Rozdział 36
Plan
„B”
Kapitan Bruno zmusił nas
wszystkich do oglądania meczów: Hiszpania - Włochy oraz Wielka Brytania -
Niemcy. Dlatego straciłem prawie pięć godzin dnia, który chciałem poświęcić na
zwiedzanie Rzymu. Z drugiej strony, mogłem popatrzeć jak grają inne drużyny.
Cicho liczyłem, że wpadnę gdzieś na Gaspara. Jednak nigdzie go nie widziałem.
Nawet jeżeli tu był, ciężko go było odnaleźć w tłumie.
Poza tym… o czym byśmy
rozmawiali? Co miałbym mu powiedzieć? Jak zacząć tego typu rozmowy? Jedyne
czego byłem pewien to fakt, iż Gaspar dał mi ciche przyzwolenie na odezwanie
się do niego. Nie chciałem tego popsuć. Musiałem mieć dokładny plan przebiegu
rozmowy. W najgorszym wypadku wprowadziłbym go w przeszłość mojego życia, ale
bałem się, że odbierze to jako próbę zaskarbienia litości. Dlatego nie chciałem
o tym wspominać. W końcu to on ciągle powtarzał, że należy zostawić przeszłość
za sobą, gdy już się ją pokona.
Zarzuciłem nogi na siedzenie
przede mną, a Marcel podskoczył. Obejrzał się przez ramię.
— Masz ładne buty, ale musisz
je zabrać!
— Chcę rozprostować nogi,
Calineczko.
— Malwino! — poskarżył się. O
moje kolano uderzył clipboard. Syknąłem i zdjąłem nogi z oparcia.
— Zachowuj się, Oliwier —
poprosiła.
Mimo wszystko, kilka razy
musiałem się przejść dookoła trybun, chcąc rozprostować nogi. Nie wpadłem na
Gaspara. Dopiero wieczorem dowiedziałem się, że drużyna francuska już wyleciała
do Londynu.
***
Mieliśmy spędzić w Rzymie
jeszcze jeden dzień, więc większość z nas wykorzystała ten czas na zwiedzanie i
kupowanie pamiątek. Porobiłem mnóstwo zdjęć, które później wylądowały na moim
instagramie. Oczywiście nie wszystkie, tylko te najlepsze, które prezentowały
mnie jako całkiem dobrego fotografa.
Moją podróż po Rzymie
odbywałem razem z Marcelem, Malwiną, Brunonem i Maksymilianem. Był to chyba
najlepszy wybór, bo Bruno doskonale wiedział jak dotrzeć do takich obiektów jak
Koloseum, Panteon, fontanna di Trevi, łuk triumfalny i Bazylika Świętego
Piotra. Zajęło nam to cały dzień, ale nie mogłem narzekać. Dobra, narzekałem
jedynie na pogodę, bo było nieprzyjemnie gorąco, ale zaopatrzony w butelki
wody, dawało się to jakoś przeżyć.
***
Wylot do Londynu mieliśmy
zaplanowany z samego rana. Zaspani, z ciężkimi bagażami, o szarym świecie
wymeldowaliśmy się z hotelu, a następnie autobusem dotarliśmy do Aeroporto
"Leonardo da Vinci" di Roma-Fiumicino, jak brzmiała oficjalna nazwa w
przewodniku. Sama podróż zajęła nam tam prawie godzinę, ale udało nam się
dotrzeć na odprawę, chociaż ostatnie metry musieliśmy pokonywać w biegu.
Zapakowani i jedynie z bagażem
podręcznym, weszliśmy na pokład samolotu. Latałem już tymi maszynami, więc nie
było to dla mnie wielkie przeżycie. Podróżowałem razem z ojcem do Warszawy,
Sztokholmu, Rygi i Moskwy, gdzie dawał koncerty, a ja byłem wizytówką jego
dobrej, kochanej i ułożonej rodziny. Ciekawe jakbym wyglądał na zdjęciach w
tych warkoczykach? Na tle hali koncertowej i w smokingu. Mój ojciec by
eksplodował!
— Lecimy — szeptał Marcel, gdy
samolot w końcu oderwał się od ziemi. — O słodki Jezu, Matko Przenajświętsza,
Józefie przy stajence, naprawdę lecimy!
— Czego się spodziewałeś? —
prychnąłem. — To samolot. Jak sama nazwa mówi, sam lata.
Marcel przylepił się do szyby
i obserwował oddalający się terminal.
— Cholera — mówił, kręcąc
głową. — To niesamowite!
Cmoknąłem i założyłem na uszy
słuchawki, aby nie musieć słuchać zachwytów Marcela, który po dziesięciu minutach
zasnął.
Cały lot zabrał nam nieco
ponad trzy godziny i jeszcze przed południem wylądowaliśmy na Heathrow. Czułem
się jakbyśmy trafili do kompletnie innego świata. Zrzucałem winę na zmianę
strefy czasowej.
W Londynie padało. Było
ponuro, zimno i szaro. Chyba tylko ja powitałem taką pogodę z uśmiechem. Reszta
czuła się dobrze w ciepłym i przyjemnym Rzymie.
— Nie powiem, że się tego nie
spodziewałem… — przyznał powoli Bruno, gdy pakowaliśmy się do podstawionego
autobusu. Organizatorzy EuroBask byli naprawdę kompetentni w wykonywaniu swoich
obowiązków. — Jednak liczyłem na lepszą pogodę.
— It’s London, baby! —
krzyknął Marcel.
Zmrużyłem oczy.
— Nie udawaj Joey’a…
— It’s London, baby! — Tym
razem krzyknął mi prosto do ucha. W odpowiedzi, wsadziłem słuchawkę do ucha i
pokazałem mu środkowy palec. Odpowiedział tym samym gestem.
— Psujesz Marcela! —
Usłyszałem Malwinę. Uśmiechnąłem się szeroko, a potem włączyłem muzykę.
***
Hotel, w którym mieliśmy
mieszkać przez kolejne cztery dni był naprawdę na poziomie. Kilka gwiazdek,
którymi się chwalił, nie kłamało. Obsługa była profesjonalna, pokoje o wysokim
standardzie a do naszej dyspozycji siłownia i basen, na którym często trenowali
sami olimpijczycy, a przynajmniej tak głosił napis na broszurze, którą właśnie
przeglądałem w pokojowym hotelu. Dzieliłem go razem z Marcelem, który
natychmiast poszedł wziąć prysznic. Zauważyłem, że przesadnie dba o higienę.
— Wyłaź, Bielski. Mamy dzisiaj
czas wolny! — Załomotałem w drzwi. — Chcę iść coś zobaczyć zanim Bruno
zafunduje nam piekielny trening!
— Mają wannę z hydromasażem —
odpowiedział. — Nie wyjdę za szybko!
— Bujaj się!
Usiadłem na łóżku i ziewnąłem.
Jednak nie wytrzymałem długo i zadecydowałem przejść się po hotelu, aby znaleźć
miejsce z dobrą kawą. Wydawało mi się, że widziałem tablicę informacyjną, która
wskazywała drogę do hotelowej kawiarni.
— Bielski! — Jeszcze raz
załomotałem w drzwi.
— Nie mów do mnie jak jestem w
łazience, no kurde!
— Idę po jakąś kawę! Nie wal
za głośno konia, cnotko—nieruchatko!
— Może i cnotka—nieruchatka,
ale jaki Big Ben! — odpowiedział.
Prychnąłem cicho.
— Kup mi kawę! — poprosił, gdy
zrobiłem krok w stronę wyjścia.
— Jakąś konkretną?
— Byle nie siuwaks!
Opuściłem pokój, kierując się
długim korytarzem, wyłożonym czerwonym dywanem. Dotarłem do windy, w której
zastałem parę starszych ludzi, którzy z zaciekawieniem oglądali moje
warkoczyki. Swoją drogą, musiałem się dzisiaj odezwać do Malwiny i poprosić o
coś bardzo… niemęskiego.
Kawiarnia i restauracja
znajdowała się niedaleko głównego holu. Aby się tam dostać, należało przejść
przez alejkę fontann. Następnie trafiało się do miejsca, w którym akwaria
zastępowały ściany. Oblało mnie bladoniebieskie światło, gdy rozglądałem się za
tysiącem różnokolorowych rybek. Były jak pływająca tęcza…
Pływająca tęcza, powtórzyłem w myślach. Kurwa, Madgrey, ty poeto…
Hotelowa restauracja była
przestronna i dobrze oświetlona, mimo że za wielkimi szybami panowała ulewa.
Miałem wielką ochotę się przejść po Londynie właśnie w taką pogodę, ale mało
prawdopodobne abym znalazł współtowarzyszy. Może to nawet lepiej?
Jak się okazało, kawiarnia
znajdowała się w osobnej części, gdzie nie trzeba było zamawiać nic do jedzenia
poza takimi dodatkami jak ciasta i ciasteczka. Tutaj także jedną ścianę
zastępowało akwarium.
Ku mojemu zaskoczeniu, przy
jednym ze stolików siedziała Malwina. Zamyślona, patrzyła na pływające rybki.
Filiżanka przylegała do jej ust, ale nie piła, zbyt pochłonięta własnymi
myślami. Zamarła w połowie czynności.
— Cześć, mała — przywitałem
się, a ona drgnęła. Spojrzała na mnie i odstawiła filiżankę na stoliczek. Miała
spięte włosy z tyłu głowy. Robiła tak tylko, gdy była w bojowym nastroju lub w
trakcie treningów i meczów. — Co robisz tu taka samotna?
— Piję kawę — odpowiedziała. —
I odpoczywam.
— Od czego?
— Jestem zmęczona — wyznała,
rozcierając skronie. — Podróżowanie, mecze… To trochę przytłacza. I jeszcze
miałam spięcie z Brunonem…
— Oj. — Pokręciłem głową. —
Chcesz o tym pogadać?
— To drobna sprzeczka. Ale
możesz ze mną posiedzieć, jeśli chcesz. — Uśmiechnęła się. Przyłożyła dłonie do
filiżanki, chcąc je ogrzać.
Skinąłem głową i poszedłem złożyć
zamówienie. Poprosiłem także o wysłanie kawy z odrobiną papryczki chili do
pokoju numer 505, bo „mój przyjaciel musi się rozgrzać”. Następnie wróciłem do
Malwiny i przejechałem po niej wzrokiem. Naprawdę wyglądała na wykończoną.
— Może powinnaś się położyć? —
zasugerowałem. — Nie wyglądasz dziś przesadnie ładnie.
— Dzięki, Madgrey…
— Mówię serio. Jutro się
zacznie całe to zamieszanie… Półfinały. Mecz z Francją.
Malwina przeniosła spojrzenie
z rybek na mnie.
— A ty jak się z tym czujesz?
— Z czym? — Udawałem głupiego.
Malwina zmrużyła oczy.
— Nie mam dzisiaj ochoty na
takie gierki.
Myślałem chwilę nad
odpowiedzią, wyczuwając, że faktycznie Malwina może nie być specjalnie w
humorze. Zastukałem palcami o blat i skinąłem głową.
— Nie wiem — odpowiedziałem. —
Musimy pokonać Francuzów, aby dostać się do Paryża. Zabrzmiało jakbym był
wojskowym, co nie?
— Trochę.
— Chcę dotrzeć do finału —
podkreśliłem. — Zrobię wszystko, aby pokonać Francję. Wiem, że mają tam
Monarchę. Wiem, że Gaspar jest z nimi, ale to tylko mnie napędza. Udowodnię mu,
że jestem coś wart.
Malwina po raz pierwszy od
początku naszej rozmowy, uśmiechnęła się delikatnie.
— Myślę, że będzie pod
wrażeniem.
Podano mi kawę, której
natychmiast spróbowałem. Była lepsza niż w Rzymie, ale gorsza niż w Berlinie.
Jednak nie wybrzydzałem.
— Ciekawe co u Sampo? —
Malwina zręcznie zmieniła temat. — Tęsknie za nim.
— Poproś rodziców, aby wysłali
ci zdjęcie — zasugerowałem.
— Taaa… — odpowiedziała
powoli. — Chyba tak zrobię. Mama na pewno cyknęła mu kilka zdjęć. Kocha
zwierzęta.
— Dobra kocia niania.
— Tak. Z pewnością. Powinnam… —
Zawahała się i wytrzeszczyła oczy. Uniosłem brew i obróciłem się. Do kawiarni
weszła właśnie dwójka chłopaków. Jeden był szczupły i wysoki. Jego ciemne,
sięgające ramion włosy kontrastowały z bardzo bladą cerą. Miał widoczne kości
policzkowe.
Towarzyszył mu wysoki i raczej
muskularny blondyn, który miał niebezpiecznie jasne oczy. Krótko ścięte włosy
nadawały mu wygląd żołnierza. Zza rękawa opinającego go t—shirta, wychylał się
tatuaż. Wyglądał jak wąż, który czai się w ukryciu.
— Coś z nimi nie tak? —
zapytałem.
— To Europejski Monarcha! —
szepnęła Malwina. — Bastien Cristaux.
Wytrzeszczyłem oczy.
— Francuski Monarcha?
— To znaczy, że w tym samym
hotelu… — zaczęła Malwina, a moje ciało przeszedł dziwny dreszcz. Nie musiała
kończyć. W budynku był sam Gaspar.
Nie wiedziałem co zrobić z tą
informacją. Słuchałem jak dwójka koszykarzy składa zamówienie po angielsku,
kalecząc tym samym każdą głoskę. Malwina nieco się ożywiła.
— I co zrobisz? — zapytała.
— Nie wiem. Powinienem z nim
pogadać? Mówiłem ci jak skinął do mnie na meczu…
— Tak. Nie chcę ci niszczyć
nadziei, ale mógł być po prostu uprzejmy.
— On mnie nienawidził! —
syknąłem. — Żebyś widziała jego minę wtedy w szpitalu. Może ochłonął? Sama
mówiłaś.
— Oliwier, dedykujesz mu
wszystkie swoje myśli. — Uspokoiła mnie. — To prawda, lepiej będzie wam
rozmawiać teraz, gdy trochę ochłonęliście, ale…
W tym momencie padło imię
Gaspara, wypowiadane przez blondyna. Drgnąłem. Źle się czułem z tym, że ktoś
inny wymawiał to imię z taką… Nie chciałem tego nazwać czułością, ale
zainteresowaniem. Monarcha odpowiedział mu po francusku. Po raz pierwszy
zacząłem żałować, że nie znam tego języka.
Wtedy Bastien przeniósł wzrok
na nas. Przez moment wpatrywał się w nas bez większego zainteresowania,
słuchając kolegi. Następnie zamrugał oczami i uśmiechnął się szeroko. Przerwał
swojemu przyjacielowi i wskazał na nas. Blondyn także zatrzymał na nas wzrok,
ale wyglądał na zdenerwowanego.
Monarcha, bez żadnego
ostrzeżenia, ruszył w naszym kierunku. Blondyn wyglądał na równie zaskoczonego
co my. Bastien Cristaux, trzeci Monarcha Europejski przeciwko któremu będziemy
grać, wyglądał na przyjacielskiego.
— Wybaczcie moje najście —
zaczął uprzejmie. — Ale mam wrażenie, że jesteście drużyną z… uch… Pologne?
— Oui — odpowiedziała Malwina.
Mrugnęła do mnie, dumna z siebie. — Jestem Malwina. A to Oliwier.
— Miło was poznać — zapewnił.
— Enchanté — dodała, unosząc
dłoń. Bastien, z wielką radością ucałował wierzch ręki. Wywróciłem oczami.
— Jestem Bastien Cristaux —
przedstawił się, a następnie wskazał na blondyna. — A mój czarujący przyjaciel
to Blaise Guerrier. Pewnie zastanawiacie się kim jesteśmy i czego chcą
nieznajomi, ale…
— Jesteście graczami
francuskiej drużyny — przerwała mu Malwina, nieco urażona. Ktoś śmiał wątpić w
jej zdolność do zdobywania danych. Bastien jednak tego nie wychwycił i skinął
głową z uśmiechem.
— Cudownie! Cudownie! — powtarzał.
— Miło was poznać. Cieszę się na ten półfinał. Lubię mieć silnych przeciwników.
— Kłamca — warknął Blaise. —
Nie cierpisz się przemęczać.
Bastien uśmiechnął się
delikatnie.
— Mój przyjaciel jest kłamcą.
Jest paradoksem sam w sobie.
— Ja zawsze mówię prawdę —
naciskał.
Razem z Malwiną wymieniliśmy
się spojrzeniami. Gaspar posiadał ciekawe towarzystwo w Paryżu. Bastien i
Blaise przestali się sprzeczać.
— Chciałem się tylko przywitać
— wyjaśnił Monarcha. — Mam nadzieję, że mecz będzie ekscytujący. I piękny! —
podkreślił.
— Na pewno nie uzyskacie
trzycyfrowego wyniku — powiedziałem. Bastien spojrzał na mnie, szczerze
zaintrygowany.
— Proszę, przyjacielu?
Nienawidziłem, gdy ktoś tak
się zwracał do nowo poznanej osoby. Na miano przyjaciela trzeba było sobie
zapracować. Zawsze. Zwłaszcza u mnie. To nie jest tytuł, który rozdawałem
ludziom bez większego zastanowienia. Malwina i Marcel zasłużyli na to miano.
Bastien nie. I nieprędko zasłuży.
— Mówię, że nie zdobędziecie
trzycyfrowego wyniku — powtórzyłem powoli, jakbym mówił do małego dziecka.
Bastienowi drgnęła brew.
— Byłbyś zainteresowany
zakładem? — zapytał nagle. Wzruszyłem ramionami.
— Pękasz? — dodał Blaise.
Wstałem, aby móc sobie
porozmawiać z nowym kolegą. Byliśmy podobnego wzrostu. Malwina stanęła na
równych nogach, wstrzymując oddech.
— Przyjmuję. Moja drużyna
zdobędzie trzycyfrowy wynik — powiedziałem, unosząc dłoń. Blaise przejechał po
niej wzrokiem. — Twoja nie.
— O co się zakładamy? —
zapytał Blaise.
— Hmmm… — Bastien zastanowił
się głośno, stukając się palcem w czoło. — Może przegrany będzie musiał odejść
z drużyny?
To mnie trochę zmroziło.
Przegrany odchodzi z drużyny. Czyli innymi słowy, nie gra w finale. W końcu
istniała szansa, że obie drużyny zdobędą trzycyfrowe wyniki, ale nawet
przegrywający zakład może wygrać mecz.
Ciekawe.
— Oliwier. — Usłyszałem
ostrzegawczy ton Malwiny.
Nie słuchałem jej. Ująłem dłoń
Blaisego i skinęliśmy głowami. Bastien gestem „przeciął” nasze dłonie,
uprawomocniając zakład. Blaise ścisnął mocniej moją dłoń. Odpowiedziałem mu tym
samym.
W końcu wycofał się i bez
słowa odszedł. Bastien popatrzył na nas fałszywym, przepraszającym spojrzeniem,
jakby całe to zamieszanie wcale mu się nie podobało. Jednak to on zaoferował
stawkę zakładu. Pożegnał się i ruszył za przyjacielem. Obejrzał się jeszcze
przez ramię, uśmiechając się przesadnie słodko. Odebrali zamówienie w postaci
dwóch kaw i opuścili kawiarnię.
— Oliwier. — Dopiero teraz
spojrzałem na Malwinę. Wróciliśmy na swoje miejsca. — To ryzykowny zakład!
Francja do tej pory zawsze miała trzycyfrowy wynik! Jako jedyna drużyna na tych
mistrzostwach!
— I co z tego? Zatrzymam ich.
Malwina nabrała powietrza.
— Cóż… To przynajmniej
rozbudziło mnie bardziej niż ta kawa — przyznała. — Będziesz musiał dokonać
niemożliwego! Dokonać cudu!
— Niemożliwe załatwiam od
ręki. Na cuda poświęcam nieco więcej czasu. — Uśmiechnąłem się groźnie znad
filiżanki. — Mniej więcej jedną kwartę.
***
Oliwier wrócił do pokoju
wcześniej, chcąc zobaczyć jak idzie Marcelowi picie kawy z papryczką chili. Z
tego co wiedziałam, Marcel nie przepadał za niczym co ostre. Oliwier był
naprawdę złośliwy.
Do wszystkich moich problemów
dołączył zakład Oliwiera i Blaisego. Miałam dziwne wrażenie, że Bastien
specjalnie zainicjował coś takiego. Nie wiedziałam tylko w jakim celu. I koniec
końców Oliwier zapomniał zapytać o obecność Gaspara.
Zamyślona, podróżowałam
właśnie przez korytarz stworzony przez szklane akwaria. Błękitne światło
sprawiało, że czuło się tutaj jak na dnie jeziora. Dziwnie się czułam, właśnie
je przekraczając. Wpatrywałam się w kolorowe ryby, które pływały wśród kamieni
i glonów. Sampo na pewno by je wszystkie obserwował z uwagą. Pewnie upatrzyłby
sobie jedną i próbował zjeść, a potem…
Poczułam delikatny ból, gdy
wpadłam na coś twardego na mojej drodze. Z jękiem, cofnęłam się i spojrzałam
przed siebie. Okazało się, że wpadłam na człowieka.
Dopiero po chwili dotarło do
mnie jak przystojny był chłopak, który wyrwał mnie z zamyśleń. Nie mogłam
dokładnie określić jego wyglądu przez panujący tu półmrok, ale jasne, morskie
oczy odpowiadały idealnie światłu z akwarium. Był wysoki i dobrze zbudowany, o
idealnej posturze. Za skórzaną kurtką chował ładne mięśnie.
Wyraz twarzy na początku mówił
mi, że jest wściekły na mnie za to co się wydarzyło. Już chciałam wydukać
przeprosiny, gdy on zrobił to jako pierwszy.
— Bardzo przepraszam. — Jego
wyraz twarzy zmienił się z poważnego na zakłopotany. — Błądziłem myślami.
— Podobnie do mnie.
Zaśmialiśmy się.
— Zakładam, że właśnie wracasz
z kawiarni?
— Zgadza się.
— A więc nie dasz się namówić
na kawę?
— O ile chcesz abym latała
przez dwa dni — odpowiedziałam z uśmiechem. — Poza tym mój chłopak na mnie czeka.
Przepraszam.
— Ach. Nic się nie stało. To i
tak nie było nic zobowiązującego. Chciałem przeprosić za moje roztargnienie.
Prawie cię przewróciłem…
— Naprawdę nic się nie stało —
zapewniłam pospiesznie. — Przywykłam do tego, że odbijam się od wysokich
facetów. Jestem menadżerką męskiej drużyny koszykarskiej — wyjaśniłam, gdy
zmarszczył czoło, nie będąc pewnym o co mi chodzi.
Zaśmiał się przyjacielsko, gdy
zrozumiał sytuację.
— Podziwiam. W mojej drużynie
jest menadżer.
— Grasz w koszykówkę? — zapytałam
zaciekawiona. Jeżeli tak, istniała szansa, że był członkiem którejś z
półfinałowych drużyn. Jednak nie kojarzyłam go, a byłam pewna, że zapoznałam
się z profilami wszystkich graczy.
— Nie. Pływam — odpowiedział z
uśmiechem.
Mogłam się domyślić… Te bary!
— Och! I jak ci idzie?
Jego uśmiech nieco przygasł.
— Z falą — odpowiedział.
Pokiwałam powoli głową.
— Jestem Malwina. — Uznałam,
że pora się przedstawić. Miałam zasadę, że gdy rozmawiałam z nieznajomym dłużej
niż dwie minuty, podawałam swoje imię. Ze zwykłej grzeczności.
— Adam.
— Miło cię poznać, Adam.
— Jest szansa obejrzeć ciebie
jak kierujesz drużyną wysokich facetów? — zapytał szczerze zaciekawiony.
— Za trzy dni — poinformowałam
go z radością. — Gramy mecz półfinałowy.
— Półfinały? — powtórzył zaskoczony.
— To naprawdę wysoki wynik. Jakaś specjalna okazja…?
— EuroBask. Mistrzostwa Europy
w Koszykówce dla młodzieży. I starszej młodzieży — dodałam. Nie ukrywajmy,
studenci nie zawsze byli młodzi.
— Zwołam chłopaków i
przyjdziemy wam kibicować — zapewnił.
— Zapraszam. Na pewno się
przyda!
Popatrzyliśmy sobie w oczy.
— Nie będę cię już zatrzymywał
— oznajmił. — Miło było cię poznać Malwino, menadżerko.
— Ciebie również Adamie,
pływaku.
***
— Gaspar? — Blaise wsunął się
do pokoju i rozejrzał się po nim. Chłopaka zlokalizował na jego łóżku, czyli
dokładnie tam gdzie się go spodziewał. Blondyn uśmiechnął się groźnie i zamknął
za sobą drzwi. Gaspar przeniósł leniwie wzrok z szyby zza którą lał deszcz, na
dawnego przyjaciela z drużyny.
I dawnego chłopaka.
— W czym mogę ci pomóc? —
zapytał cierpliwie. Nie lubił momentów sam na sam z Blaisem. Zawsze czuł delikatny
dyskomfort. Wszystko w Blaisie krzyczało „nie zbliżaj się do mnie, jestem
groźny”. Niestety, dokładnie taki typ lubił.
— Nie chcesz z nami iść?
Valéry znalazł ciekawy klub…
— Nie, dzięki.
Blaise pokręcił głową i usiadł
na skraju łóżka Gaspara. Wcale nie wydawał się być zaniepokojony tym, że oparł
się o jego nogę. Gaspar nie odrywał od niego wzroku. Jego ciało stężało.
— Co się dzieje, mon chéri?
Gaspar spojrzał na niego z
wyrzutem. Blaise uśmiechnął się jeszcze szerzej. Reakcja Gaspara bardzo mu się
podobała.
— Dziwię się, że ciebie
to obchodzi — odparł Gaspar, wracając wzrokiem za szybę.
— Chodzi o to, że kiedyś
ukradli ci tu portfel? — Blaise nachylił się w stronę Gaspara. Uśmiechnął się
zawadiacko. — Daj spokój, piorun nie trafia dwa razy w to samo miejsce.
— A jednak znów tu jesteśmy —
odpowiedział bardzo powoli. Blaise skinął głową.
— Bardzo dobrze pamiętam
wakacje z tobą. Tutaj. W Londynie — mówił prawie sentymentalnym tonem. — Było
bardzo fajnie. Za dnia. I w nocy…
— Najwidoczniej nie tak
fajnie, abyś chciał zostać przy mnie na dłużej. — Dało się wyczuć wyrzuty.
Blaise westchnął ciężko i pokręcił głową.
— Gaspar... Gaspar. Oczy mam
tutaj, mon trésor.
Jak mógłby zapomnieć? Te oczy
cięły Gaspara na wskroś od wielu lat. Ich blask obezwładniał. Dlatego wolał
patrzeć za okno, obserwując krople deszczu.
Wszystkie te czułe słówka,
którymi operował Blaise były jedynie zasłoną dymną. Gaspar dobrze to wiedział.
Często się zastanawiał jak działał Blaise. Bywały momenty, gdy w ogóle nie
zwracał uwagi na Gaspara. Nie odzywał się do niego. Nawet nie próbował
zainicjować jakiejkolwiek rozmowy, zwłaszcza, gdy byli w grupie. Blaise wtedy
błyszczał. Był pożądany przez wszystkich i skupiał na sobie uwagę. To był jego
czar.
A później następowały momenty,
w którym Blaise był czuły i ciepły. Jakby nagle wszystko się zmieniło, a
obecność Gaspara wyzwalała z niego pozytywne uczucia. Chęć błyszczenia znikała,
a pojawiał się spokojny i skrzywdzony chłopak, który chciał odrobiny szczerego
zainteresowania.
Gaspar gubił się w
osobowościach Blaisego.
W tym momencie, w pokojowym
hotelu, pojawił się ten drugi Blaise. Ciepły i zatroskany. Sentymentalny.
Jednak Gaspar wiedział, że wystarczyło się spotkać z resztą drużyny, aby Gaspar
automatycznie spadł na drugi, o ile nie dalszy, plan.
Tak jest. Gaspar był planem B.
Od zawsze i dla każdego.
— Gaspar — powtórzył nieco
spokojniejszym tonem, jakby zaraz miał zamiar się położyć obok i zasnąć. —
Człowieku, co się dzieje? Od samego początku jesteś jakiś... — Szukał odpowiedniego
słowa. — Spokojny.
— Zawsze jestem spokojny.
Tylko ty wolno dostrzegasz pewne rzeczy — odpowiedział ponuro. Blaise, o dziwo,
uśmiechnął się.
— Wcale nie. — Wzruszył
ramionami. — To, że o czymś nie mówię, nie znaczy że czegoś nie widzę. A widzę,
że jesteś czymś przytłoczony i to nie jest nic związanego z koszykówką.
Gaspar przeniósł spojrzenie na
Blaisego. Naprawdę był coraz bliżej. Nawet się przysunął.
— To nic takiego — zapewnił
Gaspar. — Idź do klubu. Valéry na pewno znalazł coś rewelacyjnego. Jak zawsze,
zresztą.
— Chciałbym, abyś z nami
poszedł — powtórzył. — Czy wolisz, abym tu z tobą został?
I znów to robił. I znów był
nieprzewidywalny. Niezrozumiały, dla ludzi takich jak Gaspar, którzy mieli
plan. Blaise potrafił go zmienić w przeciągu sekundy. Dokładnie tak samo jak
Oliwier.
— Jeżeli chcesz mnie
pocałować, zrób to i miejmy to za sobą.
Blaise wyglądał na lekko
dotkniętego.
— Miejmy to za sobą —
powtórzył jak echo. — Auć.
Odsunął się i wrócił do
pozycji siedzącej. Westchnął ciężko i pokręcił głową.
— Nienawidzisz mnie?
Gaspar drgnął.
— To nie tak. — Dźwignął się i
usiadł obok Blaisego. Złożył dłonie na kolanach.
— Ale byłem powodem dla
którego wyleciałeś do Polski, prawda?
Gaspar milczał.
— Naprawdę jestem złym
człowiekiem — westchnął Blaise, przejeżdżając dłonią przez jasne włosy.
— Nie próbuj robić z siebie
ofiary tej sytuacji — zagroził. — Dobrze się bawiłeś. Miałeś mnie i jeszcze
jednego chłopaka.
Blaise wywrócił oczami.
— Lubię dobrą zabawę. A z
waszej dwójki, ciebie lubię bardziej.
— Nie możesz mieć wszystkiego —
odpowiedział. — Byłem twoim planem B, prawda? Czymś zapasowym, na wszelki
wypadek.
Blaise wyglądał na przypartego
do muru. Odwrócił wzrok.
— W twoich ustach to brzmi
jakbym zrobił coś naprawdę złego…
— Bo zrobiłeś.
Blaise cmoknął. Powoli zaczął
stawać się tym Blaisem, którego prezentował, gdy miał większą publikę.
— Przesadzasz, Gaspar. —
Spojrzał na niego ponuro. Jego mechanizm obronny. Gdy zaczynało mu brakować
odpowiednich argumentów, próbował nastraszyć swojego rozmówcę. — Bawiłeś się
dobrze. Ja bawiłem się dobrze. Ani razu nie mówiłeś, że coś ci nie pasuje i że
coś jest nie tak.
— Nie? — Gaspar teraz był
oburzony. — Nie mówiłem? Czy zdecydowałeś tego nie słyszeć? Bo mogę ci
dokładnie przypomnieć co mówiłem.
Blaise oblizał wargi.
— Dzielenie włosa na czworo —
skomentował.
— Dokładnie — przyznał. —
Dlatego nie dojdziemy do porozumienia.
Blaise warknął cicho. Gaspar
miał wrażenie, że wężowy tatuaż na ramieniu dawnego kochanka poruszył się. Był
gotów zaatakować.
— Jak tam chcesz — oznajmił w
końcu blondyn i powstał z łóżka.
— Świat nie obraca się wokół
ciebie — wypalił Gaspar. — To, że ty chcesz, nie znaczy, że to
dostaniesz.
Zdenerwowany Blaise nawet nie
zaszczycił go spojrzeniem, gdy opuścił pokój, trzaskając za sobą drzwiami.
Gaspar wypuścił powietrze z płuc. Ta konfrontacja była kwestią czasu, ale był z
siebie dumny, że znów nie uległ Blaisemu i jego czarowi. Opadł na łóżko i
zamknął oczy.
Czemu właśnie tacy mu się
podobali?
Jednak w tej samej chwili
dotarło do niego, że mimo iż porównywał w myślach Oliwiera do Blaisego, to
istniały zasadnicze różnice. Oliwier miał prawdziwe powody, aby zachowywać się
tak jak zachowywał. Blaise miał po prostu za dużo czasu wolnego i za dużo
pieniędzy, przy czym uwielbiał marnotrawić obie te rzeczy.
Oliwier był szczery i zdarzyło
mu się kłamać. Blaise kłamał i zdarzało mu się mówić prawdę.
I najważniejsza różnica.
Oliwier chciał być naprawiony. I był jeszcze do naprawy. Blaise nie chciał być
naprawiony. I już nie dało się go naprawić.
Jednak… Czy był sens naprawiać
kogokolwiek na siłę?
***
— Ta kawa… — mruczał Marcel. —
Jest niewiarygodnie dobra. Naprawdę jest z chili? — pytał.
Leżałem na swoim łóżku, bawiąc
się telefonem między palcami. Marcel kręcił się po pokoju.
— Tak. Denerwujesz mnie —
oznajmiłem.
— Naprawdę? Ciebie? Jestem
szczerze zaskoczony — rzucił ironicznie. Ucałowałem czubek mojego środkowego
palca, po czym wysłałem go poleconym w stronę Marcela.
— Ciągle łazisz. I nie dajesz
się sprowokować moimi złośliwościami.
— Pewnie tak wygląda
dojrzewanie — zauważył. — A ty co robisz z tym telefonem?
— Myślę. — Uniosłem się lekko,
opierając o własne łokcie. — Mogę cię o coś zapytać?
— Wal.
— Pamiętasz jak przyprowadziłeś
mnie do domu, gdy byłem pijany?
— Ha! Pytanie czy ty to
pamiętasz!
Przemilczałem to.
— Tak, pamiętam. — Pokiwał
głową. — Pamiętam też jak posuwałeś przystanek autobusowy jak bardzo napalony
piesek. I krzyczałeś coś po fińsku. Coś jakby… komin?
— Kovemmin...?
— Tak!
Dokładnie to! — Marcel klasnął w ręce. — Co to znaczy?
—
Mocniej.
— Och. —
Skrzywił się nieco. Odchrząknął. — Dobra. To co z tą nocą?
— Następnego
dnia dostałem wiadomość od Gaspara.
— Zgadza
się.
— Czytaj.
— Rzuciłem mu telefon. Złapał w ostatniej chwili i posłał mi zdenerwowane
spojrzenie. Ponieważ się tym nie przejąłem, westchnął i zerknął na telefon.
Odczytał wiadomość, którą otrzymałem od Gaspara.
9:37, wiadomość od: Gaspar Les Tęcza
Wiem, że ostatnio między nami
się nie układało, ale to nie zmienia faktu, że życzę Ci powodzenia na EuroBask.
Daj z siebie wszystko! Wierzę w Twoje możliwości. I mam nadzieję, że dotrzesz
do samego Paryża.
Nie wiem, czy wiesz, ale i ja
będę na EuroBask. Nie wiem, co zrobisz z tą informacją. Po prostu uznałem, że
powinieneś wiedzieć. Niestety będę po stronie drużyny francuskiej. Nie mogę
przestać myśleć, jakim wspaniałym widowiskiem byłby mecz Polska kontra Francja.
Wierzę, że dotrzecie na tyle daleko, aby było możliwość obejrzenia tego
spotkania.
Wierzę w Ciebie.
— Tak, to były jednak dobre
wieści — przyznał. — Ale dalej nie rozumiem o co chodzi?
— Drużyna francuska jest w tym
hotelu.
Marcel wyprostował się.
Właściwie to podskoczył.
— Skąd wiesz?
— Razem z Malwina wpadliśmy na
Monarchę — opowiedziałem. Pominąłem tylko zakład z Blaisem. — Stąd wiemy, że tu
są. Ale to duży hotel. I zastanawiam się czy poszukać Gaspara.
— No, no. — Marcel oddał mi telefon,
podając go. Nie rzucił. — Wiesz, zawsze najpierw może ktoś inny na niego wpaść.
Wiesz… spontanicznie zaplanowane spotkanie.
Uniosłem brew.
— Obejdzie się — warknąłem. —
To nie podstawówka.
— A więc idź z nim pogadać.
Zawahałem się.
— Erm… Nie chcę tak po prostu
na niego wpaść.
— Liczysz na salę balową?
— Robisz się coraz bardziej
wyszczekany, Bielski. — Pogroziłem mu palcem. — Nie podoba mi się to. Trzeba
cię resocjalizować?
Marcel westchnął.
— Chodziło mi o to, że prędzej
czy później będziesz musiał z nim porozmawiać. Czy to na korytarzu, czy w sali
balowej.
— Szczerze? — zapytałem,
siadając na skraju łóżka. — Obawiam się tej rozmowy.
Marcel patrzył na mnie chwilę
i skinął głową.
— Wiem. Też bym się obawiał.
Każda osoba, by się obawiała! Ale już i tak zrobiłeś wielki krok do przodu po
meczu z Finlandią. Będę trzymał kciuki.
— Hm… Dzięki. — Skinąłem głową
i wstałem z łóżka. — Idę coś zjeść. Idziesz?
— Z chęcią! — Uśmiechnął się. —
A wieczorem możemy uderzyć na siłownię, co ty na to?
— Erm… — Zawahałem się. — No…
Możemy. Tylko, że umówiłem się jeszcze z Malwiną i…
— Knujecie coś?
— Może.
***
Gaspar, kilka minut po
rozmowie z Blaisem, opuścił pokój, aby nie ryzykować tego, że jego dawny
„chłopak” wróci. Nie miał ochoty na powtórne roztrząsanie przeszłości,
zwłaszcza że Gaspar już dawno sobie obiecał, że to zamknięty rozdział. Chociaż
miał wielką ochotę wygarnąć Blaisemu jeszcze kilka rzeczy, to wolał je
przemilczeć.
Dlatego teraz siedział
samotnie w restauracji, zajadając się wybornym kotletem de volaille. Jego cichą
przyjemnością był stopiony ser w każdej formie. Westchnął ciężko. Oliwier na
pewno by to skomentował. Coś w stylu: Francuz? Lubisz sery? Niewiarygodne. A
co powiesz na omlette du fromage?
Uśmiechnął się sam do siebie.
Nawet słyszał jego głos.
Uniósł głowę.
Naprawdę słyszał jego głos.
Przy wejściu do restauracji,
zaraz przy korytarzu, który otaczały akwaria, stał Oliwier Madgrey razem z
Marcelem Bielskim. Dyskutowali o czymś głośno, prawdopodobnie sprzeczając się
na jakiś temat.
Gaspar oblizał wargi i poczuł
jak zabiło mu serce. Nie spodziewał się tutaj Oliwiera. Czy to znaczyło, że
cała polska drużyna znajdowała się w tym samym hotelu? Czemu o tym nie
wiedział? Może stała za tym Fleur?
Nie wiedział na co liczył. Nie
wiedział co by wolał. Czy Oliwier miał go zobaczyć, czy nie? Czy miał podejść,
czy nie?
I czemu się tak tym
przejmował? I na co liczył? Przecież sam powiedział Oliwierowi, że to koniec.
Praktycznie go wyrzucił z mieszkania zaraz po tym jak się pocałowali.
Oliwier i Marcel przeszli do
drugiego skrzydła restauracji, dalej się o coś sprzeczając. Marcel zawsze był
obiektem zazdrości Gaspara. Lubił go i podziwiał jego talent, ale spośród
wszystkich osób to właśnie Marcelowi udało się dotrzeć do Oliwiera. Sam fakt,
że Oliwier wprowadził go w historię swojego życia mówił wiele o ich relacji.
Gaspar jedynie… podsłuchał.
— Merde — warknął.
Wstał od stołu i ruszył do
swojego pokoju. Nie miał siły, aby dzisiaj przeżywać drugą, skomplikowaną
rozmowę. Zwłaszcza, że ta miała być naprawdę ważna. Będzie czas, aby
porozmawiać z Oliwierem.
***
Wieczorem trafiliśmy na
siłownię. Ponieważ cały dzień padało, a naprawdę nikt nie chciał iść zwiedzać w
takiej pogodzie, nie pozostało nam nic innego. Uznałem, że następnego dnia, o
ile będę miał siły, pójdę choćby sam.
Na pomysł podobny do Marcela
wpadli także Dawid z Filipem. Dawid właśnie ćwiczył na motylku, a Filip na
ławeczce do brzuszków. Sądząc po ich spoconych ciałach, byli tu już jakiś czas.
— Widzę, że naprawdę nie
próżnujesz — ocenił Marcel, obserwując Filipa.
— Muszę… ćwiczyć… bo… — Złapał
oddech. — Są… tu… seksowne… masażystki… i… się… zgłoszę… do… nich…
— Ambitny cel — przyznał.
Przeniósł spojrzenie na Dawida. — A ty jakiś masz?
— Zabić czas…
— To też dobre.
Marcel pomógł mi się
rozciągnąć, potem ja jemu i byliśmy gotowi do treningu. Zestaw sprzętów był
imponujący, a pracujący tu trenerzy chcieli nam pomóc. Uprzejmie
podziękowaliśmy, znając na pamięć rozkład treningowy Brunona.
Rozpocząłem od podciągnięć, a
Marcel od pompek.
Obserwowałem jego ciało, gdy
wykonywał ćwiczenia. Musiałem przyznać, że odkąd się poznaliśmy, nabrał masy
mięśniowej. Najlepiej to było widać na jego ramionach i bicepsach. Jego trening
budował mu atletyczne i proporcjonalne ciało. Można mu było tylko pozazdrościć.
Pół godziny później, gdy
przekonaliśmy się jak ciężkie potrafią być sztangi i hantle, Marcel podał mi
butelkę z napojem izotonicznym. Uniosłem brew.
— Własnej roboty…? —
powtórzyłem jego słowa sprzed sekundy. — Robisz napoje izotoniczne, Marcel?
— Co to za problem? Woda
zmineralizowana, miód, sól, sok z cytryny.
— Skąd to wszystko wziąłeś?
— Z tutejszej kuchni. Porozmawiałem
z uroczą kelnerką i wyjaśniłem sytuację. Okazała się być Polką! W każdym razie
załatwiła to, o co prosiłem i…
— Skombinowałeś napój
izotoniczny w hotelu. Nie wiem czy cię podziwiać czy ma mi być za ciebie wstyd.
— Spróbuj, a dopiero potem
oceniaj — prychnął. — To zdrowsze niż te wszystkie kolorowe napoje w butelkach.
Niepewnie upiłem kilka łyków.
Jeżeli chodziło o smak, to szału nie było. Mieszanka kwaśnego, słodkiego i
słonego. Dziwne, ale na swój sposób smaczne.
— I co? — zapytałem, oddając
butelkę. — Będę silniejszy?
— Będziesz.
Wróciliśmy do ćwiczeń.
Pozwalały mi zająć myśli, które wciąż błądziły wokół Gaspara. Czy była szansa,
że jakoś na niego wpadnę? I czy wieść, że i my tu jesteśmy już do niego
dotarła?
***
Późniejsza część wieczoru, po
siłowni, zapowiadała się mniej męsko. Miałem nadzieję, że przelany tam pot i
śmierdzące ciuchy będą równowagą dla tego co miało nastąpić. Zamknąłem drzwi,
aby na pewno nikt nie wszedł do pokoju, w momencie w którym ja i Malwina
planowaliśmy coś zrobić…
— Naprawdę? — zapytał Marcel,
który siedział naprzeciw nas na swoim łóżku.
— Nie komentuj — warknąłem.
— Nie wierć się! — Malwina
klepnęła mnie w ramię. — Inaczej nie zrobię tego dobrze, chociaż mam
rewelacyjne dłonie.
Zaraz po siłowni wziąłem długi
prysznic i wróciłem z Marcelem do pokoju. Kilka minut później pojawiła się
nasza przyjaciółka i tak oto… plotła mi warkocze.
Musiałem je rozwiązać,
porządnie umyć, rozczesać włosy, a Malwina robiła resztę. Dlatego to ja teraz
siedziałem na podłodze, oparty o łóżko, między nogami różowej. Jej delikatne
dłonie wiedziały co robić.
— Oliwier Madgrey plecie
warkoczyki — westchnął Marcel. — Świat zwariował.
— Po pierwsze, to męskie
warkocze, ok? Kilka gwiazd NBA takie ma. Po drugie, nie ja plotę, tylko
Malwina. A po trzecie, to chuj ci w dupę.
— Wyglądasz jak piękna,
słowiańska dziewka — mówił Marcel. — Wiesz jak poruszać tym co ci mama dała?
— Doigrasz się, Bielski, słowo
daję! Poza tym, nie jestem Słowianinem tylko Finem.
— Jesteś w połowie śliczną
Słowianką — zapewniła Malwina. Szturchnąłem jej udo. — Nie atakuj mnie, bo nie
skończę!
Dobra, ona miała argument.
— Poza tym, w klubie doskonale
widziałam, że potrafisz poruszać tym co ci mama dała — dodała. — Bioderka
pracują, co?
— Byłem upodlony.
— Było widać — zapewniła
Malwina.
— Ale masz duże stopy — ocenił
Marcel. Byłem ubrany tylko w krótkie spodenki. — Jaki masz rozmiar?
— Zadowalający — odpowiedziałem.
Widziałem jak Malwina i Marcel
wymieniają się spojrzeniami.
— Oliwier ma duże stopy i
dzięki temu się nie przewraca, gdy wieje wiatr — wyjaśniła Malwina. Marcel
parsknął śmiechem.
— Ja tu, kurwa, jestem!
***
Mógłbym napisać do Gaspara,
ale nie zapłaciłem rachunku i mogłem jedynie pocałować wyświetlacz. Leżałem na
swoim łóżku, już w piżamie i ze świeżo uplecionymi warkoczami. Malwina opuściła
nas jakiś czas temu i teraz szykowaliśmy się do snu, świadomi tego, że już
jutro Bruno przeprowadzi z nami trening śmierci.
Marcel wyszedł z łazienki i
przeciągnął się. Zgasił światło i słyszałem jak kładzie się na łóżku, zakrywając
się kołdrą. Wydał z siebie jęk przyjemności, gdy zatopił się w poduszce.
— Oliwier… — zaczął. Zamknąłem
oczy i zachrapałem głośno. — No weź.
— Czego chcesz? — zapytałem
dopiero po minucie.
— Spotkaj się z Gasparem.
— Hę? A skąd takie myśli?
Zastanowił się chwilę.
— Wiesz… Myślałem o tym, odkąd
pokazałeś mi jego wiadomość. Brzmiała jakby… Sam nie wiem. Jakby chciał, abyś
mu coś wybaczył. Pozwolił wytłumaczyć. Sam nie wiem. No i nie warto marnować
czasu, nie? Życie jest za krótkie na odkładanie takich spraw na później. To
takie moje przemyślenia. Nie musisz się do nich stosować.
Prychnąłem głośno.
— Wiem, że nie muszę.
Marcel zaśmiał się.
— W każdym razie, ja bym nie
odpuścił — kontynuował. — Walczyłbym. Bo są rzeczy, o które trzeba powalczyć.
Poza tym z tego co opowiadałeś, nie był zły o przespanie się z kimś, a o
kłamstwo, prawda?
— Zgadza się…
— Więc po co się dalej
okłamywać?
Poczułem jakby w moim umyśle
coś kliknęło i zapaliła się lampka. Bałem się, że zaraz oświetli cały pokój.
Jednak nic takiego się nie stało. Dalej było ciemno, a za oknem padał deszcz. Już
delikatniejszy niż za dnia. Była szansa, że jutro będzie lepsza pogoda.
Lepszy dzień.
— Idę się przejść —
oznajmiłem, wyskakując z łóżka. Zapaliłem lampkę obok mojego łóżka. Gdy
ściągałem z siebie piżamę, Marcel usiadł na łóżku. Przemilczał fakt, że byłem
teraz nagi.
— O tej porze? Ale...
— Nienawidzę tego słówka —
przypomniałem, zakładając na siebie nowe bokserki.
— Pada.
— Mam kaptur. — Sięgnąłem po
szarą bluzę.
— Nie znasz miasta.
— Nie pójdę daleko. Chcę
pochodzić w deszczu. — Zapiąłem sprzączkę od paska.
— Te jeansy opinają ci tyłek.
— Możesz mnie w ten tyłek cmoknąć.
— Spasuję — odpowiedział powoli. — Jutro musimy wcześnie wstać.
— Nie idę na całą noc!
Marcelowi kończyły się
argumenty. W końcu wzruszył ramionami.
— Tylko mnie nie obudź.
***
Gaspar dzielił pokój z Jacques’em.
Był to kolejny wysoki, znajomy Gaspara, który był częścią pierwszego składu
drużyny francuskiej. Nie mieszkało się z nim najgorzej, poza tym, że Jacques
miał tendencję do chrapania. Dzisiaj postanowił zaserwować świetny utwór,
przypominający bombardowanie. Gaspar, mimo że już trzeci raz wstawał z łóżka i
szturchał przyjaciela, nie dawało to zamierzonego efektu. Chłopak przestawał
chrapać na jakiś czas, a potem wracał do swojej uwertury, która przeradzała się
w prawdziwy koncert.
Jednak na dobrą sprawę Jacques
obecnie był najlepszym współlokatorem jakiego mógł sobie wybrać. Z Blaisem nie
chciał dzielić pokoju z jasnych powodów. Doskonale wiedział, że blondyn
szukałby chwili słabości, aby móc powtórzyć to co się działo nocami, gdy byli
sami w Londynie. A Gaspar musiał przyznać, że Blaise był wybornym kochankiem.
Czasami wulgarnym, ale jeżeli miałby go do czegoś porównać to do bardzo dobrej
marki samochodu. Blaise wiózł cię gdzie chciałeś, jak chciałeś i miał wysokie
osiągi. Konie mechaniczne też spełniały swój cel. A wszystko to ukryte pod
imponującym designem. Jechało się tak przyjemnie, że czasami zapominało się o
hamulcach.
Bastien z kolei był zbyt
ciekawski. Zapewne teraz zadawałby mu setki pytań, na które nie chciałby
odpowiadać. Byłyby gorsze niż chrapanie, bo wymagałyby od niego myślenia. Na
dodatek od jakiegoś czasu kontakty z Bastienem się trochę psuły, a to głównie
przez to, że Gaspar ostatnio dostrzegł jak egoistyczny potrafi być.
Za to Valéry, choć całkiem
przyjacielski, to niesamowicie głośny. No i często zdarzało mu się powracać do
pokoju nieco pijanym. Gaspar nie chciał wracać do momentów, w których Valéry
wymiotował, a on pomagał mu się później odświeżyć. Po każdej takiej sytuacji,
farbujący włosy Valéry, lubił opowiadać o swoich seksualnych podbojach.
Brzmiały one nieco mniej imponująco, gdy miało się rzygowiny w ustach, a zapach
kwasu przyprawiał o mdłości. Jednak Gaspar zdążył się dowiedzieć, że biedny
Valéry ma "za dużego" i kilka dziewczyn błagało go, aby
"wyszedł", bo je to "boli". Najgorsze były szczegółowe
opisy tego jak Valéry "wpychał się" w "kobiece psioszki".
Nawet po francusku to nie brzmiało dobrze.
Gaspar miał za dobre serce dla
nich wszystkich.
Puścił poduszkę, która przez
chwilę służyła mu jako stopery do uszu, ale to niewiele dawało. Usiadł na
materacu i wyjrzał za okno. Deszcz, chociaż dalej padał, to w mniejszej ilości.
Przeczesał mokre od prysznica włosy i wygramolił się spod kołdry. Ubrał się
ciepło, chcąc się trochę przewietrzyć. Potrzebował świeżego powietrza. Może
wtedy zaśnie? Bo jak na razie to mu szło bardzo opornie. W najgorszym wypadku
pójdzie do Fleur i wyjaśni jej, że Jacques wymyśla komponuje opery.
Chociaż właściwie to mogły być
nokturny.
Wyszedł z pokoju, kręcąc
głową.
— Nie śpisz?
To było pierwsze co usłyszał.
Zaskoczony obecnością kogokolwiek, spojrzał w prawo. Blaise uśmiechał się do
niego spod okularów przeciwsłonecznych, które pasowały tutaj jak śnieg na
pustyni.
Był pijany.
— Ty najwidoczniej też nie
śpisz — zauważył Gaspar. — Co tu robisz?
— Hm… Staram się znaleźć jakąś
rozrywkę — odpowiedział. Gaspar zmrużył oczy.
— Na co ci te okulary?
— Abym mogła cię lepiej
widzieć! — zaświergotał i zaśmiał się z własnego żartu. — Nie, serio… Jakie
okulary?
Gaspar ściągnął usta i zbliżył
się do Blaisego. Zdjął okulary przeciwsłoneczne i wsadził mu je za kołnierz.
Blondyn wyglądał jakby dopiero co odzyskał wzrok.
— Zawsze mi potrafisz pomóc,
mon chéri.
— Nie pomogę ci w trafieniu do
pokoju — zaznaczył Gaspar. — Idę.
— Zostawisz mnie tu tak
samego?
— Nie jesteś dzieckiem. —
Gaspara zawahał się. — Czasem jesteś. Brakuje ci tylko zabawek, które możesz
psuć.
Blaise uśmiechnął się
złowieszczo.
— Może masz ochotę popsuć coś
razem ze mną?
— Co masz na myśli?
— Nie wiem! Rozerwijmy się.
Tak bardzo się nuuuuudzę…
— Ludzie inteligentni się nie
nudzą.
Blaise skupił na nim wzrok.
— Jestem zbyt pijany, aby
określić czy właśnie mi pojechałeś, czy nie, mon chéri.
— Wracaj do pokoju i idź spać.
— Ssać? Powiedziałeś ssać? —
Uniósł brew.
— Powiedziałem „zjeżdżaj” —
poprawił się uprzejmie.
— Gassssspar — zasyczał
nieprzyjemnie, ledwo otwierając usta. Odnosiło się wrażenie, że to wytatuowany
wąż, wystający spod rękawa, właśnie wziął udział w rozmowie. — Zawsze lubiłem
jak zaczynałeś być… taki. Władczy. Niemiły. Lubię patrzeć jak grzeczni przestają
tacy być…
— Psujesz „grzecznych”, tak?
— Hmm… Sami się psują —
odpowiedział po namyśle. — Ja tylko pokazuję opcje. Drażnię cię? — zapytał
nagle, ale uśmiech nie znikał z jego twarzy. — Może chcesz mnie uderzyć?
Gaspar prychnął i pokręcił
głową.
— Wyczerpałem limit bicia
głupich ludzi na tych mistrzostwach. Chcesz czegoś konkretnego? Bo jak
wspominałem, idę stąd.
— Czy chcę czegoś? — Zamyślił
się. — Ciebie. Najlepiej w moim łóżku. W ubraniach. Lub bez. Twój wybór.
Wygonimy Valéry'ego, na pewno zrozumie!
— Jesteś łaskawy jak zawsze.
— Jak wspomniałem, daję opcje!
Gaspar nabrał powietrza i
pokręcił głową. Obrócił się na pięcie i skierował w stronę schodów. Korzystanie
z windy mogłoby go uwięzić razem z Blaisem, gdyby ten postanowił iść za nim.
Jednak tak się nie stało. Usłyszał śmiech chłopaka, a następnie:
— Nienawidzę patrzeć jak
odchodzisz, ale kocham sposób w jaki to robisz!
I ponownie przeszedł do
śmiechu.
***
Przed hotelem rozciągał się
długi park, a przynajmniej taki się wydawał być, bo jego część ginęła w
ciemnościach. Nie miałem pojęcia gdzie byłem, ale pamiętałem całą drogą, którą
przeszedłem. Krople deszczu leciały z nieba, wygrywając muzykę na liściach
drzew. Stwierdziłem, że z każdym moim krokiem częstotliwość tej perkusji się
zwiększa. Poprawiłem kaptur i przyspieszyłem. Na mojej drodze wyrósł ceglany
wiadukt pod którym można się było schronić.
Nim tam dobiegłem, byłem już
cały mokry. Z warknięciem ściągnąłem kaptur i przetarłem twarz, która była cała
mokra od deszczu. Zlizałem kilka kropel z ust i obejrzałem się w stronę, z
której przybyłem.
Ściana deszczu praktycznie
przysłoniła cały widok na park. Oparłem się o ceglaną, zimną ścianę i schowałem
dłonie do kieszeni, chcąc je jakoś ogrzać. W Londynie było dużo chłodniej niż w
Rzymie. I jeszcze ta ulewa…
***
Gaspar wspiął się na wiadukt
spokojnym krokiem, chroniąc się przed deszczem przy pomocy parasolki, którą
otrzymał w hotelu. Uprzejma recepcja zawsze miała kilka zapasowych, aby
wypożyczać gościom właśnie w takich wypadkach.
Zatrzymał się po środku
ceglanej budowli i wziął głęboki wdech. Przyjemny zapach deszczu, zimnej ściany
i mokrej ziemi był czymś czego potrzebował. Blaise robił się coraz bardziej
bezczelny, ale był rewelacyjnym graczem, a więc na pewno nikt się go nie pozbędzie
z drużyny. Sam Gaspar by tego nie zrobił, chociaż już kilka razy chciał to
zasugerować kapitanowi.
Problem polegał na tym, że nie
należał do drużyny, a więc jego rady były jedynie słowami, które można było
przyjąć lub nie. Przytłaczająca świadomość, że nie należał do żadnej z drużyn,
która rozegra mecz za niecałe trzy dni, ciążyła mu na barkach i w myślach.
Mógł nie iść na mecz. Mógł go
nie oglądać, a jedynie później się dowiedzieć kto zwyciężył i uda się do
Paryża.
***
Miałem wrażenie, że słyszałem
czyjeś kroki, ale w tej ulewie ciężko było wychwycić jakiekolwiek dźwięki. Poza
tym istniała szansa, że w tak wielkim mieście nie tylko ja miałem problemy ze
snem. Przeczekałem ulewę, która skończyła się tak szybko jak się zaczęła. Gdy
opady się unormowały, opuściłem moją kryjówkę. Obejrzałem się za siebie, aby
jeszcze raz obejrzeć ceglany wiadukt. Stał samotnie po środku parku i łączył
się z inną ścieżką. Nikogo na nim nie było.
***
Gaspar złożył parasolkę, gdy
przestało padać. Spojrzał na zachmurzone niebo. Dalej wisiała groźba, że deszcz
wróci. Parasolkę trzymał w pogotowiu.
Nie był do końca pewien gdzie
się znajdował, ale zatrzymał się przy jednej z altanek, która ochroniła ławki
przed deszczem. Usiadł na zimnym marmurze i wypuścił powietrze z płuc. Odgarnął
zmoczone włosy z czoła. Pochłonięty myślami, zdawał się nie widzieć świata
dookoła.
— Gaspar…? — Usłyszał
przerażony szept. Drgnął przestraszony, nie dostrzegając, że w altance już ktoś
był.
***
Z początku nie mogłem uwierzyć, gdy usiadł obok
mnie. Nie sądziłem, że spotkam go właśnie tu. W ciemnym parku, oświetlonym
nielicznymi latarniami. Ich światło padało blado na drzewa obok altanki,
pochłaniając ją w cieniach.
Myślałem, że idzie tu do mnie,
ale gdy usiadł, zapatrzony w coś czego nie widziałem, dotarło do mnie, że jest
tu przypadkiem. Gaspar Arcenciel, zmęczony i smutny, nie zdawał sobie sprawy z mojej
obecności.
Wreszcie wydukałem jego imię.
— Gaspar…?
Prawie podskoczył. Ścisnął
parasolkę w dłoni i rozejrzał się po okolicy. Jego jasne, szare oczy padły na
mnie i nabrał powietrza. Wyglądał jakby właśnie zobaczył ducha.
— O—Oliwier? — Zamrugał oczami.
— Jak ty tu…? Skąd…?
— Ja… Nie mogłem spać.
— Och. — Wyrzucił z siebie
tylko jeden wydech i spuścił wzrok. — Och — dodał drugi.
Zapadła chwila ciszy, którą
powoli zaczął przerywać deszcz. Pogoda tutaj zaczynała działać mi na nerwy.
Krople deszczu, niczym kraty, uwięziły nas w altance.
— Gratuluję — powiedział w
końcu Gaspar. — Półfinały. To naprawdę niesamowity wynik. I pokonałeś Finlandię
w takim pięknym stylu.
— Widziałeś ten mecz?
— Widziałem każdy twój mecz —
odpowiedział.
Przeniósł spojrzenie na mnie,
zdobywając się na więcej odwagi niż ja. Moje oczy błądziły po każdym kącie
altanki.
— O co chodzi z tymi włosami,
Madgrey? — zapytał tonem, który tak dobrze znałem z Warszawy. Z początku naszej
znajomości. Tak bardzo mi go brakowało. Kryła się w nim delikatna kpina, ale i
ciekawość.
— Ach. — Przejechałem dłonią
po głowie. — Warkoczyki męskie. To tylko na EuroBask.
— Wyglądasz… całkiem dobrze.
— Dzięki.
— A twoje buty są ubrudzone
błotem — zauważył. — Jak to znosisz?
— Zabawny jesteś — warknąłem.
Uśmiechnął się, a ja mu odpowiedziałem tym samym. Popatrzyliśmy sobie w oczy.
Nie wiedziałem co miałem mu powiedzieć. Ani nie wiedziałem co miałem zrobić.
Chociaż wyobrażałem sobie to spotkanie setki razy i miałem tysiąc scenariuszy
jak rozegrać to spotkanie, to jednak w zderzeniu z rzeczywistością, wszystkie
te plany przestały istnieć. Bo nigdy nie sądziłem, że spotkam się z Gasparem w
altance w londyńskim parku.
— Gaspar — zacząłem. —
Przepraszam.
Uniósł brew.
— Nie gniewam się o stan
twoich butów.
— Wiesz, że nie o to mi
chodzi.
— Wiem — przyznał powoli.
Spojrzał na swoje dłonie. — Wiem. — Myślał nad czymś intensywnie. Jakby chciał
coś powiedzieć, ale jeszcze się wahał. Rozumiałem to. Rozumiałem jego brak
zaufania do mnie. Nie mogłem go przecież winić, prawda? To ja tu byłem kłamcą.
Spuściłem wzrok, wpatrując się
zabrudzone buty. Czekała mnie przyjemna sesja czyszczenia obuwia jak tylko
wrócę do pokoju.
— Przyjmuję przeprosiny —
oznajmił po chwili ciszy.
— Co?
— Nie lubię się powtarzać. — I
mimo tego co powiedział, powtórzył. — Przyjmuję przeprosiny.
Poczułem jak wielki i ciężki
kawałek lodu odrywa się od mojego serca i znika. Właściwie to wyparował zaraz
po słowach Gaspara.
— Dzięki. Znaczy… eee…
Dziękuję.
— To naprawdę żaden problem —
zapewnił. — Ja… Hm. Chyba za ostro zareagowałem.
— Nie. — Pokręciłem głową. —
To ja byłem dupkiem. I kłamcą. I ogólnie zjebałem wszystko co mogłem, na całej
linii jak stąd do Wisconsin. Ale przynajmniej nie paliłem od dwóch tygodni.
Gaspar spojrzał na mnie z
mieszaniną podziwu i śmiechu w oczach.
— Gratuluję. Braku palenia, a
nie zjebania wszystkiego — sprostował. Teraz to ja się roześmiałem.
— Jesteś na mnie zły? —
Spoważniałem po sekundzie. Nie wiem czy mogłem się śmiać.
— Nie — odpowiedział powoli. —
Nie, nie jestem zły. Byłem — przyznał. — Jednak jak wiesz… Akcji towarzyszy
reakcja.
— Och, ziomuś… Fizyka to
ciężki temat na tę godzinę. — Zerknąłem na zegarek. — Bruno mnie jutro zabije.
—
Macie jutro trening?
— O
ósmej…
— I jeszcze nie jesteś w
łóżku?! — Prawie krzyknął. Wywróciłem oczami.
— Załącza ci się Gaspamama?
— Będziesz niewyspany.
— Możliwe. — Spojrzałem mu w
oczy. — Ale wolę tu teraz siedzieć z tobą.
Gaspar drgnął.
— Miło mi to słyszeć. Ale nie
mogę pozwolić na to, abyś był wyczerpany na treningach. Przypominam, że twoim
przeciwnikiem jest drużyna francuska…
Spojrzałem na niego, gdy się
zawahał.
— Wiem.
— Są naprawdę silni. Uwierz
mi, Oliwier.
— Wszyscy to powtarzają, a ja
ci mówię, że nie mieli jeszcze okazji grać przeciwko mnie… nam — poprawiłem
się. Gaspar uniósł brew, rozbawiony. Uznałem, że temat zakładu jeszcze nie
powinien wychodzić na światło dzienne. — Poza tym. — Wzruszyłem ramionami. —
Nigdy mnie nie było w Paryżu, a bardzo chcę go zwiedzić.
Gaspar skinął głową z uśmiechem
na twarzy. Jego zmęczenie i smutek zniknęły.
— Z chęcią cię po nim
oprowadzę — zaoferował.
— Och, panie Arcenciel, jesteś
taki bezpośredni!
— To nic zobowiązującego.
Malwina i Marcel mogą się do nas dołączyć. Będzie mi bardzo miło.
Uśmiechnąłem się do niego.
— To jesteśmy umówieni w
Paryżu?
— Jak najbardziej.
Ta rozmowa szła o wiele lepiej
niż mogłem sobie ją wyobrażać. Jednak pamiętając jak ostatnio zakończyło się
moje spotkanie sam na sam z Gasparem, dyskretnie uszczypnąłem się w nadgarstek,
aby się przekonać, iż nie śpię. Nie śniłem. Naprawdę tu był.
Patrzyliśmy sobie w oczy przez
jakiś czas. Nie potrafiłem określić ile, ale to było coś za czym naprawdę
tęskniłem. W końcu Gaspar się ocknął, jakby skończył błądzić w myślach i
odchrząknął.
— Powinieneś wypocząć.
Zastanawiałem się jak
dyskretnie zasugerować, aby położył się ze mną, ale nie widziałem żadnej opcji.
W moim pokoju był Marcel, przy którym raczej wolałbym nie naprawiać znajomości
z Gasparem.
— Lubię jak się o mnie
martwisz — wypaliłem.
— A ja lubię jak zawodnicy
przychodzą wyspani na treningi — odpowiedział. Warknąłem i pokręciłem głową.
Rozbrajał mnie.
Dźwignęliśmy się równo z
ławki, przypominając sobie, że pada deszcz. Gaspar spojrzał na swoją parasolkę
i gestem zapytał czy mam swoją. Pokręciłem głową.
— Żaden problem. Mam kaptur. —
Na dowód moich słów zarzuciłem kaptur na głowę. Gaspar zmierzył mnie wzrokiem.
— Nie chciałbym wpaść na
ciebie w ciemnej alejce.
— Za to w ciemnej altance to
już nie jest problem?
Gaspar odpowiedział jedynie
uśmiechem. Opuściliśmy altankę, a on rozłożył parasol nad sobą. Schowałem
dłonie do kieszeni, gdy zdałem sobie sprawę, że nie czuję deszczu. Uniosłem
głowę i, zaskoczony, stwierdziłem, że rozciąga się nade mną ciemny materiał.
— Nie musisz…! — zacząłem.
— Przeziębisz się — warknął,
idąc obok mnie. — Już i tak jesteś mokry. Masz wziąć ciepły prysznic przed
snem, jasne?
Wzruszyłem ramionami.
— Jak chcesz.
— Nie rozchoruj się przed
meczem — poprosił.
Pokiwałem głową. Czułem się
naprawdę dziwnie. Nigdy jeszcze nie szedłem pod parasolem, który trzymał ktoś
inny niż ja. Dodatkowe skrępowanie nadchodziło z myślą, iż to właśnie Gaspar
trzymał go nade mną.
Szliśmy w milczeniu, aż
dotarliśmy do ceglanego wiaduktu. Korzystając z okazji, Gaspar opuścił parasol,
gdy byliśmy chronieni przez łuk nad nami. Nie wiedziałem co mnie wtedy napadło,
ale uznałem, że to idealna okazja, aby go pocałować.
Zatrzymałem się i on zrobił to
samo, zaskoczony. Złapałem go za nadgarstek i pchnąłem na zimną ścianę. Zaskoczony,
uderzył też parasolem o cegły, gdy przysunąłem się do niego i pocałowałem.
Wpiłem się w jego usta nagle,
bez żadnego ostrzeżenia. Biorąc pod uwagę, że nie ruszał się przez kilka
sekund, nie spodziewał się czegoś takiego. Miał zimne usta, mokre, ale miękkie.
Ze świadomością, że całowałem go ostatnio prawie cztery miesiące temu, językiem
próbowałem rozchylić jego wargi.
Oddał pocałunek. Przejechał
dłonią po moim policzku, jednocześnie zsuwając kaptur. Dopiero wtedy ujął mnie
z tyłu szyi i przyciągnął do siebie. Mocniej. Jego wargi niosły ze sobą
płomień. Zdawały się być rozgrzane do czerwoności.
Odczułem niesamowity ból w okolicach serca, gdy
zdałem sobie sprawę co straciłem. Z każdym uderzeniem, z każdym taktem, ból
rozchodził się do dalszych części ciała. Zaatakował płuca. Zacząłem się dusić.
Zawładnął nad żołądkiem, w którym coś się ścisnęło. Szybkim uderzeniem, zgiął
nogi w moich kolanach. Kazał mi złapać mocniej ramiona Gaspara, zakleszczając
na nich moje dłonie. Przeprowadził ofensywę na głowę, w której mi zawirowało,
nie mogąc uwierzyć, że całuję się z Gasparem. Znowu.
Rozchyliłem wargi, pozwalając na to, aby nasze języki się spotkały. Przejechał
delikatnie po moim podniebieniu, wywołując przyjemną sensację. Wycofał się, nie
pozwalając mi przygryźć języka. Za to przycisnął swoje wargi. Usłyszałem jak parasolka
upada na brukowany chodnik. Po chwili poczułem jego drugą dłoń na moim
policzku. Długie palce przeczesały warkocze, z ciekawością badając coś nowego.
Następnie zjechały po plecach i zatrzymały się w pasie.
Sapnąłem prosto w jego usta,
pozwalając na to, aby złapał mnie zębami za wargę. Przygryzł ją delikatnie i
wróciliśmy do całowania. Miałem wrażenie, że jego usta idealnie pasują do moich
i dopiero teraz to zauważyłem.
Gaspar złapał mnie za ramiona i odsunął na dosłownie
sekundę. Bo po tym czasie to ja zostałem przygnieciony do ceglanej ściany, na
której, dopiero teraz zauważyłem, widniało graffiti. Ledwo zdążyłem złapać
oddech, gdy Gaspar na mnie natarł. Ustami i całym ciałem. Był wyższy ode mnie i
musiałem unieść głowę.
Nasze pocałunki stawały się coraz bardziej agresywne.
Przepełnione pożądaniem i tęsknotą, którą chowaliśmy w sobie przez kilkanaście
tygodni. Gaspar wydał z siebie cichy jęk. Jego oddech przewędrował przez moje
gardło wprost do moich płuc i dopiero teraz zrozumiałem co to znaczyło
oddychać. Ciepły obłok otoczył moje serce i uspokoił je. Ból zaczął się cofać,
a ja stanąłem na równych nogach. Serce biło dalej, ale tym razem rozsyłało po
ciele ciepło i przyjemność. Supeł w żołądku rozplątał się, świat przestawał
wirować, gdy docierało do mnie jakim wspaniałym antidotum na ból jest sam
Gaspar.
Jakim cudownym lekarstwem był na mnie samego. Na moje własne
dolegliwości, troski i cierpienia.
W końcu, po kilku minutach lub dniach, nie byłem w stanie określić, oderwaliśmy
od siebie nasze obolałe, suche i czerwone usta. Brakowało im dawnej wprawy.
Gaspar przyłożył swoje rozpalone czoło do mojego. Parzyło mnie, gdy próbował
złapać oddech. Zachłannie pocałowałem go raz jeszcze.
— Och, panie Madgrey. Jesteś
taki bezpośredni…
Uśmiechnąłem się zawadiacko.
— Oddałeś pocałunek —
zauważyłem. Oblizałem usta, czując na nich jego smak.
Gaspar milczał chwilę.
— Przyznam, że trochę
tęskniłem… Ech. — Pokręcił głową. — Jestem słaby. Nie chciałem do tego dopuścić
dopóki nie porozmawiamy…
— Nie jesteś słaby —
zaprzeczyłem. — Jesteś naprawdę silny.
Uśmiechnął się ponuro.
— Cieszę się, że tak myślisz —
odpowiedział nieswoim głosem. — Powinniśmy wracać.
Przygryzłem wargę. Miałem
wrażenie, że zrobiłem jednak o jeden krok za dużo. Gaspar, jakby czytając w
moich myślach, zapytał:
— Mam nadzieję, że spotkamy
się w tym Paryżu, prawda?
— Masz to jak w banku.
Gasparowi wrócił humor, choć
wyglądał na zamyślonego, gdy kontynuowaliśmy nasz spacer. We dwójkę skrywaliśmy
się pod parasolem, aż dotarliśmy do hotelu. Obsługa nawet nie zwróciła na nas
większej uwagi, gdy znaleźliśmy się w głównym holu. Nocne wędrówki gości po
parku nie były im obce. Gaspar złożył parasol i oddał miłemu panu w recepcji,
który, jak na moje oko, był za miły dla Gaspara. Posłałem pracownikowi
ostrzegawcze spojrzenie.
Gdy Gaspar do mnie wracał,
udawałem, że przez cały czas patrzyłem w kierunku korytarza-akwarium. Dobiegały
stamtąd głosy, a więc kilka osób postanowiło odwiedzić bar.
— Już.
Skinąłem głową i podeszliśmy
do windy. Nie musieliśmy długo czekać i po chwili znaleźliśmy się w srebrnym
pudle. Okazało się, że Gaspar mieszkał na ósmym piętrze. Ja trzy piętra niżej.
Nasze odbicia w wielkim
lustrze, które znajdowało się na ścianie windy, wydawały się być kompletnie
obcymi osobami. Jeszcze dwie godziny temu, gdy wychodziłem na spacer i
spojrzałem na własne odbicie, wyglądałem naprawdę niepewnie. Źle. Jakbym przed
czymś próbował uciec.
Teraz na twarzy malował się
uśmiech, którego nie mogłem powstrzymać.
Winda zatrzymała się na piątym
piętrze, ale żadne z nas się nie poruszyło. Gaspar spojrzał na mnie pytająco.
— Nie idziesz?
— Odprowadzę cię.
Gaspar nie skomentował. Drzwi
zamknęły się, a maszyna ruszyła dalej. Po krótkim czasie i znajomym uczuciu w żołądku,
które towarzyszyło zatrzymującej się windzie (choć odnosiłem wrażenie, że i co
innego wpływało na dziwne odczucia w żołądku), opuściliśmy ją i
przemaszerowaliśmy długim korytarzem. Zatrzymaliśmy się pod pokoje 818.
— Tu mieszkam. Przynajmniej do
piątku.
— Ładnie się urządziłeś —
odpowiedziałem. Zaśmiał się cicho i rozejrzał badawczo po korytarzu. — Coś się
stało?
— Nie do końca. — Spojrzał mi
prosto w oczy. — No to… Dobranoc?
— Dobranoc.
Przysunął się bliżej i objął
mnie mocno. Pachniał nocą, deszczem i perfumami. Ten ostatni zapach kojarzyłem
bardzo dobrze. Oblizałem wargi, oddając uścisk.
Odsunął się, pożegnał raz
jeszcze i zniknął za drzwiami pokoju. Skrzywił się, gdy usłyszał czyjeś
chrapanie. Ciche trzaśnięcie było epilogiem tego wieczoru. Wypuściłem powietrze
z płuc i rozejrzałem się po korytarzu. Wzruszyłem ramionami, zgarbiłem się,
wsadziłem dłonie do kieszeni i ruszyłem do windy.
Powstrzymałem wielką ochotę,
aby zjechać na sam dół i udać się do baru po jakąś szklaneczkę, lub sześć,
whisky. W sumie, czy było mi to potrzebne? Już i tak czułem się odrobinę
pijany. Dotarłem do mojego pokoju i zamknąłem za sobą drzwi. Oparłem się o nie
i wypuściłem powietrze z płuc.
— Oliwier…? — Usłyszałem
zaspany głos Marcela.
— Tak, to ja. Śpij —
poleciłem.
— Która godzina? — zapytał.
— Erm… — Spojrzałem na
zegarek. Była trzecia w nocy. — Trzy po północy — odpowiedziałem. Nie dodałem,
że godziny. — Śpij.
— Ma, ba, na, ba…
Zdjąłem buty, obiecując im, że
wyczyszczę je z samego rana. Następnie wziąłem ciepły prysznic, który mnie
porządnie rozgrzał i pomógł pozbierać myśli. Gdy wróciłem do łóżka, byłem
zaskakująco zmęczony. Marcel obok spał, oddychając miarowo. Spojrzałem na jego
ciemną sylwetkę. Miał rację.
Po co dalej się okłamywać?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz