sobota, 21 marca 2020

Ósmy cud - Rozdział 35 - Historia trójki przyjaciół


Rozdział 35 
Historia trójki przyjaciół

Mecz nie rozpoczął się dla nas za dobrze. Irlandczycy zdobyli piłkę po rzucie sędziowskim, a zaraz potem zaatakowali. Obserwowałem to wszystko z ławki rezerwowej. Siedziałem obok Malwiny, która przeglądała szybko notatki. Skinęła głową i szepnęła coś do trenera. On odpowiedział jej tym samym gestem.
— Przestań! — warknęła, a po chwili poczułem clipboard na moim kolanie. Całkiem boleśnie. — Trzęsiesz całą ławką!
— Wrr…
— Nie „wrr” mi tutaj, Oliwier! Przestań ruszać nogą.
Powstrzymałem się na ile mogłem.
Bruno, Nataniel, Filip, Gabriel i Marcel radzili sobie całkiem dobrze, ale Irlandczycy odzyskiwali każdą stratę. Sam Monarcha za to nie brał jeszcze udziału w żadnej konkretnej akcji. Po prostu grał na swojej połowie, podając piłkę innym graczom. Jego zielona koniczynka wyróżniała się na tle pomarańczowego stroju.
Piłka wybita z rąk Marcela, poturlała się prosto pod nogi Patricka. Zgarnął ją z uśmiechem na ustach i pognał przed siebie, po raz pierwszy przekraczając połowę boiska. Zatrzymał go Gabriel, a wtedy przeszedł do kozłowania. Zgiął nogi w kolanach. Poruszał piłką tak szybko między własnymi kończynami, że na moment zniknęła mi z oczu. Kozłował naprawdę nisko i gdy przeciwnik próbował mu ją odebrać, obracał się, dalej kozłując. Po chwili wyminął Gabriela, z piłką po lewej stronie. Gabriel zamrugał bezradnie, oglądając się za siebie. Patrick podał piłkę dalej, a ta wylądowała w koszu.
10 : 4 dla Irlandii.
— Niesamowite! — wykrzyknąłem, gdy Patrick wracał na swoją połowę, przybijając piątkę z kolegą z drużyny.
— Nie schlebiaj przeciwnikom! — odkrzyknął Filip, machając ręką.
Nawet nie zauważyłem jak wstałem z ławki. Patrick i jego kozłowanie było niewiarygodne. Pierwszy raz w życiu widziałem coś takiego. Wiedziałem, że ta technika jest przydatna do wyminięcia przeciwnika i utrudnienia mu przejęcia piłki, ale kozłowanie w wykonaniu Patricka było po prostu niepowtarzalne.
Po raz pierwszy od bardzo dawna zapragnąłem posiadać czyjś talent. Kozłować tak jak Patrick. Nie pozwalać sobie odebrać piłki.
Oblizałem wargi z ekscytacji.
Malwina pociągnęła mnie za mój jersey, abym wrócił na miejsce. Opadłem na ławkę, wstrząsając ją.
— To na pewno nie koniec jego talentu, więc proszę, nie ekscytuj się za bardzo — poprosiła Malwina. — Dajesz złe morale drużynie jako wice-kapitan.
— Oceniam trzeźwo sytuację. Jego talent jest niesamowity!
— To niestety prawda — przyznała powoli Malwina.
Gra została wznowiona od rzutu Brunona. Jak zwykle, gestami rozstawił wszystkich na boisku, niczym pionki na szachownicy. Następnie przeszedł do realizacji obranej strategii i nadrobiliśmy punkty, gdy Marcel rzucił za trzy.
Sytuacja wyglądała podobnie przez kilka minut pierwszej kwarty. Patrick kozłował piłką, unikając wszelkich kradzieży. Nikt nie mógł mu odebrać piłki, chociaż Filip, Gabriel i Marcel przykładali się do tego zadania, kryjąc praktycznie tylko jego. Nawet gdy był blokowany przez Filipa i Gabriela, uciekał im, a następnie oddawał komuś piłkę.
Dopiero pod koniec pierwszej kwarty wydarzyło się coś co sprawiło, że większość zamilkła. Piłka została wybita z dłoni Patricka. Odbiła się od parkietu i wyleciała poza linię boiska.
Na początku sam Patrick jeszcze ruszał dłonią, przyzwyczajony do tego, że nie traci piłki bez swojej wiedzy. Gdy się zatrzymał, wyglądał na kompletnie wybitego z rytmu. Obejrzał się przez ramię, aby zobaczyć ciężko oddychającego Nataniela.
— Co do…? — zaczął powoli. — Nie widziałem cię…!
Natan otarł czoło frotką.
— Cały czas tu byłem.
Piłka wyleciała na aut, a więc i tak należała do przeciwników. Jednak spojrzenie Patricka mówiło za wszystko. Po raz pierwszy ktoś odebrał mu piłkę. Niski, blady chłopak o wyglądzie zjawy. Nic dziwnego, że u Monarchy dostrzegłem strach. Jakby jego podwładny zrobił coś, co może go pozbawić tronu. Cicha rewolucja, którą trzeba było szybko stłumić.
— Udało mu się — powiedziała Malwina. — Wybił go z rytmu. Zaskoczył go. O to nam chodziło. Teraz jego gra nie powinna być taka efektowna.
— Hm… — Zamyśliłem się. — Na pewno go zaskoczył. Ale nie powstrzymał. Sama powiedziałaś, że to nie koniec jego umiejętności. Patrz. — Wskazałem na Patricka, który otrzymał piłkę. Kozłował szybciej i pewniej. — Używa czterech palców do kozłowania.
— Czterech? — Przyjrzała się. — Faktycznie.
— Wcześniej używał trzech.
Malwina zamknęła oczy, aby przypomnieć sobie wcześniejszą grę Monarchy.
— Masz rację… Myślisz, że to coś zmieni?
— Zmieniło.
Gra Patricka stała się nieco bardziej agresywna. Piłka była szybsza, ruchy bardziej zwierzęce. Nawet na twarzy przestał gościć uśmiech. Zastąpiła go powaga i skupienie.
— Gra szybciej.
— Zwiększa prędkość i zwinność — oceniłem. — A Nataniel… — Przeniosłem wzrok na naszego niewidzialnego gracza. — Szybko się męczy. I nie jest taki szybki. Prawie całą pierwszą kwartę zajęło mu wybicie piłki. Tylko wybicie. A odebranie?
Malwina przygryzła wargi i posłała spojrzenie Brunonowi. Kapitan odpowiedział jej tym samym. A więc mieli jeszcze jakieś asy w rękawie. To dobrze, bo nigdy nie lubiłem polegać na Natanielu. Może i miał talent, ale brakowało mu pewności. Stawianie wszystkiego na nim było dla mnie głupotą. Towarzyszyły mi mieszane uczucia odkąd go tylko pierwszy raz zobaczyłem we wrześniu, gdy Nowe Elementaris nawet nie było moim celem. Był dobrym znajomym, ale jego styl gry zawsze mnie niepokoił.
Musiałem jednak zawierzyć teraz Natanielowi, który starał się zrobić wszystko, aby powstrzymywać ataki Patricka. Pomagał mu Gabriel. I musiałem stwierdzić, że stanowili naprawdę dobry duet. Nie wiedziałem czy to przez to, że byli razem nawet poza boiskiem czy po prostu świetnie się komunikowali, ale dawno nie widziałem tak dobrej współpracy. Nataniel podawał do Gabriela, a ten zdobywał punkty. Nataniel kradł piłkę, a następnie mknęła ona ku Gabrielowi. Podania były silne i pewne. Na tyle profesjonalne, że Marcel i Filip mieli problemy, aby je złapać, gdy piłka leciała do nich.
Grając z Natanielem, trzeba było wykazać się spostrzegawczością i siłą. Pamiętałem, że jego podania były trudne do przechwycenia. Dlatego za każdym razem Nataniel grał w duecie z Gabrielem. A jak jego nie było — Dawidem.
Zerknąłem na śniadego chłopaka, który siedział po drugiej stronie Malwiny. Siedział spokojnie, obserwując mecz. Nie odzywał się ani słowem.
Pierwsza kwarta zakończyła się wynikiem 25 : 19 dla Irlandii. Część, w której mieliśmy zdobyć więcej punktów niż przeciwnicy, aby ich zastraszyć, nie sprawdziła się.
Zawodnicy sięgnęli po swoje bidony i ręczniki, aby wytrzeć włosy. Malwina naradzała się z Brunonem i trenerem. Ja za to obserwowałem Nataniela, który łapał oddech. Obok niego stał Gabriel i rzucał mi ostrzegawcze spojrzenia.
—… jeszcze jedną kwartę — oznajmił Bruno. — W drugiej połowie go zamienimy… Odpocznie.
— Nataniel. — Malwina zwróciła się do niego. — Jest sposób na to, aby Patrick tak nie kozłował.
— Tak? Jaki?
— Nie można dopuścić do tego, aby dostał piłkę — odpowiedziała. Ta odpowiedź była tak logiczna, że plułem sobie w brodę, że sam na to nie wpadłem. — Nie ma piłki, nie kozłuje. Dlatego musisz stać się barierą, która go otacza. Wybijać wszystkie podania do niego.
— Zrozumiałem.
Malwina posłała spojrzenie Irlandczykom. Patrick spojrzał na nią w tym samym momencie i uśmiechnął się uroczo. Mrugnął do niej, a ona odwróciła wzrok. Zastanawiałem się czy Bruno dostrzegł ten gest przeciwnika. Jeżeli tak, udawał, że nic nie zauważył.
Sędzia oznajmił wznowienie gry. Bruno rozpoczął od podania do Gabriela.
— Przejmij to, Henry! — krzyknął Patrick, wbiegając na naszą połowę. Szatyn o włosach sięgających ramiona próbował powstrzymać Gabriela, ale ten go wyminął i dotarł do kosza. Odbił się od lśniącego parkietu i wykonał efektowny wsad, nagrodzony głośnym aplauzem.
To było naprawdę dobre, przyznałem w myślach.
Zdezorientowany Henry rozejrzał się po boisku. Patrick klepnął go w ramię.
— Nie ma sprawy, Henry. Zaskoczył nas…
— Koleś potrafi robić profesjonalny wsad! — Wskazał na Gabriela.
— Spokojnie. To nic złego.
Nataniel spisywał się naprawdę dobrze przez resztę gry. Nie nadążał za samym Patrickiem, ale dawał radę z innymi zawodnikami. Dzięki temu, kradł podania przeznaczone dla Patricka. Przez drugą kwartę, Monarcha był prawie bez piłki.
Wysunęliśmy się dzięki temu na prowadzenie i pierwsza połowa zakończyła się ostatecznym wynikiem 42 : 39 dla nas.
Wynik prawie satysfakcjonujący i dzięki tej strategii mieliśmy szansę wygrać. Jednak doskonale wiedzieliśmy, że nawet po piętnastominutowej przerwie, Nataniel nie wróci do pełni sił.
— Dorian. — Bruno zwrócił się do gracza, który siedział na końcu ławki. W dłoniach trzymał książkę, którą zamknął. Spojrzał na kapitana. — Rozgrzej się. Wchodzisz w drugiej połowie.
Chłopak jedynie skinął głową.
— Dawidzie. Ty też się przygotuj. Norbert również.
Rzeczona trójka bez żadnego sprzeciwu zdjęła bluzy. Zastępca trenera przeprowadzał z nimi krótką rozgrzewkę, a ja zapatrzyłem się na tańczące dziewczyny, które ponownie, wśród dźwięków muzyki, rozgrzewały publiczność.
Właściwie to udawałem, że na nie patrzę. Tak naprawdę, kątem oka, próbowałem zrozumieć dziwne zachowanie Marcela. Usiadł obok mnie, na miejscu należącym do Malwiny, oddychając ciężko.
— Masz gęsią skórkę — oceniłem, odrywając wzrok od dziewczyn. — Co się dzieje?
— Wiesz… — Otarł czoło frotką. Zamknął oczy. — Nie grałem jeszcze meczu razem z Dorianem.
— Jak to nie? A treningi?
— To nie to samo. — Pokręcił głową.
— Marcel — zacząłem powoli, wyjmując bidon z torby sportowej. Podałem mu go, a on spojrzał na mnie z wdzięcznością. — Znasz tego Doriana, nie?
Brązowowłosy nieco spochmurniał. Przez jakiś czas kręcił młynki palcami, nim skinął powoli głową.
— Znam — odpowiedział. — Chodziliśmy razem do podstawówki. I byliśmy najlepszymi przyjaciółmi.
— Teraz to tak nie wygląda — oceniłem surowo. Marcel westchnął.
— Tak, wiem. Trochę się zmieniliśmy — przyznał powoli. — Był tam jeszcze Natan. Żałuję, że kontakt tak się urwał.
— Znaliście się we trójkę? Ty, Natan i Dorian?
— Mogę ci opowiedzieć. To żadna tajemnica. — Wzruszył ramionami.

***

Młody chłopak, o krótkich, prawie białych włosach rozejrzał się na przejściu dla pieszych. Dokładnie tak jak uczył go policjant, który odwiedził jego klasę kilka dni temu. Po upewnieniu się, że nic go nie potrąci, ruszył przed siebie i dotarł na drugą stronę ulicy bez szwanku. Tam czekał na niego jego przyjaciel. Kręcone, brązowe włosy były jego znakiem rozpoznawczym. Miał nieco znużone i zaspane spojrzenie. Przetarł oczy, gdy Dorian do niego podbiegł.
— Cześć, Marcepan! — rzucił i klepnął kolegę w plecy. Tamten spojrzał na niego ponuro.
— Znów cię energia rozpiera, co? — zapytał, gdy ruszyli w kierunku szkoły. Marcel był niższy od Doriana, ale za to lepiej nie tak szczupły. Poruszał się powoli i, jak zauważył Dorian, nigdy, nigdzie mu się nie śpieszyło.
— Po prostu się cieszę, że dzisiaj ostatni dzień szkoły! — Uśmiechnął się tak wesoło jak promienne słońce nad miastem.
— To tylko majówka, a nie wakacje… — stwierdził sucho Marcel.
— To i tak wolne. Pójdziemy pograć?
Marcel mruknął coś pod nosem.
— Co tam gadasz? — Dorian uniósł brew. — Nie mamrocz!
— Jeżeli będzie fajna pogoda…
— Dobra, to jesteśmy umówieni!
— Nie umawialiśmy się…

***

Zaraz po szkole, Marcel dotarł do domu, próbując ukryć ekscytację. Przez cały dzień chodził ponury i smutny, ale w jego głowie, mimo wszystko, tlił się płomyk nadziei. Wpadł do windy i nie patrząc, wcisnął odpowiedni przycisk. Pudło, w którym się znajdował, poruszyło się raptownie z cichym trzaskiem. Lubił wpatrywać się w zmieniające się cyferki, gdy pokonywał kolejne wysokości. Gdy dotarł na najwyższe, jedenaste piętro, wyleciał z windy i pognał do drzwi mieszkania.
Wyjął klucze, które miał ukryte pod t—shirtem i wycelował w zamek.
— Jestem! — oznajmił. Odpowiedziała mu cisza, która po raz kolejny złamała mu serce. Ściągnął szybko buty, odrzucił plecak, którego prawdopodobnie nie rozpakuje przez całą majówkę i poleciał do kuchni. Prawie się poślizgnął na płytkach. W końcu dotarł do lodówki, na której widniała karteczka.
Przez sekundę wierzył głupio, że znajdzie tutaj wskazówkę odnośnie prezentu. Jednak naskrobany w pośpiechu kawałek papieru informował go, że ojciec wyjechał pilnie w delegację i wróci za kilka dni. Tort znajdzie w lodówce.
Zerwał kartkę, ponuro się jej przyglądając. Szybko przetarł oczy, a różowy papierek wrzucił do kosza.
Swoje jedenaste urodziny będzie spędzał samotnie. To będą drugie z kolei.

***

Marcel, odkąd skończył dziesięć lat, musiał się nauczyć działać samemu i stać się bardzo odpowiedzialnym chłopakiem. Po separacji jego rodziców, starał się nie stracić pogody ducha. Mama wyprowadziła się z młodszą siostrą i teraz mieszkał jedynie z ojcem. Problem polegał na tym, że pochłonięci sobą rodzice, zapominali o dzieciach.
Marcel właśnie poczuł mdłości, gdy zjadł ostatni kawałek tortu. Nawet nie zauważył kiedy pochłonął całość. Poklepał się po brzuchu i przełączył kanał w telewizorze. Zapadł się głębiej w kanapę i oglądał film, który nie był zdecydowanie dla jego kategorii wiekowej. Wielki potwór właśnie przemierzał jezioro, aby zabić dwójkę nastolatków, całujących się na brzegu. Westchnął ciężko i pokręcił głową. Kto w ogóle całuje się w nocy nad jeziorem?
Dźwięk dzwonka do drzwi poderwał go z kanapy, wywołując w sercu różne emocje. Spojrzał pospiesznie na zegarek i zemdliło go jeszcze bardziej. Było nieco po ósmej. Nie spodziewał się nikogo w domu. Jak zwykle, zamknął wszystkie zamki. Czyżby któreś z jego rodziców jednak… pamiętało?
Powoli dotarł do drzwi i wyjrzał przez wizjer. Z bijącym sercem, gotów był się rzucić do telefonu. Czasem pijany sąsiad z dołu mylił piętra i dobijał się do niego, wyzywając go słowami, które były przeznaczone dla żony piętro niżej. Marcel już kilka razy usłyszał groźbę śmierci od swojego sąsiada jeżeli nie otworzy drzwi. W tym czasie chował się za łóżkiem i próbował dodzwonić się do którego z rodziców. Nim jednak tak się działo, przeważnie któryś z sąsiadów zdążył ujarzmić głośnego lokatora.
Teraz w wizjerze Marcel zauważył jedynie kupkę białych włosów i jasne, szare oczy. Wyglądały na naprawdę podekscytowane.
Odetchnął z ulgą, czując w sercu ból. Zresztą, sam nie wiedział co czuje. Dotarło do niego, że często nie czuje nic. Smutku czy radości. Wszystko to znikało po kilku sekundach, a jego twarz nie zdradzała dosłownie nic.
Po otworzeniu trzech zamków, zrobił to samo z drzwiami. Przed nim pojawił się, uśmiechnięty od ucha do ucha, Dorian.
— Czego chcesz? — przywitał go nieco niekulturalnie.
— Odwiedzić jubilata, oczywiście!
Twarz Marcela stężała.
— Skąd wiesz o moich urodzinach…?
— Bo kiedyś musiałeś się urodzić, nie? — Wzruszył ramionami. Dopiero teraz zauważył, że Dorian ma na sobie plecak. — Poza tym gwizdnąłem ci raz legitymację. Zawsze myślałem, że masz urodziny w wakacje!
Marcel milczał.
— To… czego chcesz?
— Mogę wejść? — zapytał od razu, gdy zgasło światło na klatce schodowej. Dorian nie przepadał za ciemnością.
— Tak.
Przepuścił przyjaciela, który już wiele razy przekraczał ten próg. Zamknęli za sobą drzwi. Dorian zdjął buty i przemaszerował przedpokój, aż dotarł do pokoju Marcela. Chłopak podążał za nim.
— Mam dla ciebie prezent — oznajmił Dorian, zdejmując plecak. Przeczesał włosy, co miał w zwyczaju.
— Prezent?
— Mhmmmm. — Pokiwał głową, wyjmując z plecaka kolorową torbę. Marcelowi błysnęły oczy. Nie chciał dać po sobie poznać jak bardzo mu się spodobała wizja otrzymania prezentu. Dorian, z uśmiechem na twarzy, wręczył mu podarunek. Marcel przełknął ślinę. Zajrzał do środka. — Och…
— Wiem, że chciałeś!
Wyciągnął okrągłą i pomarańczową piłkę do kosza, która pachniała nowością. Skórzana i szorstka, idealnie trzymała się w dłoniach. Marcel obejrzał ją uważnie, a potem spróbował zakręcić na palcu, co doprowadziło do tego, że piłka spadła i kilka razy uderzyła o podłogę. O tej godzinie, to nie był najlepszy pomysł.
— Dziękuję. — Marcel w końcu wyrzucił to z siebie.
— Wiem, że koszykówka ci się spodobała, więc chciałem abyś częściej ze mną grał. A przed nami majówka… — dodał, niby przypadkiem.
— Zgoda, będę z tobą grał.
— Świetnie! — Dorian skinął głową. — A teraz kwestia nocowania…
Marcel przeniósł wzrok z piłki na przyjaciela.
— Nocowania?
— Powiedziałem moim rodzicom, że dzisiaj u ciebie nocuję. A właściwie, że ty mnie zaprosiłeś. — Ze swojej torby wyciągnął piżamę w małe duchy. — Mogę nocować, nie?
— Rodzice ci pozwolili?
Przez twarz Doriana przemknął cień smutku.
— Tak. Pozwolili. Proooooszę! Zgódź się! — Złożył ręce jak do modlitwy.
Marcel nie miał większego wyboru. A poza tym myśl, że ktoś jednak z nim spędzi urodziny była całkiem miła. Dlatego pozwolił mu zostać, przygotowując dla niego łóżko w salonie. Nim jednak się położyli, obejrzeli film i pograli na komputerze. Zasnęli dopiero koło czwartej nad ranem.


***

Majówka zleciała tak szybko, że Marcel nawet nie zdążył odpowiednio wypocząć, a już musiał wracać do szkoły. Nie żałował jednak tych kilku krótkich dni, w czasie których codziennie grał w koszykówkę. Spotykali się z Dorianem na szkolnym boisku i spędzali tam prawie całe popołudnia, z przerwą na zjedzenie zapiekanek z pobliskiej budki.
Przywilejem koszykarzy było to, że ich boisko zawsze było wolne. Zawsze na osiedlu znajdowała się, tak zwana, „elita” chłopców, którzy znani byli wszystkim mieszkańcom. I na szczęście, ta „elita” kochała grać w piłkę nożną. Innymi słowy, Dorian i Marcel nie musieli się nimi przejmować. Może tylko czasami, gdy postanowili popatrzyć na tych grających w kosza, komentując na głos ich podania.
Przestali dopiero, gdy Dorian zaoferował dwóm najgłośniejszym mecz i razem z Marcelem, pokonali ich w bardzo dotkliwy sposób. Od tamtej pory koszykarze mieli względny spokój.
Trzeciego dnia wolnego, na boisku szkolnym, spotkali bladego chłopaka, którego kojarzyli ze szkoły. Siedział w cieniu drzewa i wyglądał na kogoś kto wcale nie chciał tam być. Wyciągnął książkę z plecaka i zaczytał się w niej, aby tylko nie zwracać uwagi na to co się działo dookoła niego.
— Masz super celność — przyznał Dorian, kręcąc głową z niedowierzaniem.
Grali właśnie w „krok w tył” lub jak to określał Marcel „35”. Zasady były proste. Stawało się pod koszem i rzucało. Pierwsze trafienie było warte dwa punkty, każde kolejne — trzy. Jednak trudność polegała na tym, że po każdym trafieniu należało zrobić krok w tył. Jeżeli się nie trafiło, całość zaczynało się od początku.
Dorian jeszcze nigdy nie przekroczył granicy dwudziestu, a to i tak zdarzało się rzadko. Marcel był już na dwudziestym szóstym punkcie i prawie przy połowie boiska.
— Czy ja wiem? — Wzruszył ramionami. — Po prostu rzucam…
I znów trafił.
— Marcepan, no co ty?! — jęknął Dorian. — Zaraz wygrasz tę grę!
— W końcu na tym polega gra, prawda? Aby wygrać.
— Tak, ale… Nigdy nie widziałem, aby ktoś tak trafiał! Masz talent! Niesamowity talent!
— Przesadzasz…
Dorian przygryzał wargi, gdy Marcel miał już trzydzieści dwa punkty. Wystarczył jeszcze jeden rzut zza połowy boiska, aby zwyciężyć w tej grze. Dorian jeszcze nigdy nie widział kogoś, kto by tak zrobił.
Marcel zwyciężył. Zdobył trzydzieści pięć punktów, a Dorian złapał się za głowę. Potem krzyczał koło niego słowa takie jak „niesamowite” i „talent, czysty talent!”. Marcel odbijał ponuro piłkę i kręcił głową. Jego przyjaciel za bardzo się ekscytował.
— Nataniel, prawda?
Marcel zamrugał oczami i rozejrzał się. Doriana już przy nim nie było. Za to pochylał się nad bladym chłopakiem o jasnych, prawie błękitnych włosach.
— Daj mu spokój! — krzyknął Marcel.
— Tak… — odpowiedział powoli Nataniel. Dorian uznał to za przytaknięcie na jego pytanie, a nie prośbę Marcela.
— Widziałeś jego rzuty, prawda?
— Prawdę mówiąc… Patrzyłem na książkę — mówił spokojnie i cicho.
— Cholera, Marcepan. Będziesz musiał powtórzyć.
— Nie. Zmęczyłem się — odpowiedział. — I zostaw go. Nie widzisz, że nie chce gadać?
— To nie tak. — Nataniel pokręcił delikatnie głową. Jego wielkie, błękitne oczy były jasne jak niebo. — Za dużo czasu spędzam w domu i rodzice wygonili mnie na zewnątrz.
Dorian zaśmiał się głośno, a potem zerknął na książkę, którą czytał Natan.
— Harry Potter — odczytał. — Zawsze chciałem pograć w quidditcha. Byłbym szukającym. Marcepan pewnie byłby ścigającym.
— Nie wiem co on robi... — skłamał, bo serię Harry'ego Pottera czytał kilka razy i była to jedyna seria książek, która mu się podobała i do której wracał. Ale jego dumna i cyniczna część nie pozwalała się do tego przyznać.
— Rzuca! Tak jak ty teraz! To co, Natan? Zagrasz z nami? To nie quidditch, ale koszykówka też jest spoko.
Natan z powątpiewaniem spojrzał na piłkę.
— Nie, dziękuję. Ale z chęcią popatrzę.
— Co to za zabawa?
— W patrzeniu? Wielka.
Nataniel nie dołączył do gry, ale obserwował tak jak obiecał.

***

Nataniel dał się nakłonić do gry dopiero dwa miesiące później, w trakcie trwania wakacji. Jego obecność była fantastyczną równowagą między ponurym Marcelem i roześmianym Dorianem. On sam zdawał się być wagą między nimi. Jak się okazało, również taki był jego znak zodiaku.
Trójka przyjaciół spędzała ze sobą coraz więcej czasu. Nawet Nataniel grał w koszykówkę, chociaż „grał” to za duże słowo. Jedynie rzucał do kosza i nigdy nie udało mu się trafić. Aby go pocieszyć, chodzili potem na lody do tej samej budki, gdzie można było dostać zapiekanki.
Dorian zawsze kupował truskawkowe, Marcel czekoladowe, a Nataniel waniliowe.
Potem często siedzieli na schodach, które musieli pokonać, by dostać się do szkoły. W lecie jednak stanowiły idealne miejsce do spędzania czasu wolnego.
Dorian i Nataniel zaczęli się wymieniać książkami. Marcel nigdy nie przepadał za czytaniem, a lektury szkolne były dla niego karą. Dlatego nie uczestniczył w wymianach, ale poczuł odrobinę zazdrości, gdy Dorian spędzał kilkanaście minut, aby przedyskutować z nowym przyjacielem fabułę książki. Próbował wtedy na siebie zwrócić uwagę milczeniem i odbijaniem piłki, ale to niewiele dawało.
Jednak po tych chwilach, wszystko wracało do normy. Dorian, Nataniel i Marcel zaprzyjaźnili się i uwielbiali ze sobą spędzać czas. Nawet jeżeli to polegało na tym, że Nataniel siedział i obserwował jak tamta dwójka gra.

***

Wszystko zaczęło się zmieniać w szóstej klasie podstawówki. Marcel dołączył do szkolnej drużyny koszykarskiej razem z Dorianem i spędzali czas na dodatkowych zajęciach. Nataniel siedział w tym czasie w bibliotece, często czytając lektury, które później opowiadał Marcelowi. Bardzo go polubił, chociaż nie wiedział czemu. Ponury i raczej nieprzyjemny Marcel budził jego ciekawość. Nie wiedział co to było, ale dogadywali się bardzo dobrze.
Ponieważ Nataniel chodził do innej klasy, jedynie na przerwach miał okazję, aby porozmawiać z Marcelem i Dorianem. Zapamiętał nawet ich plan lekcji, aby nie szukać ich po szkole. Czekał na nich, gdy kończył lekcje wcześniej, a oni czekali na niego, gdy sytuacja była odwrotna.
— Pokemony? — prychnął Marcel, gdy wracali ze szkoły. — To dziecinne.
— Jesteśmy dziećmi — przypomniał Dorian.
— Mogę wam oddać moje karty.
— Biorę! — Natan uniósł rękę.
Gdy nadeszła zima, Dorian się rozchorował i zalegał w łóżku przez długi czas. Zapewniał swoich przyjaciół, że to nic poważnego, ale nie mogli go odwiedzić, bo choroba była zaraźliwa, a nie chciał aby i oni przechodzili przez to co on.
Dlatego Marcel i Nataniel musieli znaleźć dla siebie jakieś zajęcie. Nie mieli jak spędzać czasu na zewnątrz, a nie było też opcji, aby pograć z Natanem w szkole, więc poszli na kompromis i udali się na pizze.
Osiedlowa pizzeria zapewniała szybką obsługę, ale dobrze wiedzieli, że na swoje trzeba będzie poczekać. Odwiedzali to miejsce razem z Dorianem, dlatego puste krzesło w ich ulubionym miejscu przypominało o chorobie przyjaciela.
Natan, z jakiegoś powodu, cieszył się, że mógł spędzić ten czas tylko z Marcelem. Ostatnio miał coraz dłuższe, kręcone włosy.
— Dorian mówił, że dostaliście się do turnieju miejskiego — zaczął Natan.
— Tak. To prawda.
— Obiecujesz dać z siebie wszystko?
Marcel spojrzał na niego z zaskoczeniem.
— Skąd takie pytanie?
— Jesteś dobry w tym co robisz. Dlatego fajnie by było, gdybyś dał z siebie wszystko. Mój tata zawsze to powtarza. Jeżeli jest się w czymś dobrym, trzeba dawać z siebie wszystko.
Marcel milczał przez chwilę. Kelnerka przyniosła im ich zamówioną colę.
— A ty w czym jesteś dobry, Tanek?
Jego błękitne oczy nieco przygasły.
— Nie wiem… — Pokręcił głową. — Nie mam w sobie talentów. Ale ty masz. Dlatego myślę, że powinieneś dać z siebie wszystko. Masz nieco jaśniejszą drogę niż ja…
Marcel był zaskoczony tonem dwunastolatka. On naprawdę był poważny. Może i Marcel też się nie uśmiechał, ale właśnie poczuł się jak dzieciak. Największy dzieciak, którego powinno się obsypać kartami Pokemon.
— Obiecuję — odpowiedział. — Będę dawał z siebie wszystko w tym, w czym jestem dobry.
Natan uśmiechnął się delikatnie. To był rzadki widok.

***

— Ale czas mijał — mówił Marcel, wzruszając ramionami. — Obietnica przestawała mieć dla mnie znaczenie. Zwłaszcza, gdy każde z nas poszło do innego gimnazjum, a nasza znajomość rozpłynęła się w czasie.
Uniosłem brew.
— Czekaj… Czy dobrze zrozumiałem. — Wskazałem na Doriana. — On był śmieszkiem. A ty. — Przeniosłem palec w jego stronę. — Byłeś ponurakiem.
— Trochę się zmieniło, co? — zaśmiał się. — Po tym jak Dorian pojawił się na treningach, chciałem z nim pogadać, ale… kompletnie się zmienił. Nie wiem co się stało. Uwierz mi, nie był taki.
— Może po prostu… Dorósł.
— Może — przyznał powoli. — Jest mi trochę smutno z tego powodu. Nie utrzymywałem z nim kontaktu, mimo że obiecaliśmy to sobie. A teraz jeszcze mam z nim grać. Jak za dawnych czasów.
— To daj z siebie wszystko — odpowiedziałem, przeciągając się.
Marcel uśmiechnął się.
— Tak. Masz rację.
— Chociaż dalej nie mogę uwierzyć… Naprawdę byłeś takim cynicznym ponurakiem? — Spojrzałem na niego z powątpiewaniem.
— Ha, ha! Tak. Przeszło mi, gdy moi rodzice po kilku latach wrócili do siebie. Z tej radości zafundowali mi młodszego brata…
— Och. Właśnie, coś mi się tu nie zgadzało. Na Święta powiedziałeś, że wróciłeś do domu i była cała rodzina.
— Odkąd rodzice się pogodzili, jesteśmy bardzo związani. I obudziłem się pewnej nocy i dotarło do mnie jak wiele mnie ominęło i spanikowałem. Zmieniłem się. Inaczej podchodzę do życia, ale to nie znaczy, że nie potrafię się zachowywać poważnie — dodał. — Po prostu przez większość czasu nie widzę powodu.
— Zrób mi tę przyjemność i pokaż mi odrobinę cynicznego Marcela z tamtych czasów — poprosiłem, przysuwając się do niego. Marcel odsunął się.
— Ale… po co? — zapytał skrępowany.
— Wiem, że chcesz. No wyzwól to. Wyzwól — zasyczałem prawie do jego ucha. Marcel przełknął ślinę.
— Nie — odpowiedział ponuro.
— Czemu nie?
— Bo nie spełniam próśb staruszków. — Wskazał na moje włosy.
— Auć — odpowiedziałem z uśmiechem. — Nie przeprowadzasz też starszych przez jezdnię, co?
— Wrzucam ich pod samochody.
— Ooooo! — Klasnąłem w dłonie. — Człowieku!
— Marcel! — ryknął Bruno. — Zaraz zacznie się druga połowa. Wchodzisz.
— Tak jest! — Powstał i zasalutował. — Nie przyzwyczajaj się do niemiłego Bielskiego — dodał przez ramię.
— Tyle mi wystarczy. — Posłałem mu buziaka i mrugnąłem. Marcel pokręcił głową i wszedł na boisko razem z Dorianem, Filipem, Brunonem i Maksymilianem.

***

Gaspar opierał się o barierkę i wyglądał na boisko. Jego twarz nie zdradzała żadnych emocji. Wokół niego tłum ludzi szykował się na drugą połowę. Kibice wracali na miejsca, a zawodnicy na boisko. Chłopak przeniósł wzrok na tablicę wyników. Polska wygrywała.
— Tu jesteś! — Usłyszał za sobą i podskoczył. Koło niego pojawił się Bastien. Wysoki i szczupły Monarcha z Francji. Uśmiechnął się tajemniczo. Czarne włosy sięgały mu do szyi. Były jeszcze mokre po branym prysznicu.
— Wystraszyłeś mnie — pożalił się Gaspar.
— Szukaliśmy cię — oznajmił, ignorując jego słowa. — Idziemy teraz świętować naszą przepustkę do półfinałów. Powinieneś dołączyć, wiesz? Blaise pytał czy będziesz…
Gaspar milczał. Teraz Bastien westchnął i przeniósł spojrzenie na boisko.
— Powinniście oglądać ten mecz — stwierdził Gaspar. Kilka dziewczyn obok wyłapało, że rozmawiają po francusku i cały czas rzucały im spojrzenia. — Jedna z tych drużyn będzie waszym przeciwnikiem w półfinałach.
Bastien wzruszył ramionami.
— To nie ma znaczenia. I tak ich pokonamy. Monarcha z Irlandii polega tylko na szczęściu, a drużyna z Polski nawet nie ma Monarchy.
— Nie przyczepiałbym ważności tytułu do umiejętności. Pokonali Mauriego.
Bastien wzruszył ramionami.
— Mauri był najsłabszym z Monarchów. Nie mamy się czym martwić! — Uśmiechnął się szeroko i odsunął od barierki. — My już swoje zrobiliśmy. Żadna z tych drużyn nam nie zagraża. Chodź z nami, Gaspar. Valéry znalazł idealny klub, niedaleko centrum. Oczywiście, w świętej odległości od Watykanu…
— Dołączę do was.
— Ech… Polska, Polska, Polska… — Kręcił głową ze zmartwionym wyrazem twarzy. — Ktoś mógłby pomyśleć, że jeździsz z nami tylko dlatego, że możesz obserwować ich mecze…
— To nie tak. Znasz mnie. Nie lubię być zaskakiwany przez przeciwników.
Bastien zmrużył oczy.
— Określ się, panie Arcenciel. Jesteś niestabilny. Jak nie ty. — Przejechał wzrokiem po graczach z Polski. — Coś się wydarzyło w Polsce o czym nie wiem? Myślałem, że jesteśmy przyjaciółmi…
— Jesteśmy — zapewnił.
Chociaż z każdym dniem miał dziwne wrażenie, że coraz bardziej oddalają się od siebie. Były dni, w których Bastien był jedynym przyjacielem Gaspara. W liceum byli prawie nierozłączni. Jednak teraz Gaspar zaledwie wspomniał o Oliwierze. Najwięcej wiedziała Fleur.
— Rozumiem — odpowiedział powoli Bastien. — Proszę, dołącz do nas jak najszybciej, dobra?
— Oczywiście.
Bastien skinął głową i odszedł. Akurat w momencie, w którym zaczęła się druga połowa. Naprawdę nie był nią zainteresowany.

***

Trzecia kwarta była fantastycznym pokazem podań i kradzieży. Obserwowałem z zainteresowaniem jak Dorian sprawuje się dużo lepiej niż Nataniel. Był szybszy, doganiał nawet samego Patricka. Już na samym początku doszło do potyczki między tą dwójką. Dorian pojawił się przed rywalem i szybkim ruchem próbował mu ukraść piłkę. Patrick, nie chcąc ryzykować, podał ją do Henry’ego. Dorian, bez żadnego gestu, słowa czy uśmiechu, ruszył dalej. Patrick zadrżał.
Dotarło do mnie jak niekomfortowo mogą się czuć osoby w towarzystwie Doriana. Jeszcze nie grałem przeciwko niemu na poważnie. Ale ktoś tak obojętny, oschły i zimny jak on na pewno zostawiał wrażenie.
Białowłosy zdobył piłkę, kradnąc ją. Następnie podał do zaskoczonego Marcela. Ten szybko się otrząsnął i zdobył punkty. Uśmiechnął się do podającego, ale tamten nawet na niego nie patrzył.
— Hmm… Jest nawet szybki — przyznała Malwina.
— Nawet? Dogania Patricka!
Rzeczny Monarcha otarł czoło i spojrzał ze złością na Doriana. Siłowali się jakiś czas na spojrzenia, aż w końcu Patrick uśmiechnął się szeroko.
— W końcu ktoś! — zawył radośnie. — W końcu ktoś, kto może ukradnie mi piłkę! Ukradnie, nie jedynie wybije z rąk — zaznaczył.
— To nie będzie problem…
Blondyn skinął głową. Przejechał dłonią po koniczynce wyszytej na swoim jerseyu.
— Życzę szczęścia!
Patrick przejął piłkę i ruszył przed siebie. Dorian natychmiast pojawił się przed nim. Niczym klątwa, która już miała z nim zostać do końca życia. Jak zły duch. Jak zjawa o pustych oczach, zimnym obliczu.
Monarcha uśmiechnął. Tak jakby chciał, aby Dorian tu był.
Zaczął kozłować, przyspieszając z każdą sekundą. Pisk i krzyk jego fanek narastał, próbując zmniejszyć pewność siebie przeciwników.
Patrick wyminął Doriana z taką siłą i szybkością, że Dorian prawie się przewrócił. Cofnął się o kilka kroków, piszcząc butami po parkiecie. Patrick podał piłkę dalej, przebijając się przez naszą obronę. Zdobyli punkty.
— Cholera! Pokonali nawet Maksymiliana! — jęknęła Malwina. — Jest niedobrze!
— Piłka nie może się znaleźć w rękach Patricka! — krzyczał trener. — Nie pozwólcie mu zdobyć piłki!
Jednak to zadanie było trudne, bo Monarcha dopiero się rozkręcał. Nawet Dorian nie dawał rady, aby go w pełni zatrzymać. Nie zdołał mu ukraść piłki, a kozłowanie Patricka doprowadzało piłkę na naszą połowę.
Obserwowałem jego profesjonalne ruchy dłoni. Piłka była po lewej, po prawej, znów po lewej, między nogami, z tyłu, przed nim, znikała. Nie było jej. Ktoś inny ją miał. Dorian próbował ze wszystkich sił, ale to było za mało. Jedyne co mu się udawało to zmuszenie Patricka do podania piłki. Wtedy istniało szansa, że ktoś z naszych przejmie podanie. Przeważnie udawało się Filipowi.
Walka była wyrównana i na dobrą sprawę, cieszyłem się, że nie musiałem dzisiaj grać. Zupełnie nie mogłem rozpracować Patricka i jego zdolności. Poza tym, naprawdę miał niesamowite szczęście!
Piłka nigdy nie wypadała mu z rąk. Muskał ją koniuszkiem palców, by zmienić tor naszych podań. Zawsze lądowała mu w dłoniach, jakby pasowała tam idealnie. Nawet, gdy oddawał rzuty do kosza, a to zdarzało się rzadko, zdobywał trzy punkty. Po udanym rzucie, stepował w irlandzkim stylu.
— Michael Flatley… — burknąłem.
— Podobno Patrick też umie tańczyć — poinformowała mnie Malwina. — Filip mi mówił — usprawiedliwiła się, gdy spojrzałem na nią ponuro.
Trzecia kwarta zakończyła się wynikiem 60 : 61 dla Irlandii. Walka była zacięta, ale nie przynosiła efektów. Dorian opadł na ławkę, spocony i zamyślony. Malwina porwała Brunona na stronę. Chyba miała kilka zastrzeżeń, ale nie podzieliła się ze mną tymi informacjami.
Za to ponownie podałem bidon Marcelowi, który wypił prawie całą zawartość.
— Nie przesadzaj z tym — ostrzegłem.
— Prawie nie miałem piłki! — mówił poirytowany. — Są strasznie silni! Masakra.
— Widziałem.
— Słuchajcie. — Wrócił kapitan. Oddychał spokojnie, jakby właśnie wcale nie biegał przez trzy kwarty. — Malwina wpadła na pewien pomysł. Priorytetem jest zatrzymać Patricka. Dlatego potrzebujemy dwóch graczy, którzy go zablokują. I będą w stanie ukraść piłkę. Nataniel i Dorian, w duetach z Gabrielem i Dawidem. Oraz Marcel.
Wszyscy spojrzeli na kapitana, zaskoczeni.
— Ale… To zepsuje nam dotychczasowe strategie! — zauważył Nataniel. — Nie będziemy mieli obsadzonych wszystkich pozycji! Centrum, rozgrywający…
— Natan ma rację. — Norbert skinął głową. — Dasz dwóch silnych skrzydłowych, rzucającego obrońcę i dwie osoby, które właściwie nie mają konkretnych pozycji? Co z centrum? Rozgrywającym? Niskim skrzydłowym?
— Będziecie musieli zastąpić te pozycje — oznajmił Bruno.
— Zamiast dwóch silnych, wstaw jakiegoś niskiego! — naciskał Norbert. — Filip lub Oliwier się nadadzą.
— Nie mamy za dużo czasu — ponaglała Malwina. — Została nam minuta do rozpoczęcia czwartej kwarty.
— Nie powstrzymamy inaczej Patricka — mówił Bruno. — Oliwier?
Nie lubiłem, gdy zasięgał rady wicekapitana. Wtedy wszystkie spojrzenia lądowały na mnie i czułem na sobie ciężar odpowiedzialności. Mogłem załatwiać im sprawy hotelowe i transportowe, a także pytać o drogę, ale decydowanie o grze wydawało mi się być poza moimi obowiązkami. Nie wiem czego się spodziewałem, będąc wice. Oni naprawdę myśleli, że podejmę słuszne decyzje?
Widziałem ich spojrzenia. Znałem ich nastawienie do mnie. Poza Marcelem, Malwiną i Brunonem, nie mieli o mnie najlepszego zdania. Nie żeby mnie to obchodziło. Miałem swój cel.
— Nataniel i Dorian powinni dać radę. Ukradną mu piłkę, podadzą do Gabriela lub Dawida. Ci podają do Marcela, on zdobywa dla nas trzy punkty. Lub oni robią wsady. Jak wolą. Najważniejsze, aby działać szybko. Gabriel i Dawid muszą być gotowi do przejęcia piłki. Innej możliwości nie widzę. Poprzednie strategie nie działały na tego farciarza.
— Jest jak Goguś z Kaczora Donalda — zauważył Marcel.
— Tak, dziękuję za podkreślenie rangi jego szczęścia — odpowiedziałem sarkastycznie.
— Nie byłeś na boisku! — Wskazał na nie palcem. Wolontariusze właśnie sprzątali je wielkimi szczotkami. — Nie wiesz jakiego ma fuksa! Staje dokładnie tam gdzie ma stanąć. Idzie dokładnie tam gdzie ma iść! Myślę, że nawet z zamkniętymi oczami, łapałby piłkę, przeklęty leprechaun!
— Dobra, spokojnie — poprosiłem, unosząc dłonie. — Musicie mu ukraść piłkę. Musicie — podkreśliłem. — Inaczej żegnaj finale. A nie wiem jak wy, ale nie było mnie jeszcze w Paryżu. Bardzo zależy mi na tym, aby tam być. Dlatego musicie wygrać ten mecz.
Nie wiem co takiego powiedziałem, ale kilka osób popatrzyło po sobie. Wzruszyłem ramionami.
— Rozpoczyna się ostatnia kwarta — powiedział Bruno. — Dawidzie, Gabrielu, Marcelu, Dorianie, Natanielu… Pokonajcie Patricka, jego drużynę i jego szczęście.
Obserwowałem z ciekawością jak wchodzą na boisko. Trójka dawnych przyjaciół. Marcel, Dorian i Nataniel.
— Myślisz, że dadzą radę? — zapytała Malwina.
— Jeżeli nie, sam tam wejdę.
Wznowiona gra przyniosła efekty już w pierwszej minucie. Dorian i Nataniel, nie patrząc na siebie, ale współpracując, dotarli do Patricka. Rozpoczął swój hipnotyczny taniec z piłką, ale dwójka przeciwników o tak niskiej obecności zaskoczyła go. Nataniel ukradł piłkę z jego dłoni i podał do Gabriela.
Tłum eksplodował od oklasków i zachwytów. Oto, w końcu, ktoś ukradł piłkę Patrickowi. Ukradł, prowadząc dalej akcję. Nie wybił na aut. Ukradł. Przejął.
Nie docierało to do Patricka, który zatrzymał się zszokowany na naszej połowie. Obserwował jak piłka ląduje w koszu. Wyprostował się, mrugając oczami. Spojrzał na swoje dłonie, doszukując się w nich jakiejś wady. Zwątpienie pojawiło się na jego twarzy, gdy nasi przybijali sobie piątki.
— Patrick, Patrick, Patrick! — skandowały jego fanki. Pomachał tej części trybun i wrócił na swoją połowę. Przejechał wzrokiem po Natanielu. Chyba wyczuł, że musi na niego uważać.
Irlandczycy rozpoczęli. Dorian i Nataniel otaczali Patricka, wybijając wszystkie podania jakie leciały w jego kierunku. Przez pięć minut Patrick ani razu nie dostał żadnej piłki. Rozpaczliwie spojrzał na zegar.
W końcu doprowadzono do remisu 70 : 70.
I wtedy Patrick otrzymał piłkę. Uśmiechnął się szeroko na widok min przeciwników. Zgiął nogi w kolanach i zaczął kozłować.
— Używa pięciu palców — szepnęła Malwina. — Moja głowa yaoistki właśnie pęka…!
— Twoja głowa… ya…o… co? — Bruno zmarszczył czoło. — O czym mówisz?
— Lepiej, abyś nie wiedział — odpowiedziała dobrodusznie. — Patrzyłbyś na mnie w zupełnie innym świetle.
— Myślałby kto, że trzy palce to dużo — wtrąciłem. Malwina przygryzła wargi. — A Patrick używa pięciu. To cała dłoń.
— Przestań, Oliwier.
— Nawet nie wiem czy to jest możliwe, wiesz? Pięć palców to sporo…
Bruno zmarszczył czoło. Chyba naprawdę nie chciał wiedzieć o czym mówimy. Nie mogłem zliczyć tych chwil, w których Malwina pokazywała mi na laptopie obrazki yaoi. Po pierwszym moim krzyku, wyjaśniła dobrodusznie co to jest. Następnie pobierałem od niej nauki w tej dziedzinie, nawet jeżeli nie chciałem słuchać. Dlatego bez większych problemów nachyliłem się do niej i szepnąłem "dzielny uke". Uderzyła mnie clipboardem w głowę.
Rozmasowując obolałe miejsce, wróciłem do oglądania meczu.
Dopiero teraz można było ujrzeć prawdziwy talent Patricka. Nie dość, że kozłował, to jeszcze biegał, obracając piłkę dookoła własnego ciała. Była za nim, przed nim, po lewej, między nogami, znów za nim…
Rzucił zza połowy boiska. Trafił.
73 : 70
— On jest chyba maszyną! — wykrzyknął Filip. — Nawet ja nie potrafię tak kozłować!
— Co to ma znaczyć?
— Jestem jednym z Siedmiu Cudów, nie? Kozłowanie to moja specjalność, ale on… — Wskazał na Patricka. — Zupełnie inny poziom!
Monarcha znów zdobył piłkę. Nie zatrzymując się, biegł przed siebie. Biegł i kozłował! Co za niezwykła umiejętność. Nie potknął się o własne nogi i nie stracił piłki. Dotarł pod kosz i rzucił. Tak szybko i nagle, że nawet Gabriel nie zdążył zablokować.
75 : 70
— Zwiększają przewagę! — krzyknął Bruno. — Nie pozwólcie na to! Do końca tylko trzy minuty!
Patricka nie interesowało zaangażowanie piątki graczy. Nawet jego własna drużyna dała mu wolne pole. Gabriel ruszył spod naszego kosza, zastępując pozycję rozgrywającego. Kilka sekund później, Patrick zabrał mu piłkę. Dzięki temu już po chwili zdobył kolejne punkty.
77 : 70
— Jest źle!
— Trzeba go jakoś zatrzymać, do cholery! — warknął Dawid.
— Siedem punktów różnicy, hm? — Patrick otarł czoło. — To szczęśliwa liczba. No i dwie siódemki w naszym wyniku? Szkoda, że nie można mieć trzech — westchnął ciężko. Spojrzał na Nataniela. — Utrzymam ten wynik. Zawsze będę o siedem punktów lepszy!
Natan zamrugał oczami. Podbiegł do Marcela i Doriana. Szepnął im coś do ucha. Patrick obserwował to z zaciekawieniem.
Wznowienie gry rozpoczęło się od podania Gabriela do Natana. Ten natychmiastowo podał piłkę do Doriana na drugiej połowie. Dorian w ciągu sekundy podał do Marcela, który już stał za linią trzech punktów.
77 : 73
Patrick pokręcił głową z niedowierzaniem. Rozpoczynał Henry i piłka już leciała do Patricka, gdy wybił ją Dorian. Natychmiast skierował ją do Nataniela. Natan podał do Marcela.
77 : 76
Dwie minuty do końca. Patrick był przy piłce. Blondyn korzystał ze wszystkich swoich umiejętności, aby dotrzeć pod nasz kosz. Gdy rzucił, już zaczął stepować, gdy nagle, jak spod ziemi, wyrósł Gabriel. Najwyżej skaczący z nas, z okrzykiem na ustach, wybił piłkę spod kosza. Upadł ciężko na parkiet. W tym czasie piłka, slalomem powędrowała od Nataniela, przez Doriana do Marcela.
77 : 79
— Nie! — krzyknął Patrick.
Minuta do końca gry.
Podanie do Patricka. Monarcha, który już tyle razy się dziś potknął, gnał przed siebie. Oddychając ciężko, dotarł pod nasz kosz. Przymierzał się do rzutu, ale gdy tylko Gabriel skoczył, by znów go zablokować, on podał piłkę do Henry’ego.
Jednak jego rzut został zatrzymany przez Dawida. Ten podał piłkę do Doriana. I znów, piłka dotarła do Nataniela, następnie do Marcela.
77 : 81
— Do diabła! — Wstałem z miejsca. — To takie ekscytujące.
Malwina trzymała clipboard przy piersi.
— Dacie radę! Zostało pół minuty!
Piłkę przejął Patrick. Rzucił ze swojej połowy, nawet nie próbując kozłować.
80 : 81
— O cholera! — krzyknąłem. — Macie wygrać, złamasy!
Piłka przechodziła z rąk do rąk. Z drużyny do drużyny. W końcu Patrick przejął piłkę. Zerknął na zegar. Dziesięć sekund. Miał szansę to zwyciężyć. Ruszył przed siebie, kozłując. Wyminął Nataniela i Doriana. Ruszył do kosza. Udawał, że rzuca, ale tak naprawdę podał do Henry’ego. Gdy skupiono na nim uwagę, piłka wróciła do Patricka. Miał puste pole do rzucenia.
— Nie! — krzyknąłem. Trafiłby. Na pewno by trafił! On ma szczęście!
— Och nie! — Malwina zasłoniła usta dłonią.
Bruno milczał. Jego oczy błysnęły.
Piłka odbiła się od parkietu. Wszystko stracone.
Przynajmniej tak by było, gdyby Dorian i Nataniel nie zdążyliby w porę wybić piłki rąk Patricka. Uderzyli ją w tym samym momencie. Dorian lewą, a Nataniel prawą ręką.
Koniec meczu.
Na początku panowało dziwne wrażenie jakby czas się zatrzymał albo wszyscy byli sparaliżowani. Ale wystarczyła sekunda, aby wszystko wróciło do normy. Przez salę przetoczył się gromki chór bólu, wyrażający niezadowolenie z powodu przegranej Irlandii. Zrozpaczone fanki Patricka miały łzy w oczach.
— Udało się! — ryknął Gabriel.
— Tak jest! — zawtórował mu Dawid.
Nataniel odetchnął, podbierając się o własne kolana. Po chwili znalazł się przy nim Gabriel, sprawdzając czy wszystko dobrze.
Marcel zakręcił dziwny piruet i wpadł w objęcia Filipa. Natomiast Dorian zszedł z boiska, kierując się w stronę szatni. Posłał jedno, znaczące spojrzenie kapitanowi.
Podszedłem do Marcela, aby mu pogratulować. Jego uśmiech był uosobieniem szczęścia.
Dopiero wtedy spojrzałem na Patricka. Wpatrywał się w sufit, podbierając boki. Policzki i oczy były spuchnięte i czerwone. Kręcił głową, mrucząc coś pod nosem. Henry poklepał go po ramieniu i dopiero wtedy się uśmiechnął.
— Gratuluję — oznajmił, podając dłoń Natanielowi. — Mieliście więcej szczęścia niż ja.
— Nie. Nie mieliśmy — odpowiedział. — Dalej zostajesz Królem Szczęściarzy.
Patrick wyszczerzył zęby. Łza, która przemknęła po jego policzku, kontrastowała z tym gestem.
— Dziękuję — odpowiedział.
— Masz farta! — Uderzyłem Nataniela w plecy. Spojrzał na mnie z bólem w oczach. — Gdybyś zawalił sprawę, osobiście bym cię skopał. Ciebie też — dodałem, gdy Gabriel chciał już powiedzieć. Spojrzałem w stronę trybun. — Ale daliście radę. Grat…
Zamarłem, gdy dostrzegłem na widowni Gaspara. Stał tam, wyprostowany, w jasnej koszuli. Spod rękawów wystawała tęczowa frotka. Jego szare oczy wpatrywały się w skupieniu w jakiś punkt na boisku.
Moje serce zabiło jak szalone. Ostatnio widziałem Gaspara prawie dwa miesiące temu. Nie zmienił się. Nawet fryzurę miał tę samą. Coś skręciło mi się w żołądku, gdy przeniósł spojrzenie na mnie. On także zamarł. Jego ciało drgnęło.
Kontakt wzrokowy był tak intymny, że straciłem poczucie rzeczywistości. Ludzie przestali nas otaczać, a dźwięki przestały do mnie docierać. Gaspar skinął głową. Powoli, ostrożnie, jakby się bał, że spłoszy jakieś zwierze. Odpowiedziałem tym samym gestem. Powoli, ostrożnie, dając znać, że dam się oswoić.
Wydawało mi się, że się uśmiechnął, ale w tym samym momencie odwrócił się. I świat wrócił do normy. Po raz drugi tego dnia.
— Mówiłeś coś? — zapytał Gabriel.
— Gratulacje — dokończyłem. — Idę stąd.
Schowałem ręce do kieszeni i śladem Doriana, usunąłem się wcześniej z boiska.

***

— Dorian! — Marcel dogonił go dopiero przy szatniach. Białowłosy obejrzał się przez ramię. Jego wyraz twarzy nie zmienił się przez ostatnich kilka godzin. Biła z niego obojętność. — Dorian. — Złapał powietrze i uśmiechnął się. — Rewelacyjna gra! Świetnie ci szło.
Chłopak milczał przez jakiś czas.
— To wszystko?
Marcel wyglądał na zbitego z pantałyku.
— Eee… Nie wiem. Pomyślałem, że skoro dzisiaj tak nam się dobrze grało… Wiesz, jak za dawnych czasów, to może wyjdziemy gdzieś na jakieś zwycięskie… piwo. Wino? Nie wiem co piją w Rzymie. Albo pizza! Chodziliśmy na pizze, nie? We Włoszech na pewno będzie pizza, ha, ha!
Szare oczy Doriana były puste. Marcel przełknął ślinę.
— Nie — odpowiedział dobitnie. Uśmiech spełzł z twarzy Marcela.
— Dorian, czy coś się stało? — zapytał pospiesznie, słysząc czyjeś kroki. — W podstawówce byłeś zupełnie inny. W gimnazjum też. W liceum urwał nam się kontakt, ale…
— Nic się nie stało — zapewnił powoli Dorian. — Kontakt się urwał. I tyle.
— Pomyślałem, że można to nadrobić. Razem z Natanem i…
— Posłuchaj. — Przerwał mu brutalnie. — Nie jesteśmy przyjaciółmi. Prawdopodobnie nigdy nie byliśmy. Nie chcę być twoim przyjacielem ani przyjacielem tego odrażającego odmieńca.
— O-Odrażającego odmieńca? Masz na myśli…
— Nataniela, tak. — Skinął głową. — Ja nie potrzebuję przyjaciół, Marcel.
Chyba po raz pierwszy wypowiedział jego imię. W zestawieniu z uroczym „Marcepanem”, którym zwykł go nazywać, teraz zabrzmiało to obco i odlegle. Jakby wcale się wcześniej nie znali. Słowo pozbawione było jakichkolwiek uczuć i emocji. Brakowało w nim śladu wspomnień.
— Naprawdę się zmieniłeś — stwierdził w końcu Marcel, poważniejąc. — Dorian, którego znałem, nie mówiłby tak o kimś kogo znał i samemu zaoferował przyjaźń.
— Za to Marcel, którego znałem, właśnie tak by powiedział.
— Nie chcesz nas znać? Nie chcesz z nami znów grać w kosza?
Pokręcił głową.
— Gram tylko dla Brunona.
— W takim razie… Przykro mi.
— Mnie nie.
Obrócił się na pięcie i wszedł do szatni. Marcel nie wiedział co ze sobą zrobić. Wejście do szatni zapewniłoby mu niezręczną ciszę, którą z zasady zwykł unikać. Dlatego postanowił się wycofać do korytarza i poczekać na resztę drużyny. Ledwo minął róg, zobaczył Oliwiera opartego o ścianę. Ich spojrzenia się skrzyżowały.
— Ja… — zaczął Marcel.
— Słyszałem.
— Nieładnie podsłuchiwać.
Oliwier uśmiechnął się groźnie.
— Blefuje — oznajmił.
Marcel uniósł brwi. Przez chwilę nie mógł skojarzyć faktów.
— Kto? Co?
— Mianownik.
— Oliwier…
Oblizał wargi. Marcel zauważył, że zawsze tak robił, gdy ktoś domagał się od niego odpowiedzi.
— Dorian. Blefuje. Kłamie. — Odepchnął się od ściany. Podszedł do Marcela i wzruszył ramionami. — Tak to widzę — dodał.
— Czemu tak sądzisz?
— Bo przeważnie, jak komuś nie zależy, to nie robi szopki. Bez takich dramatycznych słów. Po prostu ma się to gdzieś.
— Nie wiem co o tym myśleć.
— Nie myśl — poradził Oliwier. — Świętuj. Dotarliśmy do półfinałów.
— Będziemy grać z… Francją.
— Wiem. — Oliwier skinął głową. I tylko tyle. To znaczyło, że zakończył temat. — Idę do szatni.
Marcel obserwował jego oddalającą się postać i skinął głową. Ruszył za nim, słysząc jak i reszta drużyny się zbliża. Rozmyślał o dzisiejszym meczu. O wspaniałej współpracy między nim, Dorianem a Natanielem. Przez chwilę czuł się jak wtedy. Może z pewnymi różnicami, ale czuł się naprawdę dobrze z myślą, że znów zagrał z Dorianem. No i w końcu dołączył do nich Nataniel.
Gdy wszedł do szatni, zobaczył jedynie kawałek Doriana, który znikał za korytarzem prowadzącym pod prysznice.
Niestety, nie wszystkie przyjaźnie są wieczne.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz