię mieć silnych przeciwników.
— Kłamca — warknął Blaise. — Nie cierpisz się przemęczać.
Bastien uśmiechnął się delikatnie.
— Mój przyjaciel jest kłamcą. Jest paradoksem sam w sobie.
— Ja zawsze mówię prawdę — naciskał.
Razem z Malwiną wymieniliśmy się spojrzeniami. Gaspar posiadał ciekawe towarzystwo w Paryżu. Bastien i Blaise przestali się sprzeczać.
— Chciałem się tylko przywitać — wyjaśnił Monarcha. — Mam nadzieję, że mecz będzie ekscytujący. I piękny! — podkreślił.
— Na pewno nie uzyskacie trzycyfrowego wyniku — powiedziałem. Bastien spojrzał na mnie, szczerze zaintrygowany.
— Proszę, przyjacielu?
Nienawidziłem, gdy ktoś tak się zwracał do nowo poznanej osoby. Na miano przyjaciela trzeba było sobie zapracować. Zawsze. Zwłaszcza u mnie. To nie jest tytuł, który rozdawałem ludziom bez większego zastanowienia. Malwina i Marcel zasłużyli na to miano. Bastien nie. I nieprędko zasłuży.
— Mówię, że nie zdobędziecie trzycyfrowego wyniku — powtórzyłem powoli, jakbym mówił do małego dziecka. Bastienowi drgnęła brew.
— Byłbyś zainteresowany zakładem? — zapytał nagle. Wzruszyłem ramionami.
— Pękasz? — dodał Blaise.
Wstałem, aby móc sobie porozmawiać z nowym kolegą. Byliśmy podobnego wzrostu. Malwina stanęła na równych nogach, wstrzymując oddech.
— Przyjmuję. Moja drużyna zdobędzie trzycyfrowy wynik — powiedziałem, unosząc dłoń. Blaise przejechał po niej wzrokiem. — Twoja nie.
— O co się zakładamy? — zapytał Blaise.
— Hmmm… — Bastien zastanowił się głośno, stukając się palcem w czoło. — Może przegrany będzie musiał odejść z drużyny?
To mnie trochę zmroziło. Przegrany odchodzi z drużyny. Czyli innymi słowy, nie gra w finale. W końcu istniała szansa, że obie drużyny zdobędą trzycyfrowe wyniki, ale nawet przegrywający zakład może wygrać mecz.
Ciekawe.
— Oliwier. — Usłyszałem ostrzegawczy ton Malwiny.
Nie słuchałem jej. Ująłem dłoń Blaisego i skinęliśmy głowami. Bastien gestem „przeciął” nasze dłonie, uprawomocniając zakład. Blaise ścisnął mocniej moją dłoń. Odpowiedziałem mu tym samym.
W końcu wycofał się i bez słowa odszedł. Bastien popatrzył na nas fałszywym, przepraszającym spojrzeniem, jakby całe to zamieszanie wcale mu się nie podobało. Jednak to on zaoferował stawkę zakładu. Pożegnał się i ruszył za przyjacielem. Obejrzał się jeszcze przez ramię, uśmiechając się przesadnie słodko. Odebrali zamówienie w postaci dwóch kaw i opuścili kawiarnię.
— Oliwier. — Dopiero teraz spojrzałem na Malwinę. Wróciliśmy na swoje miejsca. — To ryzykowny zakład! Francja do tej pory zawsze miała trzycyfrowy wynik! Jako jedyna drużyna na tych mistrzostwach!
— I co z tego? Zatrzymam ich.
Malwina nabrała powietrza.
— Cóż… To przynajmniej rozbudziło mnie bardziej niż ta kawa — przyznała. — Będziesz musiał dokonać niemożliwego! Dokonać cudu!
— Niemożliwe załatwiam od ręki. Na cuda poświęcam nieco więcej czasu. — Uśmiechnąłem się groźnie znad filiżanki. — Mniej więcej jedną kwartę.

***

Oliwier wrócił do pokoju wcześniej, chcąc zobaczyć jak idzie Marcelowi picie kawy z papryczką chili. Z tego co wiedziałam, Marcel nie przepadał za niczym co ostre. Oliwier był naprawdę złośliwy.
Do wszystkich moich problemów dołączył zakład Oliwiera i Blaisego. Miałam dziwne wrażenie, że Bastien specjalnie zainicjował coś takiego. Nie wiedziałam tylko w jakim celu. I koniec końców Oliwier zapomniał zapytać o obecność Gaspara.
Zamyślona, podróżowałam właśnie przez korytarz stworzony przez szklane akwaria. Błękitne światło sprawiało, że czuło się tutaj jak na dnie jeziora. Dziwnie się czułam, właśnie je przekraczając. Wpatrywałam się w kolorowe ryby, które pływały wśród kamieni i glonów. Sampo na pewno by je wszystkie obserwował z uwagą. Pewnie upatrzyłby sobie jedną i próbował zjeść, a potem…
Poczułam delikatny ból, gdy wpadłam na coś twardego na mojej drodze. Z jękiem, cofnęłam się i spojrzałam przed siebie. Okazało się, że wpadłam na człowieka.
Dopiero po chwili dotarło do mnie jak przystojny był chłopak, który wyrwał mnie z zamyśleń. Nie mogłam dokładnie określić jego wyglądu przez panujący tu półmrok, ale jasne, morskie oczy odpowiadały idealnie światłu z akwarium. Był wysoki i dobrze zbudowany, o idealnej posturze. Za skórzaną kurtką chował ładne mięśnie.
Wyraz twarzy na początku mówił mi, że jest wściekły na mnie za to co się wydarzyło. Już chciałam wydukać przeprosiny, gdy on zrobił to jako pierwszy.
— Bardzo przepraszam. — Jego wyraz twarzy zmienił się z poważnego na zakłopotany. — Błądziłem myślami.
— Podobnie do mnie.
Zaśmialiśmy się.
— Zakładam, że właśnie wracasz z kawiarni?
— Zgadza się.
— A więc nie dasz się namówić na kawę?
— O ile chcesz abym latała przez dwa dni — odpowiedziałam z uśmiechem. — Poza tym mój chłopak na mnie czeka. Przepraszam.
— Ach. Nic się nie stało. To i tak nie było nic zobowiązującego. Chciałem przeprosić za moje roztargnienie. Prawie cię przewróciłem…
— Naprawdę nic się nie stało — zapewniłam pospiesznie. — Przywykłam do tego, że odbijam się od wysokich facetów. Jestem menadżerką męskiej drużyny koszykarskiej — wyjaśniłam, gdy zmarszczył czoło, nie będąc pewnym o co mi chodzi.
Zaśmiał się przyjacielsko, gdy zrozumiał sytuację.
— Podziwiam. W mojej drużynie jest menadżer.
— Grasz w koszykówkę? — zapytałam zaciekawiona. Jeżeli tak, istniała szansa, że był członkiem którejś z półfinałowych drużyn. Jednak nie kojarzyłam go, a byłam pewna, że zapoznałam się z profilami wszystkich graczy.
— Nie. Pływam — odpowiedział z uśmiechem.
Mogłam się domyślić… Te bary!
— Och! I jak ci idzie?
Jego uśmiech nieco przygasł.
— Z falą — odpowiedział.
Pokiwałam powoli głową.
— Jestem Malwina. — Uznałam, że pora się przedstawić. Miałam zasadę, że gdy rozmawiałam z nieznajomym dłużej niż dwie minuty, podawałam swoje imię. Ze zwykłej grzeczności.
— Adam.
— Miło cię poznać, Adam.
— Jest szansa obejrzeć ciebie jak kierujesz drużyną wysokich facetów? — zapytał szczerze zaciekawiony.
— Za trzy dni — poinformowałam go z radością. — Gramy mecz półfinałowy.
— Półfinały? — powtórzył zaskoczony. — To naprawdę wysoki wynik. Jakaś specjalna okazja…?
— EuroBask. Mistrzostwa Europy w Koszykówce dla młodzieży. I starszej młodzieży — dodałam. Nie ukrywajmy, studenci nie zawsze byli młodzi.
— Zwołam chłopaków i przyjdziemy wam kibicować — zapewnił.
— Zapraszam. Na pewno się przyda!
Popatrzyliśmy sobie w oczy.
— Nie będę cię już zatrzymywał — oznajmił. — Miło było cię poznać Malwino, menadżerko.
— Ciebie również Adamie, pływaku.

***

— Gaspar? — Blaise wsunął się do pokoju i rozejrzał się po nim. Chłopaka zlokalizował na jego łóżku, czyli dokładnie tam gdzie się go spodziewał. Blondyn uśmiechnął się groźnie i zamknął za sobą drzwi. Gaspar przeniósł leniwie wzrok z szyby zza którą lał deszcz, na dawnego przyjaciela z drużyny.
I dawnego chłopaka.
— W czym mogę ci pomóc? — zapytał cierpliwie. Nie lubił momentów sam na sam z Blaisem. Zawsze czuł delikatny dyskomfort. Wszystko w Blaisie krzyczało „nie zbliżaj się do mnie, jestem groźny”. Niestety, dokładnie taki typ lubił.
— Nie chcesz z nami iść? Valéry znalazł ciekawy klub…
— Nie, dzięki.
Blaise pokręcił głową i usiadł na skraju łóżka Gaspara. Wcale nie wydawał się być zaniepokojony tym, że oparł się o jego nogę. Gaspar nie odrywał od niego wzroku. Jego ciało stężało.
— Co się dzieje, mon chéri?
Gaspar spojrzał na niego z wyrzutem. Blaise uśmiechnął się jeszcze szerzej. Reakcja Gaspara bardzo mu się podobała.
— Dziwię się, że ciebie to obchodzi — odparł Gaspar, wracając wzrokiem za szybę.
— Chodzi o to, że kiedyś ukradli ci tu portfel? — Blaise nachylił się w stronę Gaspara. Uśmiechnął się zawadiacko. — Daj spokój, piorun nie trafia dwa razy w to samo miejsce.
— A jednak znów tu jesteśmy — odpowiedział bardzo powoli. Blaise skinął głową.
— Bardzo dobrze pamiętam wakacje z tobą. Tutaj. W Londynie — mówił prawie sentymentalnym tonem. — Było bardzo fajnie. Za dnia. I w nocy…
— Najwidoczniej nie tak fajnie, abyś chciał zostać przy mnie na dłużej. — Dało się wyczuć wyrzuty. Blaise westchnął ciężko i pokręcił głową.
— Gaspar... Gaspar. Oczy mam tutaj, mon trésor.
Jak mógłby zapomnieć? Te oczy cięły Gaspara na wskroś od wielu lat. Ich blask obezwładniał. Dlatego wolał patrzeć za okno, obserwując krople deszczu.
Wszystkie te czułe słówka, którymi operował Blaise były jedynie zasłoną dymną. Gaspar dobrze to wiedział. Często się zastanawiał jak działał Blaise. Bywały momenty, gdy w ogóle nie zwracał uwagi na Gaspara. Nie odzywał się do niego. Nawet nie próbował zainicjować jakiejkolwiek rozmowy, zwłaszcza, gdy byli w grupie. Blaise wtedy błyszczał. Był pożądany przez wszystkich i skupiał na sobie uwagę. To był jego czar.
A później następowały momenty, w którym Blaise był czuły i ciepły. Jakby nagle wszystko się zmieniło, a obecność Gaspara wyzwalała z niego pozytywne uczucia. Chęć błyszczenia znikała, a pojawiał się spokojny i skrzywdzony chłopak, który chciał odrobiny szczerego zainteresowania.
Gaspar gubił się w osobowościach Blaisego.
W tym momencie, w pokojowym hotelu, pojawił się ten drugi Blaise. Ciepły i zatroskany. Sentymentalny. Jednak Gaspar wiedział, że wystarczyło się spotkać z resztą drużyny, aby Gaspar automatycznie spadł na drugi, o ile nie dalszy, plan.
Tak jest. Gaspar był planem B. Od zawsze i dla każdego.
— Gaspar — powtórzył nieco spokojniejszym tonem, jakby zaraz miał zamiar się położyć obok i zasnąć. — Człowieku, co się dzieje? Od samego początku jesteś jakiś... — Szukał odpowiedniego słowa. — Spokojny.
— Zawsze jestem spokojny. Tylko ty wolno dostrzegasz pewne rzeczy — odpowiedział ponuro. Blaise, o dziwo, uśmiechnął się.
— Wcale nie. — Wzruszył ramionami. — To, że o czymś nie mówię, nie znaczy że czegoś nie widzę. A widzę, że jesteś czymś przytłoczony i to nie jest nic związanego z koszykówką.
Gaspar przeniósł spojrzenie na Blaisego. Naprawdę był coraz bliżej. Nawet się przysunął.
— To nic takiego — zapewnił Gaspar. — Idź do klubu. Valéry na pewno znalazł coś rewelacyjnego. Jak zawsze, zresztą.
— Chciałbym, abyś z nami poszedł — powtórzył. — Czy wolisz, abym tu z tobą został?
I znów to robił. I znów był nieprzewidywalny. Niezrozumiały, dla ludzi takich jak Gaspar, którzy mieli plan. Blaise potrafił go zmienić w przeciągu sekundy. Dokładnie tak samo jak Oliwier.
— Jeżeli chcesz mnie pocałować, zrób to i miejmy to za sobą.
Blaise wyglądał na lekko dotkniętego.
— Miejmy to za sobą — powtórzył jak echo. — Auć.
Odsunął się i wrócił do pozycji siedzącej. Westchnął ciężko i pokręcił głową.
— Nienawidzisz mnie?
Gaspar drgnął.
— To nie tak. — Dźwignął się i usiadł obok Blaisego. Złożył dłonie na kolanach.
— Ale byłem powodem dla którego wyleciałeś do Polski, prawda?
Gaspar milczał.
— Naprawdę jestem złym człowiekiem — westchnął Blaise, przejeżdżając dłonią przez jasne włosy.
— Nie próbuj robić z siebie ofiary tej sytuacji — zagroził. — Dobrze się bawiłeś. Miałeś mnie i jeszcze jednego chłopaka.
Blaise wywrócił oczami.
— Lubię dobrą zabawę. A z waszej dwójki, ciebie lubię bardziej.
— Nie możesz mieć wszystkiego — odpowiedział. — Byłem twoim planem B, prawda? Czymś zapasowym, na wszelki wypadek.
Blaise wyglądał na przypartego do muru. Odwrócił wzrok.
— W twoich ustach to brzmi jakbym zrobił coś naprawdę złego…
— Bo zrobiłeś.
Blaise cmoknął. Powoli zaczął stawać się tym Blaisem, którego prezentował, gdy miał większą publikę.
— Przesadzasz, Gaspar. — Spojrzał na niego ponuro. Jego mechanizm obronny. Gdy zaczynało mu brakować odpowiednich argumentów, próbował nastraszyć swojego rozmówcę. — Bawiłeś się dobrze. Ja bawiłem się dobrze. Ani razu nie mówiłeś, że coś ci nie pasuje i że coś jest nie tak.
— Nie? — Gaspar teraz był oburzony. — Nie mówiłem? Czy zdecydowałeś tego nie słyszeć? Bo mogę ci dokładnie przypomnieć co mówiłem.
Blaise oblizał wargi.
— Dzielenie włosa na czworo — skomentował.
— Dokładnie — przyznał. — Dlatego nie dojdziemy do porozumienia.
Blaise warknął cicho. Gaspar miał wrażenie, że wężowy tatuaż na ramieniu dawnego kochanka poruszył się. Był gotów zaatakować.
— Jak tam chcesz — oznajmił w końcu blondyn i powstał z łóżka.
— Świat nie obraca się wokół ciebie — wypalił Gaspar. — To, że ty chcesz, nie znaczy, że to dostaniesz.
Zdenerwowany Blaise nawet nie zaszczycił go spojrzeniem, gdy opuścił pokój, trzaskając za sobą drzwiami. Gaspar wypuścił powietrze z płuc. Ta konfrontacja była kwestią czasu, ale był z siebie dumny, że znów nie uległ Blaisemu i jego czarowi. Opadł na łóżko i zamknął oczy.
Czemu właśnie tacy mu się podobali?
Jednak w tej samej chwili dotarło do niego, że mimo iż porównywał w myślach Oliwiera do Blaisego, to istniały zasadnicze różnice. Oliwier miał prawdziwe powody, aby zachowywać się tak jak zachowywał. Blaise miał po prostu za dużo czasu wolnego i za dużo pieniędzy, przy czym uwielbiał marnotrawić obie te rzeczy.
Oliwier był szczery i zdarzyło mu się kłamać. Blaise kłamał i zdarzało mu się mówić prawdę.
I najważniejsza różnica. Oliwier chciał być naprawiony. I był jeszcze do naprawy. Blaise nie chciał być naprawiony. I już nie dało się go naprawić.
Jednak… Czy był sens naprawiać kogokolwiek na siłę?

***

— Ta kawa… — mruczał Marcel. — Jest niewiarygodnie dobra. Naprawdę jest z chili? — pytał.
Leżałem na swoim łóżku, bawiąc się telefonem między palcami. Marcel kręcił się po pokoju.
— Tak. Denerwujesz mnie — oznajmiłem.
— Naprawdę? Ciebie? Jestem szczerze zaskoczony — rzucił ironicznie. Ucałowałem czubek mojego środkowego palca, po czym wysłałem go poleconym w stronę Marcela.
— Ciągle łazisz. I nie dajesz się sprowokować moimi złośliwościami.
— Pewnie tak wygląda dojrzewanie — zauważył. — A ty co robisz z tym telefonem?
— Myślę. — Uniosłem się lekko, opierając o własne łokcie. — Mogę cię o coś zapytać?
— Wal.
— Pamiętasz jak przyprowadziłeś mnie do domu, gdy byłem pijany?
— Ha! Pytanie czy ty to pamiętasz!
Przemilczałem to.
— Tak, pamiętam. — Pokiwał głową. — Pamiętam też jak posuwałeś przystanek autobusowy jak bardzo napalony piesek. I krzyczałeś coś po fińsku. Coś jakby… komin?
Kovemmin...?
— Tak! Dokładnie to! — Marcel klasnął w ręce. — Co to znaczy?
— Mocniej.
— Och. — Skrzywił się nieco. Odchrząknął. — Dobra. To co z tą nocą?
— Następnego dnia dostałem wiadomość od Gaspara.
— Zgadza się.
— Czytaj. — Rzuciłem mu telefon. Złapał w ostatniej chwili i posłał mi zdenerwowane spojrzenie. Ponieważ się tym nie przejąłem, westchnął i zerknął na telefon. Odczytał wiadomość, którą otrzymałem od Gaspara.

9:37, wiadomość od: Gaspar Les Tęcza
Wiem, że ostatnio między nami się nie układało, ale to nie zmienia faktu, że życzę Ci powodzenia na EuroBask. Daj z siebie wszystko! Wierzę w Twoje możliwości. I mam nadzieję, że dotrzesz do samego Paryża.
Nie wiem, czy wiesz, ale i ja będę na EuroBask. Nie wiem, co zrobisz z tą informacją. Po prostu uznałem, że powinieneś wiedzieć. Niestety będę po stronie drużyny francuskiej. Nie mogę przestać myśleć, jakim wspaniałym widowiskiem byłby mecz Polska kontra Francja. Wierzę, że dotrzecie na tyle daleko, aby było możliwość obejrzenia tego spotkania.
Wierzę w Ciebie.

— Tak, to były jednak dobre wieści — przyznał. — Ale dalej nie rozumiem o co chodzi?
— Drużyna francuska jest w tym hotelu.
Marcel wyprostował się. Właściwie to podskoczył.
— Skąd wiesz?
— Razem z Malwina wpadliśmy na Monarchę — opowiedziałem. Pominąłem tylko zakład z Blaisem. — Stąd wiemy, że tu są. Ale to duży hotel. I zastanawiam się czy poszukać Gaspara.
— No, no. — Marcel oddał mi telefon, podając go. Nie rzucił. — Wiesz, zawsze najpierw może ktoś inny na niego wpaść. Wiesz… spontanicznie zaplanowane spotkanie.
Uniosłem brew.
— Obejdzie się — warknąłem. — To nie podstawówka.
— A więc idź z nim pogadać.
Zawahałem się.
— Erm… Nie chcę tak po prostu na niego wpaść.
— Liczysz na salę balową?
— Robisz się coraz bardziej wyszczekany, Bielski. — Pogroziłem mu palcem. — Nie podoba mi się to. Trzeba cię resocjalizować?
Marcel westchnął.
— Chodziło mi o to, że prędzej czy później będziesz musiał z nim porozmawiać. Czy to na korytarzu, czy w sali balowej.
— Szczerze? — zapytałem, siadając na skraju łóżka. — Obawiam się tej rozmowy.
Marcel patrzył na mnie chwilę i skinął głową.
— Wiem. Też bym się obawiał. Każda osoba, by się obawiała! Ale już i tak zrobiłeś wielki krok do przodu po meczu z Finlandią. Będę trzymał kciuki.
— Hm… Dzięki. — Skinąłem głową i wstałem z łóżka. — Idę coś zjeść. Idziesz?
— Z chęcią! — Uśmiechnął się. — A wieczorem możemy uderzyć na siłownię, co ty na to?
— Erm… — Zawahałem się. — No… Możemy. Tylko, że umówiłem się jeszcze z Malwiną i…
— Knujecie coś?
— Może.

***

Gaspar, kilka minut po rozmowie z Blaisem, opuścił pokój, aby nie ryzykować tego, że jego dawny „chłopak” wróci. Nie miał ochoty na powtórne roztrząsanie przeszłości, zwłaszcza że Gaspar już dawno sobie obiecał, że to zamknięty rozdział. Chociaż miał wielką ochotę wygarnąć Blaisemu jeszcze kilka rzeczy, to wolał je przemilczeć.
Dlatego teraz siedział samotnie w restauracji, zajadając się wybornym kotletem de volaille. Jego cichą przyjemnością był stopiony ser w każdej formie. Westchnął ciężko. Oliwier na pewno by to skomentował. Coś w stylu: Francuz? Lubisz sery? Niewiarygodne. A co powiesz na omlette du fromage?
Uśmiechnął się sam do siebie. Nawet słyszał jego głos.
Uniósł głowę.
Naprawdę słyszał jego głos.
Przy wejściu do restauracji, zaraz przy korytarzu, który otaczały akwaria, stał Oliwier Madgrey razem z Marcelem Bielskim. Dyskutowali o czymś głośno, prawdopodobnie sprzeczając się na jakiś temat.
Gaspar oblizał wargi i poczuł jak zabiło mu serce. Nie spodziewał się tutaj Oliwiera. Czy to znaczyło, że cała polska drużyna znajdowała się w tym samym hotelu? Czemu o tym nie wiedział? Może stała za tym Fleur?
Nie wiedział na co liczył. Nie wiedział co by wolał. Czy Oliwier miał go zobaczyć, czy nie? Czy miał podejść, czy nie?
I czemu się tak tym przejmował? I na co liczył? Przecież sam powiedział Oliwierowi, że to koniec. Praktycznie go wyrzucił z mieszkania zaraz po tym jak się pocałowali.
Oliwier i Marcel przeszli do drugiego skrzydła restauracji, dalej się o coś sprzeczając. Marcel zawsze był obiektem zazdrości Gaspara. Lubił go i podziwiał jego talent, ale spośród wszystkich osób to właśnie Marcelowi udało się dotrzeć do Oliwiera. Sam fakt, że Oliwier wprowadził go w historię swojego życia mówił wiele o ich relacji. Gaspar jedynie… podsłuchał.
— Merde — warknął.
Wstał od stołu i ruszył do swojego pokoju. Nie miał siły, aby dzisiaj przeżywać drugą, skomplikowaną rozmowę. Zwłaszcza, że ta miała być naprawdę ważna. Będzie czas, aby porozmawiać z Oliwierem.

***

Wieczorem trafiliśmy na siłownię. Ponieważ cały dzień padało, a naprawdę nikt nie chciał iść zwiedzać w takiej pogodzie, nie pozostało nam nic innego. Uznałem, że następnego dnia, o ile będę miał siły, pójdę choćby sam.
Na pomysł podobny do Marcela wpadli także Dawid z Filipem. Dawid właśnie ćwiczył na motylku, a Filip na ławeczce do brzuszków. Sądząc po ich spoconych ciałach, byli tu już jakiś czas.
— Widzę, że naprawdę nie próżnujesz — ocenił Marcel, obserwując Filipa.
— Muszę… ćwiczyć… bo… — Złapał oddech. — Są… tu… seksowne… masażystki… i… się… zgłoszę… do… nich…
— Ambitny cel — przyznał. Przeniósł spojrzenie na Dawida. — A ty jakiś masz?
— Zabić czas…
— To też dobre.
Marcel pomógł mi się rozciągnąć, potem ja jemu i byliśmy gotowi do treningu. Zestaw sprzętów był imponujący, a pracujący tu trenerzy chcieli nam pomóc. Uprzejmie podziękowaliśmy, znając na pamięć rozkład treningowy Brunona.
Rozpocząłem od podciągnięć, a Marcel od pompek.
Obserwowałem jego ciało, gdy wykonywał ćwiczenia. Musiałem przyznać, że odkąd się poznaliśmy, nabrał masy mięśniowej. Najlepiej to było widać na jego ramionach i bicepsach. Jego trening budował mu atletyczne i proporcjonalne ciało. Można mu było tylko pozazdrościć.
Pół godziny później, gdy przekonaliśmy się jak ciężkie potrafią być sztangi i hantle, Marcel podał mi butelkę z napojem izotonicznym. Uniosłem brew.
— Własnej roboty…? — powtórzyłem jego słowa sprzed sekundy. — Robisz napoje izotoniczne, Marcel?
— Co to za problem? Woda zmineralizowana, miód, sól, sok z cytryny.
— Skąd to wszystko wziąłeś?
— Z tutejszej kuchni. Porozmawiałem z uroczą kelnerką i wyjaśniłem sytuację. Okazała się być Polką! W każdym razie załatwiła to, o co prosiłem i…
— Skombinowałeś napój izotoniczny w hotelu. Nie wiem czy cię podziwiać czy ma mi być za ciebie wstyd.
— Spróbuj, a dopiero potem oceniaj — prychnął. — To zdrowsze niż te wszystkie kolorowe napoje w butelkach.
Niepewnie upiłem kilka łyków. Jeżeli chodziło o smak, to szału nie było. Mieszanka kwaśnego, słodkiego i słonego. Dziwne, ale na swój sposób smaczne.
— I co? — zapytałem, oddając butelkę. — Będę silniejszy?
— Będziesz.
Wróciliśmy do ćwiczeń. Pozwalały mi zająć myśli, które wciąż błądziły wokół Gaspara. Czy była szansa, że jakoś na niego wpadnę? I czy wieść, że i my tu jesteśmy już do niego dotarła?

***

Późniejsza część wieczoru, po siłowni, zapowiadała się mniej męsko. Miałem nadzieję, że przelany tam pot i śmierdzące ciuchy będą równowagą dla tego co miało nastąpić. Zamknąłem drzwi, aby na pewno nikt nie wszedł do pokoju, w momencie w którym ja i Malwina planowaliśmy coś zrobić…
— Naprawdę? — zapytał Marcel, który siedział naprzeciw nas na swoim łóżku.
— Nie komentuj — warknąłem.
— Nie wierć się! — Malwina klepnęła mnie w ramię. — Inaczej nie zrobię tego dobrze, chociaż mam rewelacyjne dłonie.
Zaraz po siłowni wziąłem długi prysznic i wróciłem z Marcelem do pokoju. Kilka minut później pojawiła się nasza przyjaciółka i tak oto… plotła mi warkocze.
Musiałem je rozwiązać, porządnie umyć, rozczesać włosy, a Malwina robiła resztę. Dlatego to ja teraz siedziałem na podłodze, oparty o łóżko, między nogami różowej. Jej delikatne dłonie wiedziały co robić.
— Oliwier Madgrey plecie warkoczyki — westchnął Marcel. — Świat zwariował.
— Po pierwsze, to męskie warkocze, ok? Kilka gwiazd NBA takie ma. Po drugie, nie ja plotę, tylko Malwina. A po trzecie, to chuj ci w dupę.
— Wyglądasz jak piękna, słowiańska dziewka — mówił Marcel. — Wiesz jak poruszać tym co ci mama dała?
— Doigrasz się, Bielski, słowo daję! Poza tym, nie jestem Słowianinem tylko Finem.
— Jesteś w połowie śliczną Słowianką — zapewniła Malwina. Szturchnąłem jej udo. — Nie atakuj mnie, bo nie skończę!
Dobra, ona miała argument.
— Poza tym, w klubie doskonale widziałam, że potrafisz poruszać tym co ci mama dała — dodała. — Bioderka pracują, co?
— Byłem upodlony.
— Było widać — zapewniła Malwina.
— Ale masz duże stopy — ocenił Marcel. Byłem ubrany tylko w krótkie spodenki. — Jaki masz rozmiar?
— Zadowalający — odpowiedziałem.
Widziałem jak Malwina i Marcel wymieniają się spojrzeniami.
— Oliwier ma duże stopy i dzięki temu się nie przewraca, gdy wieje wiatr — wyjaśniła Malwina. Marcel parsknął śmiechem.
— Ja tu, kurwa, jestem!

***

Mógłbym napisać do Gaspara, ale nie zapłaciłem rachunku i mogłem jedynie pocałować wyświetlacz. Leżałem na swoim łóżku, już w piżamie i ze świeżo uplecionymi warkoczami. Malwina opuściła nas jakiś czas temu i teraz szykowaliśmy się do snu, świadomi tego, że już jutro Bruno przeprowadzi z nami trening śmierci.
Marcel wyszedł z łazienki i przeciągnął się. Zgasił światło i słyszałem jak kładzie się na łóżku, zakrywając się kołdrą. Wydał z siebie jęk przyjemności, gdy zatopił się w poduszce.
— Oliwier… — zaczął. Zamknąłem oczy i zachrapałem głośno. — No weź.
— Czego chcesz? — zapytałem dopiero po minucie.
— Spotkaj się z Gasparem.
— Hę? A skąd takie myśli?
Zastanowił się chwilę.
— Wiesz… Myślałem o tym, odkąd pokazałeś mi jego wiadomość. Brzmiała jakby… Sam nie wiem. Jakby chciał, abyś mu coś wybaczył. Pozwolił wytłumaczyć. Sam nie wiem. No i nie warto marnować czasu, nie? Życie jest za krótkie na odkładanie takich spraw na później. To takie moje przemyślenia. Nie musisz się do nich stosować.
Prychnąłem głośno.
— Wiem, że nie muszę.
Marcel zaśmiał się.
— W każdym razie, ja bym nie odpuścił — kontynuował. — Walczyłbym. Bo są rzeczy, o które trzeba powalczyć. Poza tym z tego co opowiadałeś, nie był zły o przespanie się z kimś, a o kłamstwo, prawda?
— Zgadza się…
— Więc po co się dalej okłamywać?
Poczułem jakby w moim umyśle coś kliknęło i zapaliła się lampka. Bałem się, że zaraz oświetli cały pokój. Jednak nic takiego się nie stało. Dalej było ciemno, a za oknem padał deszcz. Już delikatniejszy niż za dnia. Była szansa, że jutro będzie lepsza pogoda.
Lepszy dzień.
— Idę się przejść — oznajmiłem, wyskakując z łóżka. Zapaliłem lampkę obok mojego łóżka. Gdy ściągałem z siebie piżamę, Marcel usiadł na łóżku. Przemilczał fakt, że byłem teraz nagi.
— O tej porze? Ale...
— Nienawidzę tego słówka — przypomniałem, zakładając na siebie nowe bokserki.
— Pada.
— Mam kaptur. — Sięgnąłem po szarą bluzę.
— Nie znasz miasta.
— Nie pójdę daleko. Chcę pochodzić w deszczu. — Zapiąłem sprzączkę od paska.
— Te jeansy opinają ci tyłek.
— Możesz mnie w ten tyłek cmoknąć.
— Spasuję — odpowiedział powoli. — Jutro musimy wcześnie wstać.
— Nie idę na całą noc!
Marcelowi kończyły się argumenty. W końcu wzruszył ramionami.
— Tylko mnie nie obudź.

***

Gaspar dzielił pokój z Jacques’em. Był to kolejny wysoki, znajomy Gaspara, który był częścią pierwszego składu drużyny francuskiej. Nie mieszkało się z nim najgorzej, poza tym, że Jacques miał tendencję do chrapania. Dzisiaj postanowił zaserwować świetny utwór, przypominający bombardowanie. Gaspar, mimo że już trzeci raz wstawał z łóżka i szturchał przyjaciela, nie dawało to zamierzonego efektu. Chłopak przestawał chrapać na jakiś czas, a potem wracał do swojej uwertury, która przeradzała się w prawdziwy koncert.
Jednak na dobrą sprawę Jacques obecnie był najlepszym współlokatorem jakiego mógł sobie wybrać. Z Blaisem nie chciał dzielić pokoju z jasnych powodów. Doskonale wiedział, że blondyn szukałby chwili słabości, aby móc powtórzyć to co się działo nocami, gdy byli sami w Londynie. A Gaspar musiał przyznać, że Blaise był wybornym kochankiem. Czasami wulgarnym, ale jeżeli miałby go do czegoś porównać to do bardzo dobrej marki samochodu. Blaise wiózł cię gdzie chciałeś, jak chciałeś i miał wysokie osiągi. Konie mechaniczne też spełniały swój cel. A wszystko to ukryte pod imponującym designem. Jechało się tak przyjemnie, że czasami zapominało się o hamulcach.
Bastien z kolei był zbyt ciekawski. Zapewne teraz zadawałby mu setki pytań, na które nie chciałby odpowiadać. Byłyby gorsze niż chrapanie, bo wymagałyby od niego myślenia. Na dodatek od jakiegoś czasu kontakty z Bastienem się trochę psuły, a to głównie przez to, że Gaspar ostatnio dostrzegł jak egoistyczny potrafi być.
Za to Valéry, choć całkiem przyjacielski, to niesamowicie głośny. No i często zdarzało mu się powracać do pokoju nieco pijanym. Gaspar nie chciał wracać do momentów, w których Valéry wymiotował, a on pomagał mu się później odświeżyć. Po każdej takiej sytuacji, farbujący włosy Valéry, lubił opowiadać o swoich seksualnych podbojach. Brzmiały one nieco mniej imponująco, gdy miało się rzygowiny w ustach, a zapach kwasu przyprawiał o mdłości. Jednak Gaspar zdążył się dowiedzieć, że biedny Valéry ma "za dużego" i kilka dziewczyn błagało go, aby "wyszedł", bo je to "boli". Najgorsze były szczegółowe opisy tego jak Valéry "wpychał się" w "kobiece psioszki". Nawet po francusku to nie brzmiało dobrze.
Gaspar miał za dobre serce dla nich wszystkich.
Puścił poduszkę, która przez chwilę służyła mu jako stopery do uszu, ale to niewiele dawało. Usiadł na materacu i wyjrzał za okno. Deszcz, chociaż dalej padał, to w mniejszej ilości. Przeczesał mokre od prysznica włosy i wygramolił się spod kołdry. Ubrał się ciepło, chcąc się trochę przewietrzyć. Potrzebował świeżego powietrza. Może wtedy zaśnie? Bo jak na razie to mu szło bardzo opornie. W najgorszym wypadku pójdzie do Fleur i wyjaśni jej, że Jacques wymyśla komponuje opery.
Chociaż właściwie to mogły być nokturny.
Wyszedł z pokoju, kręcąc głową.
— Nie śpisz?
To było pierwsze co usłyszał. Zaskoczony obecnością kogokolwiek, spojrzał w prawo. Blaise uśmiechał się do niego spod okularów przeciwsłonecznych, które pasowały tutaj jak śnieg na pustyni.
Był pijany.
— Ty najwidoczniej też nie śpisz — zauważył Gaspar. — Co tu robisz?
— Hm… Staram się znaleźć jakąś rozrywkę — odpowiedział. Gaspar zmrużył oczy.
— Na co ci te okulary?
— Abym mogła cię lepiej widzieć! — zaświergotał i zaśmiał się z własnego żartu. — Nie, serio… Jakie okulary?
Gaspar ściągnął usta i zbliżył się do Blaisego. Zdjął okulary przeciwsłoneczne i wsadził mu je za kołnierz. Blondyn wyglądał jakby dopiero co odzyskał wzrok.
— Zawsze mi potrafisz pomóc, mon chéri.
— Nie pomogę ci w trafieniu do pokoju — zaznaczył Gaspar. — Idę.
— Zostawisz mnie tu tak samego?
— Nie jesteś dzieckiem. — Gaspara zawahał się. — Czasem jesteś. Brakuje ci tylko zabawek, które możesz psuć.
Blaise uśmiechnął się złowieszczo.
— Może masz ochotę popsuć coś razem ze mną?
— Co masz na myśli?
— Nie wiem! Rozerwijmy się. Tak bardzo się nuuuuudzę…
— Ludzie inteligentni się nie nudzą.
Blaise skupił na nim wzrok.
— Jestem zbyt pijany, aby określić czy właśnie mi pojechałeś, czy nie, mon chéri.
— Wracaj do pokoju i idź spać.
— Ssać? Powiedziałeś ssać? — Uniósł brew.
— Powiedziałem „zjeżdżaj” — poprawił się uprzejmie.
— Gassssspar — zasyczał nieprzyjemnie, ledwo otwierając usta. Odnosiło się wrażenie, że to wytatuowany wąż, wystający spod rękawa, właśnie wziął udział w rozmowie. — Zawsze lubiłem jak zaczynałeś być… taki. Władczy. Niemiły. Lubię patrzeć jak grzeczni przestają tacy być…
— Psujesz „grzecznych”, tak?
— Hmm… Sami się psują — odpowiedział po namyśle. — Ja tylko pokazuję opcje. Drażnię cię? — zapytał nagle, ale uśmiech nie znikał z jego twarzy. — Może chcesz mnie uderzyć?
Gaspar prychnął i pokręcił głową.
— Wyczerpałem limit bicia głupich ludzi na tych mistrzostwach. Chcesz czegoś konkretnego? Bo jak wspominałem, idę stąd.
— Czy chcę czegoś? — Zamyślił się. — Ciebie. Najlepiej w moim łóżku. W ubraniach. Lub bez. Twój wybór. Wygonimy Valéry'ego, na pewno zrozumie!
— Jesteś łaskawy jak zawsze.
— Jak wspomniałem, daję opcje!
Gaspar nabrał powietrza i pokręcił głową. Obrócił się na pięcie i skierował w stronę schodów. Korzystanie z windy mogłoby go uwięzić razem z Blaisem, gdyby ten postanowił iść za nim. Jednak tak się nie stało. Usłyszał śmiech chłopaka, a następnie:
— Nienawidzę patrzeć jak odchodzisz, ale kocham sposób w jaki to robisz!
I ponownie przeszedł do śmiechu.

***

Przed hotelem rozciągał się długi park, a przynajmniej taki się wydawał być, bo jego część ginęła w ciemnościach. Nie miałem pojęcia gdzie byłem, ale pamiętałem całą drogą, którą przeszedłem. Krople deszczu leciały z nieba, wygrywając muzykę na liściach drzew. Stwierdziłem, że z każdym moim krokiem częstotliwość tej perkusji się zwiększa. Poprawiłem kaptur i przyspieszyłem. Na mojej drodze wyrósł ceglany wiadukt pod którym można się było schronić.
Nim tam dobiegłem, byłem już cały mokry. Z warknięciem ściągnąłem kaptur i przetarłem twarz, która była cała mokra od deszczu. Zlizałem kilka kropel z ust i obejrzałem się w stronę, z której przybyłem.
Ściana deszczu praktycznie przysłoniła cały widok na park. Oparłem się o ceglaną, zimną ścianę i schowałem dłonie do kieszeni, chcąc je jakoś ogrzać. W Londynie było dużo chłodniej niż w Rzymie. I jeszcze ta ulewa…

***

Gaspar wspiął się na wiadukt spokojnym krokiem, chroniąc się przed deszczem przy pomocy parasolki, którą otrzymał w hotelu. Uprzejma recepcja zawsze miała kilka zapasowych, aby wypożyczać gościom właśnie w takich wypadkach.
Zatrzymał się po środku ceglanej budowli i wziął głęboki wdech. Przyjemny zapach deszczu, zimnej ściany i mokrej ziemi był czymś czego potrzebował. Blaise robił się coraz bardziej bezczelny, ale był rewelacyjnym graczem, a więc na pewno nikt się go nie pozbędzie z drużyny. Sam Gaspar by tego nie zrobił, chociaż już kilka razy chciał to zasugerować kapitanowi.
Problem polegał na tym, że nie należał do drużyny, a więc jego rady były jedynie słowami, które można było przyjąć lub nie. Przytłaczająca świadomość, że nie należał do żadnej z drużyn, która rozegra mecz za niecałe trzy dni, ciążyła mu na barkach i w myślach.
Mógł nie iść na mecz. Mógł go nie oglądać, a jedynie później się dowiedzieć kto zwyciężył i uda się do Paryża.

***

Miałem wrażenie, że słyszałem czyjeś kroki, ale w tej ulewie ciężko było wychwycić jakiekolwiek dźwięki. Poza tym istniała szansa, że w tak wielkim mieście nie tylko ja miałem problemy ze snem. Przeczekałem ulewę, która skończyła się tak szybko jak się zaczęła. Gdy opady się unormowały, opuściłem moją kryjówkę. Obejrzałem się za siebie, aby jeszcze raz obejrzeć ceglany wiadukt. Stał samotnie po środku parku i łączył się z inną ścieżką. Nikogo na nim nie było.

***

Gaspar złożył parasolkę, gdy przestało padać. Spojrzał na zachmurzone niebo. Dalej wisiała groźba, że deszcz wróci. Parasolkę trzymał w pogotowiu.
Nie był do końca pewien gdzie się znajdował, ale zatrzymał się przy jednej z altanek, która ochroniła ławki przed deszczem. Usiadł na zimnym marmurze i wypuścił powietrze z płuc. Odgarnął zmoczone włosy z czoła. Pochłonięty myślami, zdawał się nie widzieć świata dookoła.
— Gaspar…? — Usłyszał przerażony szept. Drgnął przestraszony, nie dostrzegając, że w altance już ktoś był.

***

 Z początku nie mogłem uwierzyć, gdy usiadł obok mnie. Nie sądziłem, że spotkam go właśnie tu. W ciemnym parku, oświetlonym nielicznymi latarniami. Ich światło padało blado na drzewa obok altanki, pochłaniając ją w cieniach.
Myślałem, że idzie tu do mnie, ale gdy usiadł, zapatrzony w coś czego nie widziałem, dotarło do mnie, że jest tu przypadkiem. Gaspar Arcenciel, zmęczony i smutny, nie zdawał sobie sprawy z mojej obecności.
Wreszcie wydukałem jego imię.
— Gaspar…?
Prawie podskoczył. Ścisnął parasolkę w dłoni i rozejrzał się po okolicy. Jego jasne, szare oczy padły na mnie i nabrał powietrza. Wyglądał jakby właśnie zobaczył ducha.
— O—Oliwier? — Zamrugał oczami. — Jak ty tu…? Skąd…?
— Ja… Nie mogłem spać.
— Och. — Wyrzucił z siebie tylko jeden wydech i spuścił wzrok. — Och — dodał drugi.
Zapadła chwila ciszy, którą powoli zaczął przerywać deszcz. Pogoda tutaj zaczynała działać mi na nerwy. Krople deszczu, niczym kraty, uwięziły nas w altance.
— Gratuluję — powiedział w końcu Gaspar. — Półfinały. To naprawdę niesamowity wynik. I pokonałeś Finlandię w takim pięknym stylu.
— Widziałeś ten mecz?
— Widziałem każdy twój mecz — odpowiedział.
Przeniósł spojrzenie na mnie, zdobywając się na więcej odwagi niż ja. Moje oczy błądziły po każdym kącie altanki.
— O co chodzi z tymi włosami, Madgrey? — zapytał tonem, który tak dobrze znałem z Warszawy. Z początku naszej znajomości. Tak bardzo mi go brakowało. Kryła się w nim delikatna kpina, ale i ciekawość.
— Ach. — Przejechałem dłonią po głowie. — Warkoczyki męskie. To tylko na EuroBask.
— Wyglądasz… całkiem dobrze.
— Dzięki.
— A twoje buty są ubrudzone błotem — zauważył. — Jak to znosisz?
— Zabawny jesteś — warknąłem. Uśmiechnął się, a ja mu odpowiedziałem tym samym. Popatrzyliśmy sobie w oczy. Nie wiedziałem co miałem mu powiedzieć. Ani nie wiedziałem co miałem zrobić. Chociaż wyobrażałem sobie to spotkanie setki razy i miałem tysiąc scenariuszy jak rozegrać to spotkanie, to jednak w zderzeniu z rzeczywistością, wszystkie te plany przestały istnieć. Bo nigdy nie sądziłem, że spotkam się z Gasparem w altance w londyńskim parku.
— Gaspar — zacząłem. — Przepraszam.
Uniósł brew.
— Nie gniewam się o stan twoich butów.
— Wiesz, że nie o to mi chodzi.
— Wiem — przyznał powoli. Spojrzał na swoje dłonie. — Wiem. — Myślał nad czymś intensywnie. Jakby chciał coś powiedzieć, ale jeszcze się wahał. Rozumiałem to. Rozumiałem jego brak zaufania do mnie. Nie mogłem go przecież winić, prawda? To ja tu byłem kłamcą.
Spuściłem wzrok, wpatrując się zabrudzone buty. Czekała mnie przyjemna sesja czyszczenia obuwia jak tylko wrócę do pokoju.
— Przyjmuję przeprosiny — oznajmił po chwili ciszy.
— Co?
— Nie lubię się powtarzać. — I mimo tego co powiedział, powtórzył. — Przyjmuję przeprosiny.
Poczułem jak wielki i ciężki kawałek lodu odrywa się od mojego serca i znika. Właściwie to wyparował zaraz po słowach Gaspara.
— Dzięki. Znaczy… eee… Dziękuję.
— To naprawdę żaden problem — zapewnił. — Ja… Hm. Chyba za ostro zareagowałem.
— Nie. — Pokręciłem głową. — To ja byłem dupkiem. I kłamcą. I ogólnie zjebałem wszystko co mogłem, na całej linii jak stąd do Wisconsin. Ale przynajmniej nie paliłem od dwóch tygodni.
Gaspar spojrzał na mnie z mieszaniną podziwu i śmiechu w oczach.
— Gratuluję. Braku palenia, a nie zjebania wszystkiego — sprostował. Teraz to ja się roześmiałem.
— Jesteś na mnie zły? — Spoważniałem po sekundzie. Nie wiem czy mogłem się śmiać.
— Nie — odpowiedział powoli. — Nie, nie jestem zły. Byłem — przyznał. — Jednak jak wiesz… Akcji towarzyszy reakcja.
— Och, ziomuś… Fizyka to ciężki temat na tę godzinę. — Zerknąłem na zegarek. — Bruno mnie jutro zabije.
— Macie jutro trening?
— O ósmej…
— I jeszcze nie jesteś w łóżku?! — Prawie krzyknął. Wywróciłem oczami.
— Załącza ci się Gaspamama?
— Będziesz niewyspany.
— Możliwe. — Spojrzałem mu w oczy. — Ale wolę tu teraz siedzieć z tobą.
Gaspar drgnął.
— Miło mi to słyszeć. Ale nie mogę pozwolić na to, abyś był wyczerpany na treningach. Przypominam, że twoim przeciwnikiem jest drużyna francuska…
Spojrzałem na niego, gdy się zawahał.
— Wiem.
— Są naprawdę silni. Uwierz mi, Oliwier.
— Wszyscy to powtarzają, a ja ci mówię, że nie mieli jeszcze okazji grać przeciwko mnie… nam — poprawiłem się. Gaspar uniósł brew, rozbawiony. Uznałem, że temat zakładu jeszcze nie powinien wychodzić na światło dzienne. — Poza tym. — Wzruszyłem ramionami. — Nigdy mnie nie było w Paryżu, a bardzo chcę go zwiedzić.
Gaspar skinął głową z uśmiechem na twarzy. Jego zmęczenie i smutek zniknęły.
— Z chęcią cię po nim oprowadzę — zaoferował.
— Och, panie Arcenciel, jesteś taki bezpośredni!
— To nic zobowiązującego. Malwina i Marcel mogą się do nas dołączyć. Będzie mi bardzo miło.
Uśmiechnąłem się do niego.
— To jesteśmy umówieni w Paryżu?
— Jak najbardziej.
Ta rozmowa szła o wiele lepiej niż mogłem sobie ją wyobrażać. Jednak pamiętając jak ostatnio zakończyło się moje spotkanie sam na sam z Gasparem, dyskretnie uszczypnąłem się w nadgarstek, aby się przekonać, iż nie śpię. Nie śniłem. Naprawdę tu był.
Patrzyliśmy sobie w oczy przez jakiś czas. Nie potrafiłem określić ile, ale to było coś za czym naprawdę tęskniłem. W końcu Gaspar się ocknął, jakby skończył błądzić w myślach i odchrząknął.
— Powinieneś wypocząć.
Zastanawiałem się jak dyskretnie zasugerować, aby położył się ze mną, ale nie widziałem żadnej opcji. W moim pokoju był Marcel, przy którym raczej wolałbym nie naprawiać znajomości z Gasparem.
— Lubię jak się o mnie martwisz — wypaliłem.
— A ja lubię jak zawodnicy przychodzą wyspani na treningi — odpowiedział. Warknąłem i pokręciłem głową. Rozbrajał mnie.
Dźwignęliśmy się równo z ławki, przypominając sobie, że pada deszcz. Gaspar spojrzał na swoją parasolkę i gestem zapytał czy mam swoją. Pokręciłem głową.
— Żaden problem. Mam kaptur. — Na dowód moich słów zarzuciłem kaptur na głowę. Gaspar zmierzył mnie wzrokiem.
— Nie chciałbym wpaść na ciebie w ciemnej alejce.
— Za to w ciemnej altance to już nie jest problem?
Gaspar odpowiedział jedynie uśmiechem. Opuściliśmy altankę, a on rozłożył parasol nad sobą. Schowałem dłonie do kieszeni, gdy zdałem sobie sprawę, że nie czuję deszczu. Uniosłem głowę i, zaskoczony, stwierdziłem, że rozciąga się nade mną ciemny materiał.
— Nie musisz…! — zacząłem.
— Przeziębisz się — warknął, idąc obok mnie. — Już i tak jesteś mokry. Masz wziąć ciepły prysznic przed snem, jasne?
Wzruszyłem ramionami.
— Jak chcesz.
— Nie rozchoruj się przed meczem — poprosił.
Pokiwałem głową. Czułem się naprawdę dziwnie. Nigdy jeszcze nie szedłem pod parasolem, który trzymał ktoś inny niż ja. Dodatkowe skrępowanie nadchodziło z myślą, iż to właśnie Gaspar trzymał go nade mną.
Szliśmy w milczeniu, aż dotarliśmy do ceglanego wiaduktu. Korzystając z okazji, Gaspar opuścił parasol, gdy byliśmy chronieni przez łuk nad nami. Nie wiedziałem co mnie wtedy napadło, ale uznałem, że to idealna okazja, aby go pocałować.
Zatrzymałem się i on zrobił to samo, zaskoczony. Złapałem go za nadgarstek i pchnąłem na zimną ścianę. Zaskoczony, uderzył też parasolem o cegły, gdy przysunąłem się do niego i pocałowałem.
Wpiłem się w jego usta nagle, bez żadnego ostrzeżenia. Biorąc pod uwagę, że nie ruszał się przez kilka sekund, nie spodziewał się czegoś takiego. Miał zimne usta, mokre, ale miękkie. Ze świadomością, że całowałem go ostatnio prawie cztery miesiące temu, językiem próbowałem rozchylić jego wargi.
Oddał pocałunek. Przejechał dłonią po moim policzku, jednocześnie zsuwając kaptur. Dopiero wtedy ujął mnie z tyłu szyi i przyciągnął do siebie. Mocniej. Jego wargi niosły ze sobą płomień. Zdawały się być rozgrzane do czerwoności.
Odczułem niesamowity ból w okolicach serca, gdy zdałem sobie sprawę co straciłem. Z każdym uderzeniem, z każdym taktem, ból rozchodził się do dalszych części ciała. Zaatakował płuca. Zacząłem się dusić. Zawładnął nad żołądkiem, w którym coś się ścisnęło. Szybkim uderzeniem, zgiął nogi w moich kolanach. Kazał mi złapać mocniej ramiona Gaspara, zakleszczając na nich moje dłonie. Przeprowadził ofensywę na głowę, w której mi zawirowało, nie mogąc uwierzyć, że całuję się z Gasparem. Znowu.
Rozchyliłem wargi, pozwalając na to, aby nasze języki się spotkały. Przejechał delikatnie po moim podniebieniu, wywołując przyjemną sensację. Wycofał się, nie pozwalając mi przygryźć języka. Za to przycisnął swoje wargi. Usłyszałem jak parasolka upada na brukowany chodnik. Po chwili poczułem jego drugą dłoń na moim policzku. Długie palce przeczesały warkocze, z ciekawością badając coś nowego. Następnie zjechały po plecach i zatrzymały się w pasie.
Sapnąłem prosto w jego usta, pozwalając na to, aby złapał mnie zębami za wargę. Przygryzł ją delikatnie i wróciliśmy do całowania. Miałem wrażenie, że jego usta idealnie pasują do moich i dopiero teraz to zauważyłem.
Gaspar złapał mnie za ramiona i odsunął na dosłownie sekundę. Bo po tym czasie to ja zostałem przygnieciony do ceglanej ściany, na której, dopiero teraz zauważyłem, widniało graffiti. Ledwo zdążyłem złapać oddech, gdy Gaspar na mnie natarł. Ustami i całym ciałem. Był wyższy ode mnie i musiałem unieść głowę.
Nasze pocałunki stawały się coraz bardziej agresywne. Przepełnione pożądaniem i tęsknotą, którą chowaliśmy w sobie przez kilkanaście tygodni. Gaspar wydał z siebie cichy jęk. Jego oddech przewędrował przez moje gardło wprost do moich płuc i dopiero teraz zrozumiałem co to znaczyło oddychać. Ciepły obłok otoczył moje serce i uspokoił je. Ból zaczął się cofać, a ja stanąłem na równych nogach. Serce biło dalej, ale tym razem rozsyłało po ciele ciepło i przyjemność. Supeł w żołądku rozplątał się, świat przestawał wirować, gdy docierało do mnie jakim wspaniałym antidotum na ból jest sam Gaspar.
Jakim cudownym lekarstwem był na mnie samego. Na moje własne dolegliwości, troski i cierpienia.
W końcu, po kilku minutach lub dniach, nie byłem w stanie określić, oderwaliśmy od siebie nasze obolałe, suche i czerwone usta. Brakowało im dawnej wprawy.
Gaspar przyłożył swoje rozpalone czoło do mojego. Parzyło mnie, gdy próbował złapać oddech. Zachłannie pocałowałem go raz jeszcze.
— Och, panie Madgrey. Jesteś taki bezpośredni…
Uśmiechnąłem się zawadiacko.
— Oddałeś pocałunek — zauważyłem. Oblizałem usta, czując na nich jego smak.
Gaspar milczał chwilę.
— Przyznam, że trochę tęskniłem… Ech. — Pokręcił głową. — Jestem słaby. Nie chciałem do tego dopuścić dopóki nie porozmawiamy…
— Nie jesteś słaby — zaprzeczyłem. — Jesteś naprawdę silny.
Uśmiechnął się ponuro.
— Cieszę się, że tak myślisz — odpowiedział nieswoim głosem. — Powinniśmy wracać.
Przygryzłem wargę. Miałem wrażenie, że zrobiłem jednak o jeden krok za dużo. Gaspar, jakby czytając w moich myślach, zapytał:
— Mam nadzieję, że spotkamy się w tym Paryżu, prawda?
— Masz to jak w banku.
Gasparowi wrócił humor, choć wyglądał na zamyślonego, gdy kontynuowaliśmy nasz spacer. We dwójkę skrywaliśmy się pod parasolem, aż dotarliśmy do hotelu. Obsługa nawet nie zwróciła na nas większej uwagi, gdy znaleźliśmy się w głównym holu. Nocne wędrówki gości po parku nie były im obce. Gaspar złożył parasol i oddał miłemu panu w recepcji, który, jak na moje oko, był za miły dla Gaspara. Posłałem pracownikowi ostrzegawcze spojrzenie.
Gdy Gaspar do mnie wracał, udawałem, że przez cały czas patrzyłem w kierunku korytarza-akwarium. Dobiegały stamtąd głosy, a więc kilka osób postanowiło odwiedzić bar.
— Już.
Skinąłem głową i podeszliśmy do windy. Nie musieliśmy długo czekać i po chwili znaleźliśmy się w srebrnym pudle. Okazało się, że Gaspar mieszkał na ósmym piętrze. Ja trzy piętra niżej.
Nasze odbicia w wielkim lustrze, które znajdowało się na ścianie windy, wydawały się być kompletnie obcymi osobami. Jeszcze dwie godziny temu, gdy wychodziłem na spacer i spojrzałem na własne odbicie, wyglądałem naprawdę niepewnie. Źle. Jakbym przed czymś próbował uciec.
Teraz na twarzy malował się uśmiech, którego nie mogłem powstrzymać.
Winda zatrzymała się na piątym piętrze, ale żadne z nas się nie poruszyło. Gaspar spojrzał na mnie pytająco.
— Nie idziesz?
— Odprowadzę cię.
Gaspar nie skomentował. Drzwi zamknęły się, a maszyna ruszyła dalej. Po krótkim czasie i znajomym uczuciu w żołądku, które towarzyszyło zatrzymującej się windzie (choć odnosiłem wrażenie, że i co innego wpływało na dziwne odczucia w żołądku), opuściliśmy ją i przemaszerowaliśmy długim korytarzem. Zatrzymaliśmy się pod pokoje 818.
— Tu mieszkam. Przynajmniej do piątku.
— Ładnie się urządziłeś — odpowiedziałem. Zaśmiał się cicho i rozejrzał badawczo po korytarzu. — Coś się stało?
— Nie do końca. — Spojrzał mi prosto w oczy. — No to… Dobranoc?
— Dobranoc.
Przysunął się bliżej i objął mnie mocno. Pachniał nocą, deszczem i perfumami. Ten ostatni zapach kojarzyłem bardzo dobrze. Oblizałem wargi, oddając uścisk.
Odsunął się, pożegnał raz jeszcze i zniknął za drzwiami pokoju. Skrzywił się, gdy usłyszał czyjeś chrapanie. Ciche trzaśnięcie było epilogiem tego wieczoru. Wypuściłem powietrze z płuc i rozejrzałem się po korytarzu. Wzruszyłem ramionami, zgarbiłem się, wsadziłem dłonie do kieszeni i ruszyłem do windy.
Powstrzymałem wielką ochotę, aby zjechać na sam dół i udać się do baru po jakąś szklaneczkę, lub sześć, whisky. W sumie, czy było mi to potrzebne? Już i tak czułem się odrobinę pijany. Dotarłem do mojego pokoju i zamknąłem za sobą drzwi. Oparłem się o nie i wypuściłem powietrze z płuc.
— Oliwier…? — Usłyszałem zaspany głos Marcela.
— Tak, to ja. Śpij — poleciłem.
— Która godzina? — zapytał.
— Erm… — Spojrzałem na zegarek. Była trzecia w nocy. — Trzy po północy — odpowiedziałem. Nie dodałem, że godziny. — Śpij.
— Ma, ba, na, ba…
Zdjąłem buty, obiecując im, że wyczyszczę je z samego rana. Następnie wziąłem ciepły prysznic, który mnie porządnie rozgrzał i pomógł pozbierać myśli. Gdy wróciłem do łóżka, byłem zaskakująco zmęczony. Marcel obok spał, oddychając miarowo. Spojrzałem na jego ciemną sylwetkę. Miał rację.
Po co dalej się okłamywać?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz