Rozdział 35
Historia trójki przyjaciół
Historia trójki przyjaciół
Mecz nie rozpoczął się dla nas
za dobrze. Irlandczycy zdobyli piłkę po rzucie sędziowskim, a zaraz potem
zaatakowali. Obserwowałem to wszystko z ławki rezerwowej. Siedziałem obok
Malwiny, która przeglądała szybko notatki. Skinęła głową i szepnęła coś do
trenera. On odpowiedział jej tym samym gestem.
— Przestań! — warknęła, a po
chwili poczułem clipboard na moim kolanie. Całkiem boleśnie. — Trzęsiesz całą
ławką!
— Wrr…
— Nie „wrr” mi tutaj, Oliwier!
Przestań ruszać nogą.
Powstrzymałem się na ile
mogłem.
Bruno, Nataniel, Filip,
Gabriel i Marcel radzili sobie całkiem dobrze, ale Irlandczycy odzyskiwali
każdą stratę. Sam Monarcha za to nie brał jeszcze udziału w żadnej konkretnej
akcji. Po prostu grał na swojej połowie, podając piłkę innym graczom. Jego
zielona koniczynka wyróżniała się na tle pomarańczowego stroju.
Piłka wybita z rąk Marcela,
poturlała się prosto pod nogi Patricka. Zgarnął ją z uśmiechem na ustach i
pognał przed siebie, po raz pierwszy przekraczając połowę boiska. Zatrzymał go
Gabriel, a wtedy przeszedł do kozłowania. Zgiął nogi w kolanach. Poruszał piłką
tak szybko między własnymi kończynami, że na moment zniknęła mi z oczu.
Kozłował naprawdę nisko i gdy przeciwnik próbował mu ją odebrać, obracał się,
dalej kozłując. Po chwili wyminął Gabriela, z piłką po lewej stronie. Gabriel
zamrugał bezradnie, oglądając się za siebie. Patrick podał piłkę dalej, a ta
wylądowała w koszu.
10 : 4 dla Irlandii.
— Niesamowite! — wykrzyknąłem,
gdy Patrick wracał na swoją połowę, przybijając piątkę z kolegą z drużyny.
— Nie schlebiaj przeciwnikom! —
odkrzyknął Filip, machając ręką.
Nawet nie zauważyłem jak
wstałem z ławki. Patrick i jego kozłowanie było niewiarygodne. Pierwszy raz w
życiu widziałem coś takiego. Wiedziałem, że ta technika jest przydatna do
wyminięcia przeciwnika i utrudnienia mu przejęcia piłki, ale kozłowanie w
wykonaniu Patricka było po prostu niepowtarzalne.
Po raz pierwszy od bardzo
dawna zapragnąłem posiadać czyjś talent. Kozłować tak jak Patrick. Nie pozwalać
sobie odebrać piłki.
Oblizałem wargi z ekscytacji.
Malwina pociągnęła mnie za mój
jersey, abym wrócił na miejsce. Opadłem na ławkę, wstrząsając ją.
— To na pewno nie koniec jego
talentu, więc proszę, nie ekscytuj się za bardzo — poprosiła Malwina. — Dajesz
złe morale drużynie jako wice-kapitan.
— Oceniam trzeźwo sytuację.
Jego talent jest niesamowity!
— To niestety prawda —
przyznała powoli Malwina.
Gra została wznowiona od rzutu
Brunona. Jak zwykle, gestami rozstawił wszystkich na boisku, niczym pionki na
szachownicy. Następnie przeszedł do realizacji obranej strategii i nadrobiliśmy
punkty, gdy Marcel rzucił za trzy.
Sytuacja wyglądała podobnie
przez kilka minut pierwszej kwarty. Patrick kozłował piłką, unikając wszelkich
kradzieży. Nikt nie mógł mu odebrać piłki, chociaż Filip, Gabriel i Marcel
przykładali się do tego zadania, kryjąc praktycznie tylko jego. Nawet gdy był
blokowany przez Filipa i Gabriela, uciekał im, a następnie oddawał komuś piłkę.
Dopiero pod koniec pierwszej
kwarty wydarzyło się coś co sprawiło, że większość zamilkła. Piłka została
wybita z dłoni Patricka. Odbiła się od parkietu i wyleciała poza linię boiska.
Na początku sam Patrick
jeszcze ruszał dłonią, przyzwyczajony do tego, że nie traci piłki bez swojej
wiedzy. Gdy się zatrzymał, wyglądał na kompletnie wybitego z rytmu. Obejrzał
się przez ramię, aby zobaczyć ciężko oddychającego Nataniela.
— Co do…? — zaczął powoli. —
Nie widziałem cię…!
Natan otarł czoło frotką.
— Cały czas tu byłem.
Piłka wyleciała na aut, a więc
i tak należała do przeciwników. Jednak spojrzenie Patricka mówiło za wszystko.
Po raz pierwszy ktoś odebrał mu piłkę. Niski, blady chłopak o wyglądzie zjawy.
Nic dziwnego, że u Monarchy dostrzegłem strach. Jakby jego podwładny zrobił
coś, co może go pozbawić tronu. Cicha rewolucja, którą trzeba było szybko
stłumić.
— Udało mu się — powiedziała
Malwina. — Wybił go z rytmu. Zaskoczył go. O to nam chodziło. Teraz jego gra
nie powinna być taka efektowna.
— Hm… — Zamyśliłem się. — Na
pewno go zaskoczył. Ale nie powstrzymał. Sama powiedziałaś, że to nie koniec
jego umiejętności. Patrz. — Wskazałem na Patricka, który otrzymał piłkę. Kozłował
szybciej i pewniej. — Używa czterech palców do kozłowania.
— Czterech? — Przyjrzała się. —
Faktycznie.
— Wcześniej używał trzech.
Malwina zamknęła oczy, aby
przypomnieć sobie wcześniejszą grę Monarchy.
— Masz rację… Myślisz, że to
coś zmieni?
— Zmieniło.
Gra Patricka stała się nieco
bardziej agresywna. Piłka była szybsza, ruchy bardziej zwierzęce. Nawet na
twarzy przestał gościć uśmiech. Zastąpiła go powaga i skupienie.
— Gra szybciej.
— Zwiększa prędkość i zwinność
— oceniłem. — A Nataniel… — Przeniosłem wzrok na naszego niewidzialnego gracza.
— Szybko się męczy. I nie jest taki szybki. Prawie całą pierwszą kwartę zajęło
mu wybicie piłki. Tylko wybicie. A odebranie?
Malwina przygryzła wargi i
posłała spojrzenie Brunonowi. Kapitan odpowiedział jej tym samym. A więc mieli
jeszcze jakieś asy w rękawie. To dobrze, bo nigdy nie lubiłem polegać na
Natanielu. Może i miał talent, ale brakowało mu pewności. Stawianie wszystkiego
na nim było dla mnie głupotą. Towarzyszyły mi mieszane uczucia odkąd go tylko
pierwszy raz zobaczyłem we wrześniu, gdy Nowe Elementaris nawet nie było moim
celem. Był dobrym znajomym, ale jego styl gry zawsze mnie niepokoił.
Musiałem jednak zawierzyć
teraz Natanielowi, który starał się zrobić wszystko, aby powstrzymywać ataki
Patricka. Pomagał mu Gabriel. I musiałem stwierdzić, że stanowili naprawdę
dobry duet. Nie wiedziałem czy to przez to, że byli razem nawet poza boiskiem
czy po prostu świetnie się komunikowali, ale dawno nie widziałem tak dobrej
współpracy. Nataniel podawał do Gabriela, a ten zdobywał punkty. Nataniel kradł
piłkę, a następnie mknęła ona ku Gabrielowi. Podania były silne i pewne. Na
tyle profesjonalne, że Marcel i Filip mieli problemy, aby je złapać, gdy piłka
leciała do nich.
Grając z Natanielem, trzeba
było wykazać się spostrzegawczością i siłą. Pamiętałem, że jego podania były
trudne do przechwycenia. Dlatego za każdym razem Nataniel grał w duecie z
Gabrielem. A jak jego nie było — Dawidem.
Zerknąłem na śniadego
chłopaka, który siedział po drugiej stronie Malwiny. Siedział spokojnie,
obserwując mecz. Nie odzywał się ani słowem.
Pierwsza kwarta zakończyła się
wynikiem 25 : 19 dla Irlandii. Część, w której mieliśmy zdobyć więcej punktów
niż przeciwnicy, aby ich zastraszyć, nie sprawdziła się.
Zawodnicy sięgnęli po swoje
bidony i ręczniki, aby wytrzeć włosy. Malwina naradzała się z Brunonem i
trenerem. Ja za to obserwowałem Nataniela, który łapał oddech. Obok niego stał
Gabriel i rzucał mi ostrzegawcze spojrzenia.
—… jeszcze jedną kwartę —
oznajmił Bruno. — W drugiej połowie go zamienimy… Odpocznie.
— Nataniel. — Malwina zwróciła
się do niego. — Jest sposób na to, aby Patrick tak nie kozłował.
— Tak? Jaki?
— Nie można dopuścić do tego,
aby dostał piłkę — odpowiedziała. Ta odpowiedź była tak logiczna, że plułem
sobie w brodę, że sam na to nie wpadłem. — Nie ma piłki, nie kozłuje. Dlatego
musisz stać się barierą, która go otacza. Wybijać wszystkie podania do niego.
— Zrozumiałem.
Malwina posłała spojrzenie
Irlandczykom. Patrick spojrzał na nią w tym samym momencie i uśmiechnął się
uroczo. Mrugnął do niej, a ona odwróciła wzrok. Zastanawiałem się czy Bruno
dostrzegł ten gest przeciwnika. Jeżeli tak, udawał, że nic nie zauważył.
Sędzia oznajmił wznowienie
gry. Bruno rozpoczął od podania do Gabriela.
— Przejmij to, Henry! — krzyknął
Patrick, wbiegając na naszą połowę. Szatyn o włosach sięgających ramiona
próbował powstrzymać Gabriela, ale ten go wyminął i dotarł do kosza. Odbił się
od lśniącego parkietu i wykonał efektowny wsad, nagrodzony głośnym aplauzem.
To było naprawdę dobre,
przyznałem w myślach.
Zdezorientowany Henry
rozejrzał się po boisku. Patrick klepnął go w ramię.
— Nie ma sprawy, Henry.
Zaskoczył nas…
— Koleś potrafi robić
profesjonalny wsad! — Wskazał na Gabriela.
— Spokojnie. To nic złego.
Nataniel spisywał się naprawdę
dobrze przez resztę gry. Nie nadążał za samym Patrickiem, ale dawał radę z
innymi zawodnikami. Dzięki temu, kradł podania przeznaczone dla Patricka. Przez
drugą kwartę, Monarcha był prawie bez piłki.
Wysunęliśmy się dzięki temu na
prowadzenie i pierwsza połowa zakończyła się ostatecznym wynikiem 42 : 39 dla
nas.
Wynik prawie satysfakcjonujący
i dzięki tej strategii mieliśmy szansę wygrać. Jednak doskonale wiedzieliśmy,
że nawet po piętnastominutowej przerwie, Nataniel nie wróci do pełni sił.
— Dorian. — Bruno zwrócił się
do gracza, który siedział na końcu ławki. W dłoniach trzymał książkę, którą
zamknął. Spojrzał na kapitana. — Rozgrzej się. Wchodzisz w drugiej połowie.
Chłopak jedynie skinął głową.
— Dawidzie. Ty też się
przygotuj. Norbert również.
Rzeczona trójka bez żadnego
sprzeciwu zdjęła bluzy. Zastępca trenera przeprowadzał z nimi krótką
rozgrzewkę, a ja zapatrzyłem się na tańczące dziewczyny, które ponownie, wśród
dźwięków muzyki, rozgrzewały publiczność.
Właściwie to udawałem, że na
nie patrzę. Tak naprawdę, kątem oka, próbowałem zrozumieć dziwne zachowanie
Marcela. Usiadł obok mnie, na miejscu należącym do Malwiny, oddychając ciężko.
— Masz gęsią skórkę —
oceniłem, odrywając wzrok od dziewczyn. — Co się dzieje?
— Wiesz… — Otarł czoło frotką.
Zamknął oczy. — Nie grałem jeszcze meczu razem z Dorianem.
— Jak to nie? A treningi?
— To nie to samo. — Pokręcił
głową.
— Marcel — zacząłem powoli,
wyjmując bidon z torby sportowej. Podałem mu go, a on spojrzał na mnie z
wdzięcznością. — Znasz tego Doriana, nie?
Brązowowłosy nieco
spochmurniał. Przez jakiś czas kręcił młynki palcami, nim skinął powoli głową.
— Znam — odpowiedział. —
Chodziliśmy razem do podstawówki. I byliśmy najlepszymi przyjaciółmi.
— Teraz to tak nie wygląda —
oceniłem surowo. Marcel westchnął.
— Tak, wiem. Trochę się
zmieniliśmy — przyznał powoli. — Był tam jeszcze Natan. Żałuję, że kontakt tak
się urwał.
— Znaliście się we trójkę? Ty,
Natan i Dorian?
— Mogę ci opowiedzieć. To
żadna tajemnica. — Wzruszył ramionami.
***
Młody chłopak, o krótkich,
prawie białych włosach rozejrzał się na przejściu dla pieszych. Dokładnie tak
jak uczył go policjant, który odwiedził jego klasę kilka dni temu. Po
upewnieniu się, że nic go nie potrąci, ruszył przed siebie i dotarł na drugą
stronę ulicy bez szwanku. Tam czekał na niego jego przyjaciel. Kręcone, brązowe
włosy były jego znakiem rozpoznawczym. Miał nieco znużone i zaspane spojrzenie.
Przetarł oczy, gdy Dorian do niego podbiegł.
— Cześć, Marcepan! — rzucił i
klepnął kolegę w plecy. Tamten spojrzał na niego ponuro.
— Znów cię energia rozpiera,
co? — zapytał, gdy ruszyli w kierunku szkoły. Marcel był niższy od Doriana, ale
za to lepiej nie tak szczupły. Poruszał się powoli i, jak zauważył Dorian,
nigdy, nigdzie mu się nie śpieszyło.
— Po prostu się cieszę, że
dzisiaj ostatni dzień szkoły! — Uśmiechnął się tak wesoło jak promienne słońce
nad miastem.
— To tylko majówka, a nie
wakacje… — stwierdził sucho Marcel.
— To i tak wolne. Pójdziemy
pograć?
Marcel mruknął coś pod nosem.
— Co tam gadasz? — Dorian
uniósł brew. — Nie mamrocz!
— Jeżeli będzie fajna pogoda…
— Dobra, to jesteśmy umówieni!
— Nie umawialiśmy się…
***
Zaraz po szkole, Marcel dotarł
do domu, próbując ukryć ekscytację. Przez cały dzień chodził ponury i smutny,
ale w jego głowie, mimo wszystko, tlił się płomyk nadziei. Wpadł do windy i nie
patrząc, wcisnął odpowiedni przycisk. Pudło, w którym się znajdował, poruszyło
się raptownie z cichym trzaskiem. Lubił wpatrywać się w zmieniające się
cyferki, gdy pokonywał kolejne wysokości. Gdy dotarł na najwyższe, jedenaste
piętro, wyleciał z windy i pognał do drzwi mieszkania.
Wyjął klucze, które miał
ukryte pod t—shirtem i wycelował w zamek.
— Jestem! — oznajmił.
Odpowiedziała mu cisza, która po raz kolejny złamała mu serce. Ściągnął szybko
buty, odrzucił plecak, którego prawdopodobnie nie rozpakuje przez całą majówkę
i poleciał do kuchni. Prawie się poślizgnął na płytkach. W końcu dotarł do
lodówki, na której widniała karteczka.
Przez sekundę wierzył głupio,
że znajdzie tutaj wskazówkę odnośnie prezentu. Jednak naskrobany w pośpiechu
kawałek papieru informował go, że ojciec wyjechał pilnie w delegację i wróci za
kilka dni. Tort znajdzie w lodówce.
Zerwał kartkę, ponuro się jej
przyglądając. Szybko przetarł oczy, a różowy papierek wrzucił do kosza.
Swoje jedenaste urodziny
będzie spędzał samotnie. To będą drugie z kolei.
***
Marcel, odkąd skończył
dziesięć lat, musiał się nauczyć działać samemu i stać się bardzo
odpowiedzialnym chłopakiem. Po separacji jego rodziców, starał się nie stracić
pogody ducha. Mama wyprowadziła się z młodszą siostrą i teraz mieszkał jedynie
z ojcem. Problem polegał na tym, że pochłonięci sobą rodzice, zapominali o
dzieciach.
Marcel właśnie poczuł mdłości,
gdy zjadł ostatni kawałek tortu. Nawet nie zauważył kiedy pochłonął całość.
Poklepał się po brzuchu i przełączył kanał w telewizorze. Zapadł się głębiej w
kanapę i oglądał film, który nie był zdecydowanie dla jego kategorii wiekowej.
Wielki potwór właśnie przemierzał jezioro, aby zabić dwójkę nastolatków,
całujących się na brzegu. Westchnął ciężko i pokręcił głową. Kto w ogóle całuje
się w nocy nad jeziorem?
Dźwięk dzwonka do drzwi
poderwał go z kanapy, wywołując w sercu różne emocje. Spojrzał pospiesznie na
zegarek i zemdliło go jeszcze bardziej. Było nieco po ósmej. Nie spodziewał się
nikogo w domu. Jak zwykle, zamknął wszystkie zamki. Czyżby któreś z jego rodziców
jednak… pamiętało?
Powoli dotarł do drzwi i
wyjrzał przez wizjer. Z bijącym sercem, gotów był się rzucić do telefonu.
Czasem pijany sąsiad z dołu mylił piętra i dobijał się do niego, wyzywając go
słowami, które były przeznaczone dla żony piętro niżej. Marcel już kilka razy
usłyszał groźbę śmierci od swojego sąsiada jeżeli nie otworzy drzwi. W tym
czasie chował się za łóżkiem i próbował dodzwonić się do którego z rodziców.
Nim jednak tak się działo, przeważnie któryś z sąsiadów zdążył ujarzmić
głośnego lokatora.
Teraz w wizjerze Marcel
zauważył jedynie kupkę białych włosów i jasne, szare oczy. Wyglądały na
naprawdę podekscytowane.
Odetchnął z ulgą, czując w
sercu ból. Zresztą, sam nie wiedział co czuje. Dotarło do niego, że często nie
czuje nic. Smutku czy radości. Wszystko to znikało po kilku sekundach, a jego
twarz nie zdradzała dosłownie nic.
Po otworzeniu trzech zamków,
zrobił to samo z drzwiami. Przed nim pojawił się, uśmiechnięty od ucha do ucha,
Dorian.
— Czego chcesz? — przywitał go
nieco niekulturalnie.
— Odwiedzić jubilata,
oczywiście!
Twarz Marcela stężała.
— Skąd wiesz o moich
urodzinach…?
— Bo kiedyś musiałeś się
urodzić, nie? — Wzruszył ramionami. Dopiero teraz zauważył, że Dorian ma na
sobie plecak. — Poza tym gwizdnąłem ci raz legitymację. Zawsze myślałem, że
masz urodziny w wakacje!
Marcel milczał.
— To… czego chcesz?
— Mogę wejść? — zapytał od
razu, gdy zgasło światło na klatce schodowej. Dorian nie przepadał za
ciemnością.
— Tak.
Przepuścił przyjaciela, który
już wiele razy przekraczał ten próg. Zamknęli za sobą drzwi. Dorian zdjął buty
i przemaszerował przedpokój, aż dotarł do pokoju Marcela. Chłopak podążał za
nim.
— Mam dla ciebie prezent —
oznajmił Dorian, zdejmując plecak. Przeczesał włosy, co miał w zwyczaju.
— Prezent?
— Mhmmmm. — Pokiwał głową,
wyjmując z plecaka kolorową torbę. Marcelowi błysnęły oczy. Nie chciał dać po
sobie poznać jak bardzo mu się spodobała wizja otrzymania prezentu. Dorian, z
uśmiechem na twarzy, wręczył mu podarunek. Marcel przełknął ślinę. Zajrzał do
środka. — Och…
— Wiem, że chciałeś!
Wyciągnął okrągłą i
pomarańczową piłkę do kosza, która pachniała nowością. Skórzana i szorstka,
idealnie trzymała się w dłoniach. Marcel obejrzał ją uważnie, a potem spróbował
zakręcić na palcu, co doprowadziło do tego, że piłka spadła i kilka razy
uderzyła o podłogę. O tej godzinie, to nie był najlepszy pomysł.
— Dziękuję. — Marcel w końcu
wyrzucił to z siebie.
— Wiem, że koszykówka ci się
spodobała, więc chciałem abyś częściej ze mną grał. A przed nami majówka… —
dodał, niby przypadkiem.
— Zgoda, będę z tobą grał.
— Świetnie! — Dorian skinął
głową. — A teraz kwestia nocowania…
Marcel przeniósł wzrok z piłki
na przyjaciela.
— Nocowania?
— Powiedziałem moim rodzicom,
że dzisiaj u ciebie nocuję. A właściwie, że ty mnie zaprosiłeś. — Ze swojej
torby wyciągnął piżamę w małe duchy. — Mogę nocować, nie?
— Rodzice ci pozwolili?
Przez twarz Doriana przemknął
cień smutku.
— Tak. Pozwolili. Proooooszę!
Zgódź się! — Złożył ręce jak do modlitwy.
Marcel nie miał większego
wyboru. A poza tym myśl, że ktoś jednak z nim spędzi urodziny była całkiem
miła. Dlatego pozwolił mu zostać, przygotowując dla niego łóżko w salonie. Nim
jednak się położyli, obejrzeli film i pograli na komputerze. Zasnęli dopiero
koło czwartej nad ranem.
***
Majówka zleciała tak szybko,
że Marcel nawet nie zdążył odpowiednio wypocząć, a już musiał wracać do szkoły.
Nie żałował jednak tych kilku krótkich dni, w czasie których codziennie grał w
koszykówkę. Spotykali się z Dorianem na szkolnym boisku i spędzali tam prawie
całe popołudnia, z przerwą na zjedzenie zapiekanek z pobliskiej budki.
Przywilejem koszykarzy było
to, że ich boisko zawsze było wolne. Zawsze na osiedlu znajdowała się, tak
zwana, „elita” chłopców, którzy znani byli wszystkim mieszkańcom. I na
szczęście, ta „elita” kochała grać w piłkę nożną. Innymi słowy, Dorian i Marcel
nie musieli się nimi przejmować. Może tylko czasami, gdy postanowili popatrzyć
na tych grających w kosza, komentując na głos ich podania.
Przestali dopiero, gdy Dorian
zaoferował dwóm najgłośniejszym mecz i razem z Marcelem, pokonali ich w bardzo
dotkliwy sposób. Od tamtej pory koszykarze mieli względny spokój.
Trzeciego dnia wolnego, na
boisku szkolnym, spotkali bladego chłopaka, którego kojarzyli ze szkoły.
Siedział w cieniu drzewa i wyglądał na kogoś kto wcale nie chciał tam być.
Wyciągnął książkę z plecaka i zaczytał się w niej, aby tylko nie zwracać uwagi
na to co się działo dookoła niego.
— Masz super celność —
przyznał Dorian, kręcąc głową z niedowierzaniem.
Grali właśnie w „krok w tył”
lub jak to określał Marcel „35”. Zasady były proste. Stawało się pod koszem i
rzucało. Pierwsze trafienie było warte dwa punkty, każde kolejne — trzy. Jednak
trudność polegała na tym, że po każdym trafieniu należało zrobić krok w tył.
Jeżeli się nie trafiło, całość zaczynało się od początku.
Dorian jeszcze nigdy nie
przekroczył granicy dwudziestu, a to i tak zdarzało się rzadko. Marcel był już
na dwudziestym szóstym punkcie i prawie przy połowie boiska.
— Czy ja wiem? — Wzruszył
ramionami. — Po prostu rzucam…
I znów trafił.
— Marcepan, no co ty?! —
jęknął Dorian. — Zaraz wygrasz tę grę!
— W końcu na tym polega gra,
prawda? Aby wygrać.
— Tak, ale… Nigdy nie
widziałem, aby ktoś tak trafiał! Masz talent! Niesamowity talent!
— Przesadzasz…
Dorian przygryzał wargi, gdy
Marcel miał już trzydzieści dwa punkty. Wystarczył jeszcze jeden rzut zza
połowy boiska, aby zwyciężyć w tej grze. Dorian jeszcze nigdy nie widział
kogoś, kto by tak zrobił.
Marcel zwyciężył. Zdobył
trzydzieści pięć punktów, a Dorian złapał się za głowę. Potem krzyczał koło
niego słowa takie jak „niesamowite” i „talent, czysty talent!”. Marcel odbijał
ponuro piłkę i kręcił głową. Jego przyjaciel za bardzo się ekscytował.
— Nataniel, prawda?
Marcel zamrugał oczami i
rozejrzał się. Doriana już przy nim nie było. Za to pochylał się nad bladym
chłopakiem o jasnych, prawie błękitnych włosach.
— Daj mu spokój! — krzyknął
Marcel.
— Tak… — odpowiedział powoli
Nataniel. Dorian uznał to za przytaknięcie na jego pytanie, a nie prośbę
Marcela.
— Widziałeś jego rzuty,
prawda?
— Prawdę mówiąc… Patrzyłem na
książkę — mówił spokojnie i cicho.
— Cholera, Marcepan. Będziesz
musiał powtórzyć.
— Nie. Zmęczyłem się —
odpowiedział. — I zostaw go. Nie widzisz, że nie chce gadać?
— To nie tak. — Nataniel
pokręcił delikatnie głową. Jego wielkie, błękitne oczy były jasne jak niebo. —
Za dużo czasu spędzam w domu i rodzice wygonili mnie na zewnątrz.
Dorian zaśmiał się głośno, a
potem zerknął na książkę, którą czytał Natan.
— Harry Potter — odczytał. —
Zawsze chciałem pograć w quidditcha. Byłbym szukającym. Marcepan pewnie byłby
ścigającym.
— Nie wiem co on robi... —
skłamał, bo serię Harry'ego Pottera czytał kilka razy i była to jedyna seria
książek, która mu się podobała i do której wracał. Ale jego dumna i cyniczna
część nie pozwalała się do tego przyznać.
— Rzuca! Tak jak ty teraz! To
co, Natan? Zagrasz z nami? To nie quidditch, ale koszykówka też jest spoko.
Natan z powątpiewaniem
spojrzał na piłkę.
— Nie, dziękuję. Ale z chęcią
popatrzę.
— Co to za zabawa?
— W patrzeniu? Wielka.
Nataniel nie dołączył do gry,
ale obserwował tak jak obiecał.
***
Nataniel dał się nakłonić do
gry dopiero dwa miesiące później, w trakcie trwania wakacji. Jego obecność była
fantastyczną równowagą między ponurym Marcelem i roześmianym Dorianem. On sam
zdawał się być wagą między nimi. Jak się okazało, również taki był jego znak
zodiaku.
Trójka przyjaciół spędzała ze
sobą coraz więcej czasu. Nawet Nataniel grał w koszykówkę, chociaż „grał” to za
duże słowo. Jedynie rzucał do kosza i nigdy nie udało mu się trafić. Aby go
pocieszyć, chodzili potem na lody do tej samej budki, gdzie można było dostać
zapiekanki.
Dorian zawsze kupował
truskawkowe, Marcel czekoladowe, a Nataniel waniliowe.
Potem często siedzieli na
schodach, które musieli pokonać, by dostać się do szkoły. W lecie jednak
stanowiły idealne miejsce do spędzania czasu wolnego.
Dorian i Nataniel zaczęli się
wymieniać książkami. Marcel nigdy nie przepadał za czytaniem, a lektury szkolne
były dla niego karą. Dlatego nie uczestniczył w wymianach, ale poczuł odrobinę
zazdrości, gdy Dorian spędzał kilkanaście minut, aby przedyskutować z nowym
przyjacielem fabułę książki. Próbował wtedy na siebie zwrócić uwagę milczeniem
i odbijaniem piłki, ale to niewiele dawało.
Jednak po tych chwilach,
wszystko wracało do normy. Dorian, Nataniel i Marcel zaprzyjaźnili się i
uwielbiali ze sobą spędzać czas. Nawet jeżeli to polegało na tym, że Nataniel
siedział i obserwował jak tamta dwójka gra.
***
Wszystko zaczęło się zmieniać
w szóstej klasie podstawówki. Marcel dołączył do szkolnej drużyny koszykarskiej
razem z Dorianem i spędzali czas na dodatkowych zajęciach. Nataniel siedział w
tym czasie w bibliotece, często czytając lektury, które później opowiadał Marcelowi.
Bardzo go polubił, chociaż nie wiedział czemu. Ponury i raczej nieprzyjemny
Marcel budził jego ciekawość. Nie wiedział co to było, ale dogadywali się
bardzo dobrze.
Ponieważ Nataniel chodził do
innej klasy, jedynie na przerwach miał okazję, aby porozmawiać z Marcelem i
Dorianem. Zapamiętał nawet ich plan lekcji, aby nie szukać ich po szkole.
Czekał na nich, gdy kończył lekcje wcześniej, a oni czekali na niego, gdy
sytuacja była odwrotna.
— Pokemony? — prychnął Marcel,
gdy wracali ze szkoły. — To dziecinne.
— Jesteśmy dziećmi —
przypomniał Dorian.
— Mogę wam oddać moje karty.
— Biorę! — Natan uniósł rękę.
Gdy nadeszła zima, Dorian się
rozchorował i zalegał w łóżku przez długi czas. Zapewniał swoich przyjaciół, że
to nic poważnego, ale nie mogli go odwiedzić, bo choroba była zaraźliwa, a nie
chciał aby i oni przechodzili przez to co on.
Dlatego Marcel i Nataniel
musieli znaleźć dla siebie jakieś zajęcie. Nie mieli jak spędzać czasu na
zewnątrz, a nie było też opcji, aby pograć z Natanem w szkole, więc poszli na
kompromis i udali się na pizze.
Osiedlowa pizzeria zapewniała
szybką obsługę, ale dobrze wiedzieli, że na swoje trzeba będzie poczekać.
Odwiedzali to miejsce razem z Dorianem, dlatego puste krzesło w ich ulubionym
miejscu przypominało o chorobie przyjaciela.
Natan, z jakiegoś powodu,
cieszył się, że mógł spędzić ten czas tylko z Marcelem. Ostatnio miał coraz
dłuższe, kręcone włosy.
— Dorian mówił, że dostaliście
się do turnieju miejskiego — zaczął Natan.
— Tak. To prawda.
— Obiecujesz dać z siebie
wszystko?
Marcel spojrzał na niego z
zaskoczeniem.
— Skąd takie pytanie?
— Jesteś dobry w tym co
robisz. Dlatego fajnie by było, gdybyś dał z siebie wszystko. Mój tata zawsze
to powtarza. Jeżeli jest się w czymś dobrym, trzeba dawać z siebie wszystko.
Marcel milczał przez chwilę.
Kelnerka przyniosła im ich zamówioną colę.
— A ty w czym jesteś dobry,
Tanek?
Jego błękitne oczy nieco
przygasły.
— Nie wiem… — Pokręcił głową. —
Nie mam w sobie talentów. Ale ty masz. Dlatego myślę, że powinieneś dać z
siebie wszystko. Masz nieco jaśniejszą drogę niż ja…
Marcel był zaskoczony tonem
dwunastolatka. On naprawdę był poważny. Może i Marcel też się nie uśmiechał,
ale właśnie poczuł się jak dzieciak. Największy dzieciak, którego powinno się
obsypać kartami Pokemon.
— Obiecuję — odpowiedział. —
Będę dawał z siebie wszystko w tym, w czym jestem dobry.
Natan uśmiechnął się
delikatnie. To był rzadki widok.
***
— Ale czas mijał — mówił
Marcel, wzruszając ramionami. — Obietnica przestawała mieć dla mnie znaczenie.
Zwłaszcza, gdy każde z nas poszło do innego gimnazjum, a nasza znajomość
rozpłynęła się w czasie.
Uniosłem brew.
— Czekaj… Czy dobrze
zrozumiałem. — Wskazałem na Doriana. — On był śmieszkiem. A ty. — Przeniosłem
palec w jego stronę. — Byłeś ponurakiem.
— Trochę się zmieniło, co? —
zaśmiał się. — Po tym jak Dorian pojawił się na treningach, chciałem z nim
pogadać, ale… kompletnie się zmienił. Nie wiem co się stało. Uwierz mi, nie był
taki.
— Może po prostu… Dorósł.
— Może — przyznał powoli. —
Jest mi trochę smutno z tego powodu. Nie utrzymywałem z nim kontaktu, mimo że
obiecaliśmy to sobie. A teraz jeszcze mam z nim grać. Jak za dawnych czasów.
— To daj z siebie wszystko —
odpowiedziałem, przeciągając się.
Marcel uśmiechnął się.
— Tak. Masz rację.
— Chociaż dalej nie mogę
uwierzyć… Naprawdę byłeś takim cynicznym ponurakiem? — Spojrzałem na niego z
powątpiewaniem.
— Ha, ha! Tak. Przeszło mi,
gdy moi rodzice po kilku latach wrócili do siebie. Z tej radości zafundowali mi
młodszego brata…
— Och. Właśnie, coś mi się tu
nie zgadzało. Na Święta powiedziałeś, że wróciłeś do domu i była cała rodzina.
— Odkąd rodzice się pogodzili,
jesteśmy bardzo związani. I obudziłem się pewnej nocy i dotarło do mnie jak
wiele mnie ominęło i spanikowałem. Zmieniłem się. Inaczej podchodzę do życia,
ale to nie znaczy, że nie potrafię się zachowywać poważnie — dodał. — Po prostu
przez większość czasu nie widzę powodu.
— Zrób mi tę przyjemność i
pokaż mi odrobinę cynicznego Marcela z tamtych czasów — poprosiłem, przysuwając
się do niego. Marcel odsunął się.
— Ale… po co? — zapytał
skrępowany.
— Wiem, że chcesz. No wyzwól
to. Wyzwól — zasyczałem prawie do jego ucha. Marcel przełknął ślinę.
— Nie — odpowiedział ponuro.
— Czemu nie?
— Bo nie spełniam próśb
staruszków. — Wskazał na moje włosy.
— Auć — odpowiedziałem z
uśmiechem. — Nie przeprowadzasz też starszych przez jezdnię, co?
— Wrzucam ich pod samochody.
— Ooooo! — Klasnąłem w dłonie.
— Człowieku!
— Marcel! — ryknął Bruno. —
Zaraz zacznie się druga połowa. Wchodzisz.
— Tak jest! — Powstał i
zasalutował. — Nie przyzwyczajaj się do niemiłego Bielskiego — dodał przez
ramię.
— Tyle mi wystarczy. —
Posłałem mu buziaka i mrugnąłem. Marcel pokręcił głową i wszedł na boisko razem
z Dorianem, Filipem, Brunonem i Maksymilianem.
***
Gaspar opierał się o barierkę
i wyglądał na boisko. Jego twarz nie zdradzała żadnych emocji. Wokół niego tłum
ludzi szykował się na drugą połowę. Kibice wracali na miejsca, a zawodnicy na
boisko. Chłopak przeniósł wzrok na tablicę wyników. Polska wygrywała.
— Tu jesteś! — Usłyszał za
sobą i podskoczył. Koło niego pojawił się Bastien. Wysoki i szczupły Monarcha z
Francji. Uśmiechnął się tajemniczo. Czarne włosy sięgały mu do szyi. Były
jeszcze mokre po branym prysznicu.
— Wystraszyłeś mnie — pożalił
się Gaspar.
— Szukaliśmy cię — oznajmił,
ignorując jego słowa. — Idziemy teraz świętować naszą przepustkę do półfinałów.
Powinieneś dołączyć, wiesz? Blaise pytał czy będziesz…
Gaspar milczał. Teraz Bastien
westchnął i przeniósł spojrzenie na boisko.
— Powinniście oglądać ten mecz
— stwierdził Gaspar. Kilka dziewczyn obok wyłapało, że rozmawiają po francusku
i cały czas rzucały im spojrzenia. — Jedna z tych drużyn będzie waszym
przeciwnikiem w półfinałach.
Bastien wzruszył ramionami.
— To nie ma znaczenia. I tak
ich pokonamy. Monarcha z Irlandii polega tylko na szczęściu, a drużyna z Polski
nawet nie ma Monarchy.
— Nie przyczepiałbym ważności
tytułu do umiejętności. Pokonali Mauriego.
Bastien wzruszył ramionami.
— Mauri był najsłabszym z
Monarchów. Nie mamy się czym martwić! — Uśmiechnął się szeroko i odsunął od
barierki. — My już swoje zrobiliśmy. Żadna z tych drużyn nam nie zagraża. Chodź
z nami, Gaspar. Valéry znalazł idealny klub, niedaleko centrum. Oczywiście, w
świętej odległości od Watykanu…
— Dołączę do was.
— Ech… Polska, Polska, Polska…
— Kręcił głową ze zmartwionym wyrazem twarzy. — Ktoś mógłby pomyśleć, że
jeździsz z nami tylko dlatego, że możesz obserwować ich mecze…
— To nie tak. Znasz mnie. Nie
lubię być zaskakiwany przez przeciwników.
Bastien zmrużył oczy.
— Określ się, panie Arcenciel.
Jesteś niestabilny. Jak nie ty. — Przejechał wzrokiem po graczach z Polski. —
Coś się wydarzyło w Polsce o czym nie wiem? Myślałem, że jesteśmy przyjaciółmi…
— Jesteśmy — zapewnił.
Chociaż z każdym dniem miał
dziwne wrażenie, że coraz bardziej oddalają się od siebie. Były dni, w których
Bastien był jedynym przyjacielem Gaspara. W liceum byli prawie nierozłączni.
Jednak teraz Gaspar zaledwie wspomniał o Oliwierze. Najwięcej wiedziała Fleur.
— Rozumiem — odpowiedział
powoli Bastien. — Proszę, dołącz do nas jak najszybciej, dobra?
— Oczywiście.
Bastien skinął głową i
odszedł. Akurat w momencie, w którym zaczęła się druga połowa. Naprawdę nie był
nią zainteresowany.
***
Trzecia kwarta była
fantastycznym pokazem podań i kradzieży. Obserwowałem z zainteresowaniem jak
Dorian sprawuje się dużo lepiej niż Nataniel. Był szybszy, doganiał nawet
samego Patricka. Już na samym początku doszło do potyczki między tą dwójką.
Dorian pojawił się przed rywalem i szybkim ruchem próbował mu ukraść piłkę.
Patrick, nie chcąc ryzykować, podał ją do Henry’ego. Dorian, bez żadnego gestu,
słowa czy uśmiechu, ruszył dalej. Patrick zadrżał.
Dotarło do mnie jak
niekomfortowo mogą się czuć osoby w towarzystwie Doriana. Jeszcze nie grałem
przeciwko niemu na poważnie. Ale ktoś tak obojętny, oschły i zimny jak on na
pewno zostawiał wrażenie.
Białowłosy zdobył piłkę,
kradnąc ją. Następnie podał do zaskoczonego Marcela. Ten szybko się otrząsnął i
zdobył punkty. Uśmiechnął się do podającego, ale tamten nawet na niego nie
patrzył.
— Hmm… Jest nawet szybki —
przyznała Malwina.
— Nawet? Dogania Patricka!
Rzeczny Monarcha otarł czoło i
spojrzał ze złością na Doriana. Siłowali się jakiś czas na spojrzenia, aż w
końcu Patrick uśmiechnął się szeroko.
— W końcu ktoś! — zawył
radośnie. — W końcu ktoś, kto może ukradnie mi piłkę! Ukradnie, nie jedynie
wybije z rąk — zaznaczył.
— To nie będzie problem…
Blondyn skinął głową.
Przejechał dłonią po koniczynce wyszytej na swoim jerseyu.
— Życzę szczęścia!
Patrick przejął piłkę i ruszył
przed siebie. Dorian natychmiast pojawił się przed nim. Niczym klątwa, która
już miała z nim zostać do końca życia. Jak zły duch. Jak zjawa o pustych
oczach, zimnym obliczu.
Monarcha uśmiechnął. Tak jakby
chciał, aby Dorian tu był.
Zaczął kozłować,
przyspieszając z każdą sekundą. Pisk i krzyk jego fanek narastał, próbując
zmniejszyć pewność siebie przeciwników.
Patrick wyminął Doriana z taką
siłą i szybkością, że Dorian prawie się przewrócił. Cofnął się o kilka kroków,
piszcząc butami po parkiecie. Patrick podał piłkę dalej, przebijając się przez
naszą obronę. Zdobyli punkty.
— Cholera! Pokonali nawet
Maksymiliana! — jęknęła Malwina. — Jest niedobrze!
— Piłka nie może się znaleźć w
rękach Patricka! — krzyczał trener. — Nie pozwólcie mu zdobyć piłki!
Jednak to zadanie było trudne,
bo Monarcha dopiero się rozkręcał. Nawet Dorian nie dawał rady, aby go w pełni
zatrzymać. Nie zdołał mu ukraść piłki, a kozłowanie Patricka doprowadzało piłkę
na naszą połowę.
Obserwowałem jego
profesjonalne ruchy dłoni. Piłka była po lewej, po prawej, znów po lewej,
między nogami, z tyłu, przed nim, znikała. Nie było jej. Ktoś inny ją miał.
Dorian próbował ze wszystkich sił, ale to było za mało. Jedyne co mu się
udawało to zmuszenie Patricka do podania piłki. Wtedy istniało szansa, że ktoś
z naszych przejmie podanie. Przeważnie udawało się Filipowi.
Walka była wyrównana i na
dobrą sprawę, cieszyłem się, że nie musiałem dzisiaj grać. Zupełnie nie mogłem
rozpracować Patricka i jego zdolności. Poza tym, naprawdę miał niesamowite
szczęście!
Piłka nigdy nie wypadała mu z
rąk. Muskał ją koniuszkiem palców, by zmienić tor naszych podań. Zawsze
lądowała mu w dłoniach, jakby pasowała tam idealnie. Nawet, gdy oddawał rzuty
do kosza, a to zdarzało się rzadko, zdobywał trzy punkty. Po udanym rzucie,
stepował w irlandzkim stylu.
— Michael Flatley… —
burknąłem.
— Podobno Patrick też umie
tańczyć — poinformowała mnie Malwina. — Filip mi mówił — usprawiedliwiła się,
gdy spojrzałem na nią ponuro.
Trzecia kwarta zakończyła się
wynikiem 60 : 61 dla Irlandii. Walka była zacięta, ale nie przynosiła efektów.
Dorian opadł na ławkę, spocony i zamyślony. Malwina porwała Brunona na stronę.
Chyba miała kilka zastrzeżeń, ale nie podzieliła się ze mną tymi informacjami.
Za to ponownie podałem bidon
Marcelowi, który wypił prawie całą zawartość.
— Nie przesadzaj z tym —
ostrzegłem.
— Prawie nie miałem piłki! —
mówił poirytowany. — Są strasznie silni! Masakra.
— Widziałem.
— Słuchajcie. — Wrócił
kapitan. Oddychał spokojnie, jakby właśnie wcale nie biegał przez trzy kwarty. —
Malwina wpadła na pewien pomysł. Priorytetem jest zatrzymać Patricka. Dlatego
potrzebujemy dwóch graczy, którzy go zablokują. I będą w stanie ukraść piłkę.
Nataniel i Dorian, w duetach z Gabrielem i Dawidem. Oraz Marcel.
Wszyscy spojrzeli na kapitana,
zaskoczeni.
— Ale… To zepsuje nam
dotychczasowe strategie! — zauważył Nataniel. — Nie będziemy mieli obsadzonych
wszystkich pozycji! Centrum, rozgrywający…
— Natan ma rację. — Norbert
skinął głową. — Dasz dwóch silnych skrzydłowych, rzucającego obrońcę i dwie osoby,
które właściwie nie mają konkretnych pozycji? Co z centrum? Rozgrywającym?
Niskim skrzydłowym?
— Będziecie musieli zastąpić
te pozycje — oznajmił Bruno.
— Zamiast dwóch silnych, wstaw
jakiegoś niskiego! — naciskał Norbert. — Filip lub Oliwier się nadadzą.
— Nie mamy za dużo czasu —
ponaglała Malwina. — Została nam minuta do rozpoczęcia czwartej kwarty.
— Nie powstrzymamy inaczej
Patricka — mówił Bruno. — Oliwier?
Nie lubiłem, gdy zasięgał rady
wicekapitana. Wtedy wszystkie spojrzenia lądowały na mnie i czułem na sobie
ciężar odpowiedzialności. Mogłem załatwiać im sprawy hotelowe i transportowe, a
także pytać o drogę, ale decydowanie o grze wydawało mi się być poza moimi
obowiązkami. Nie wiem czego się spodziewałem, będąc wice. Oni naprawdę myśleli,
że podejmę słuszne decyzje?
Widziałem ich spojrzenia.
Znałem ich nastawienie do mnie. Poza Marcelem, Malwiną i Brunonem, nie mieli o
mnie najlepszego zdania. Nie żeby mnie to obchodziło. Miałem swój cel.
— Nataniel i Dorian powinni
dać radę. Ukradną mu piłkę, podadzą do Gabriela lub Dawida. Ci podają do
Marcela, on zdobywa dla nas trzy punkty. Lub oni robią wsady. Jak wolą.
Najważniejsze, aby działać szybko. Gabriel i Dawid muszą być gotowi do
przejęcia piłki. Innej możliwości nie widzę. Poprzednie strategie nie działały
na tego farciarza.
— Jest jak Goguś z Kaczora
Donalda — zauważył Marcel.
— Tak, dziękuję za
podkreślenie rangi jego szczęścia — odpowiedziałem sarkastycznie.
— Nie byłeś na boisku! — Wskazał
na nie palcem. Wolontariusze właśnie sprzątali je wielkimi szczotkami. — Nie
wiesz jakiego ma fuksa! Staje dokładnie tam gdzie ma stanąć. Idzie dokładnie
tam gdzie ma iść! Myślę, że nawet z zamkniętymi oczami, łapałby piłkę,
przeklęty leprechaun!
— Dobra, spokojnie —
poprosiłem, unosząc dłonie. — Musicie mu ukraść piłkę. Musicie — podkreśliłem. —
Inaczej żegnaj finale. A nie wiem jak wy, ale nie było mnie jeszcze w Paryżu.
Bardzo zależy mi na tym, aby tam być. Dlatego musicie wygrać ten mecz.
Nie wiem co takiego
powiedziałem, ale kilka osób popatrzyło po sobie. Wzruszyłem ramionami.
— Rozpoczyna się ostatnia
kwarta — powiedział Bruno. — Dawidzie, Gabrielu, Marcelu, Dorianie, Natanielu…
Pokonajcie Patricka, jego drużynę i jego szczęście.
Obserwowałem z ciekawością jak
wchodzą na boisko. Trójka dawnych przyjaciół. Marcel, Dorian i Nataniel.
— Myślisz, że dadzą radę? —
zapytała Malwina.
— Jeżeli nie, sam tam wejdę.
Wznowiona gra przyniosła
efekty już w pierwszej minucie. Dorian i Nataniel, nie patrząc na siebie, ale
współpracując, dotarli do Patricka. Rozpoczął swój hipnotyczny taniec z piłką,
ale dwójka przeciwników o tak niskiej obecności zaskoczyła go. Nataniel ukradł
piłkę z jego dłoni i podał do Gabriela.
Tłum eksplodował od oklasków i
zachwytów. Oto, w końcu, ktoś ukradł piłkę Patrickowi. Ukradł, prowadząc dalej
akcję. Nie wybił na aut. Ukradł. Przejął.
Nie docierało to do Patricka,
który zatrzymał się zszokowany na naszej połowie. Obserwował jak piłka ląduje w
koszu. Wyprostował się, mrugając oczami. Spojrzał na swoje dłonie, doszukując
się w nich jakiejś wady. Zwątpienie pojawiło się na jego twarzy, gdy nasi
przybijali sobie piątki.
— Patrick, Patrick, Patrick! —
skandowały jego fanki. Pomachał tej części trybun i wrócił na swoją połowę.
Przejechał wzrokiem po Natanielu. Chyba wyczuł, że musi na niego uważać.
Irlandczycy rozpoczęli. Dorian
i Nataniel otaczali Patricka, wybijając wszystkie podania jakie leciały w jego
kierunku. Przez pięć minut Patrick ani razu nie dostał żadnej piłki.
Rozpaczliwie spojrzał na zegar.
W końcu doprowadzono do remisu
70 : 70.
I wtedy Patrick otrzymał
piłkę. Uśmiechnął się szeroko na widok min przeciwników. Zgiął nogi w kolanach
i zaczął kozłować.
— Używa pięciu palców —
szepnęła Malwina. — Moja głowa yaoistki właśnie pęka…!
— Twoja głowa… ya…o… co? —
Bruno zmarszczył czoło. — O czym mówisz?
— Lepiej, abyś nie wiedział —
odpowiedziała dobrodusznie. — Patrzyłbyś na mnie w zupełnie innym świetle.
— Myślałby kto, że trzy palce
to dużo — wtrąciłem. Malwina przygryzła wargi. — A Patrick używa pięciu.
To cała dłoń.
— Przestań, Oliwier.
— Nawet nie wiem czy to jest
możliwe, wiesz? Pięć palców to sporo…
Bruno zmarszczył czoło. Chyba
naprawdę nie chciał wiedzieć o czym mówimy. Nie mogłem zliczyć tych chwil, w
których Malwina pokazywała mi na laptopie obrazki yaoi. Po pierwszym moim
krzyku, wyjaśniła dobrodusznie co to jest. Następnie pobierałem od niej nauki w
tej dziedzinie, nawet jeżeli nie chciałem słuchać. Dlatego bez większych
problemów nachyliłem się do niej i szepnąłem "dzielny uke". Uderzyła
mnie clipboardem w głowę.
Rozmasowując obolałe miejsce,
wróciłem do oglądania meczu.
Dopiero teraz można było
ujrzeć prawdziwy talent Patricka. Nie dość, że kozłował, to jeszcze biegał,
obracając piłkę dookoła własnego ciała. Była za nim, przed nim, po lewej,
między nogami, znów za nim…
Rzucił zza połowy boiska.
Trafił.
73 : 70
— On jest chyba maszyną! —
wykrzyknął Filip. — Nawet ja nie potrafię tak kozłować!
— Co to ma znaczyć?
— Jestem jednym z Siedmiu
Cudów, nie? Kozłowanie to moja specjalność, ale on… — Wskazał na Patricka. —
Zupełnie inny poziom!
Monarcha znów zdobył piłkę.
Nie zatrzymując się, biegł przed siebie. Biegł i kozłował! Co za niezwykła
umiejętność. Nie potknął się o własne nogi i nie stracił piłki. Dotarł pod kosz
i rzucił. Tak szybko i nagle, że nawet Gabriel nie zdążył zablokować.
75 : 70
— Zwiększają przewagę! —
krzyknął Bruno. — Nie pozwólcie na to! Do końca tylko trzy minuty!
Patricka nie interesowało
zaangażowanie piątki graczy. Nawet jego własna drużyna dała mu wolne pole.
Gabriel ruszył spod naszego kosza, zastępując pozycję rozgrywającego. Kilka
sekund później, Patrick zabrał mu piłkę. Dzięki temu już po chwili zdobył
kolejne punkty.
77 : 70
— Jest źle!
— Trzeba go jakoś zatrzymać,
do cholery! — warknął Dawid.
— Siedem punktów różnicy, hm? —
Patrick otarł czoło. — To szczęśliwa liczba. No i dwie siódemki w naszym
wyniku? Szkoda, że nie można mieć trzech — westchnął ciężko. Spojrzał na
Nataniela. — Utrzymam ten wynik. Zawsze będę o siedem punktów lepszy!
Natan zamrugał oczami.
Podbiegł do Marcela i Doriana. Szepnął im coś do ucha. Patrick obserwował to z
zaciekawieniem.
Wznowienie gry rozpoczęło się
od podania Gabriela do Natana. Ten natychmiastowo podał piłkę do Doriana na
drugiej połowie. Dorian w ciągu sekundy podał do Marcela, który już stał za
linią trzech punktów.
77 : 73
Patrick pokręcił głową z
niedowierzaniem. Rozpoczynał Henry i piłka już leciała do Patricka, gdy wybił
ją Dorian. Natychmiast skierował ją do Nataniela. Natan podał do Marcela.
77 : 76
Dwie minuty do końca. Patrick
był przy piłce. Blondyn korzystał ze wszystkich swoich umiejętności, aby
dotrzeć pod nasz kosz. Gdy rzucił, już zaczął stepować, gdy nagle, jak spod
ziemi, wyrósł Gabriel. Najwyżej skaczący z nas, z okrzykiem na ustach, wybił
piłkę spod kosza. Upadł ciężko na parkiet. W tym czasie piłka, slalomem
powędrowała od Nataniela, przez Doriana do Marcela.
77 : 79
— Nie! — krzyknął Patrick.
Minuta do końca gry.
Podanie do Patricka. Monarcha,
który już tyle razy się dziś potknął, gnał przed siebie. Oddychając ciężko,
dotarł pod nasz kosz. Przymierzał się do rzutu, ale gdy tylko Gabriel skoczył,
by znów go zablokować, on podał piłkę do Henry’ego.
Jednak jego rzut został
zatrzymany przez Dawida. Ten podał piłkę do Doriana. I znów, piłka dotarła do
Nataniela, następnie do Marcela.
77 : 81
— Do diabła! — Wstałem z
miejsca. — To takie ekscytujące.
Malwina trzymała clipboard
przy piersi.
— Dacie radę! Zostało pół
minuty!
Piłkę przejął Patrick. Rzucił
ze swojej połowy, nawet nie próbując kozłować.
80 : 81
— O cholera! — krzyknąłem. —
Macie wygrać, złamasy!
Piłka przechodziła z rąk do
rąk. Z drużyny do drużyny. W końcu Patrick przejął piłkę. Zerknął na zegar.
Dziesięć sekund. Miał szansę to zwyciężyć. Ruszył przed siebie, kozłując.
Wyminął Nataniela i Doriana. Ruszył do kosza. Udawał, że rzuca, ale tak
naprawdę podał do Henry’ego. Gdy skupiono na nim uwagę, piłka wróciła do
Patricka. Miał puste pole do rzucenia.
— Nie! — krzyknąłem. Trafiłby.
Na pewno by trafił! On ma szczęście!
— Och nie! — Malwina zasłoniła
usta dłonią.
Bruno milczał. Jego oczy
błysnęły.
Piłka odbiła się od parkietu.
Wszystko stracone.
Przynajmniej tak by było,
gdyby Dorian i Nataniel nie zdążyliby w porę wybić piłki rąk Patricka. Uderzyli
ją w tym samym momencie. Dorian lewą, a Nataniel prawą ręką.
Koniec meczu.
Na początku panowało dziwne
wrażenie jakby czas się zatrzymał albo wszyscy byli sparaliżowani. Ale
wystarczyła sekunda, aby wszystko wróciło do normy. Przez salę przetoczył się
gromki chór bólu, wyrażający niezadowolenie z powodu przegranej Irlandii.
Zrozpaczone fanki Patricka miały łzy w oczach.
— Udało się! — ryknął Gabriel.
— Tak jest! — zawtórował mu
Dawid.
Nataniel odetchnął,
podbierając się o własne kolana. Po chwili znalazł się przy nim Gabriel,
sprawdzając czy wszystko dobrze.
Marcel zakręcił dziwny piruet
i wpadł w objęcia Filipa. Natomiast Dorian zszedł z boiska, kierując się w
stronę szatni. Posłał jedno, znaczące spojrzenie kapitanowi.
Podszedłem do Marcela, aby mu
pogratulować. Jego uśmiech był uosobieniem szczęścia.
Dopiero wtedy spojrzałem na
Patricka. Wpatrywał się w sufit, podbierając boki. Policzki i oczy były
spuchnięte i czerwone. Kręcił głową, mrucząc coś pod nosem. Henry poklepał go
po ramieniu i dopiero wtedy się uśmiechnął.
— Gratuluję — oznajmił,
podając dłoń Natanielowi. — Mieliście więcej szczęścia niż ja.
— Nie. Nie mieliśmy —
odpowiedział. — Dalej zostajesz Królem Szczęściarzy.
Patrick wyszczerzył zęby. Łza,
która przemknęła po jego policzku, kontrastowała z tym gestem.
— Dziękuję — odpowiedział.
— Masz farta! — Uderzyłem
Nataniela w plecy. Spojrzał na mnie z bólem w oczach. — Gdybyś zawalił sprawę,
osobiście bym cię skopał. Ciebie też — dodałem, gdy Gabriel chciał już
powiedzieć. Spojrzałem w stronę trybun. — Ale daliście radę. Grat…
Zamarłem, gdy dostrzegłem na widowni
Gaspara. Stał tam, wyprostowany, w jasnej koszuli. Spod rękawów wystawała
tęczowa frotka. Jego szare oczy wpatrywały się w skupieniu w jakiś punkt na
boisku.
Moje serce zabiło jak szalone.
Ostatnio widziałem Gaspara prawie dwa miesiące temu. Nie zmienił się. Nawet
fryzurę miał tę samą. Coś skręciło mi się w żołądku, gdy przeniósł spojrzenie
na mnie. On także zamarł. Jego ciało drgnęło.
Kontakt wzrokowy był tak
intymny, że straciłem poczucie rzeczywistości. Ludzie przestali nas otaczać, a
dźwięki przestały do mnie docierać. Gaspar skinął głową. Powoli, ostrożnie,
jakby się bał, że spłoszy jakieś zwierze. Odpowiedziałem tym samym gestem.
Powoli, ostrożnie, dając znać, że dam się oswoić.
Wydawało mi się, że się
uśmiechnął, ale w tym samym momencie odwrócił się. I świat wrócił do normy. Po
raz drugi tego dnia.
— Mówiłeś coś? — zapytał
Gabriel.
— Gratulacje — dokończyłem. —
Idę stąd.
Schowałem ręce do kieszeni i
śladem Doriana, usunąłem się wcześniej z boiska.
***
— Dorian! — Marcel dogonił go
dopiero przy szatniach. Białowłosy obejrzał się przez ramię. Jego wyraz twarzy
nie zmienił się przez ostatnich kilka godzin. Biła z niego obojętność. —
Dorian. — Złapał powietrze i uśmiechnął się. — Rewelacyjna gra! Świetnie ci
szło.
Chłopak milczał przez jakiś
czas.
— To wszystko?
Marcel wyglądał na zbitego z
pantałyku.
— Eee… Nie wiem. Pomyślałem,
że skoro dzisiaj tak nam się dobrze grało… Wiesz, jak za dawnych czasów, to
może wyjdziemy gdzieś na jakieś zwycięskie… piwo. Wino? Nie wiem co piją w
Rzymie. Albo pizza! Chodziliśmy na pizze, nie? We Włoszech na pewno będzie
pizza, ha, ha!
Szare oczy Doriana były puste.
Marcel przełknął ślinę.
— Nie — odpowiedział dobitnie.
Uśmiech spełzł z twarzy Marcela.
— Dorian, czy coś się stało? —
zapytał pospiesznie, słysząc czyjeś kroki. — W podstawówce byłeś zupełnie inny.
W gimnazjum też. W liceum urwał nam się kontakt, ale…
— Nic się nie stało — zapewnił
powoli Dorian. — Kontakt się urwał. I tyle.
— Pomyślałem, że można to
nadrobić. Razem z Natanem i…
— Posłuchaj. — Przerwał mu
brutalnie. — Nie jesteśmy przyjaciółmi. Prawdopodobnie nigdy nie byliśmy. Nie
chcę być twoim przyjacielem ani przyjacielem tego odrażającego odmieńca.
— O-Odrażającego odmieńca?
Masz na myśli…
— Nataniela, tak. — Skinął
głową. — Ja nie potrzebuję przyjaciół, Marcel.
Chyba po raz pierwszy wypowiedział
jego imię. W zestawieniu z uroczym „Marcepanem”, którym zwykł go nazywać, teraz
zabrzmiało to obco i odlegle. Jakby wcale się wcześniej nie znali. Słowo
pozbawione było jakichkolwiek uczuć i emocji. Brakowało w nim śladu wspomnień.
— Naprawdę się zmieniłeś —
stwierdził w końcu Marcel, poważniejąc. — Dorian, którego znałem, nie mówiłby
tak o kimś kogo znał i samemu zaoferował przyjaźń.
— Za to Marcel, którego
znałem, właśnie tak by powiedział.
— Nie chcesz nas znać? Nie
chcesz z nami znów grać w kosza?
Pokręcił głową.
— Gram tylko dla Brunona.
— W takim razie… Przykro mi.
— Mnie nie.
Obrócił się na pięcie i wszedł
do szatni. Marcel nie wiedział co ze sobą zrobić. Wejście do szatni zapewniłoby
mu niezręczną ciszę, którą z zasady zwykł unikać. Dlatego postanowił się
wycofać do korytarza i poczekać na resztę drużyny. Ledwo minął róg, zobaczył
Oliwiera opartego o ścianę. Ich spojrzenia się skrzyżowały.
— Ja… — zaczął Marcel.
— Słyszałem.
— Nieładnie podsłuchiwać.
Oliwier uśmiechnął się groźnie.
— Blefuje — oznajmił.
Marcel uniósł brwi. Przez
chwilę nie mógł skojarzyć faktów.
— Kto? Co?
— Mianownik.
— Oliwier…
Oblizał wargi. Marcel
zauważył, że zawsze tak robił, gdy ktoś domagał się od niego odpowiedzi.
— Dorian. Blefuje. Kłamie. —
Odepchnął się od ściany. Podszedł do Marcela i wzruszył ramionami. — Tak to
widzę — dodał.
— Czemu tak sądzisz?
— Bo przeważnie, jak komuś nie
zależy, to nie robi szopki. Bez takich dramatycznych słów. Po prostu ma się to
gdzieś.
— Nie wiem co o tym myśleć.
— Nie myśl — poradził Oliwier.
— Świętuj. Dotarliśmy do półfinałów.
— Będziemy grać z… Francją.
— Wiem. — Oliwier skinął
głową. I tylko tyle. To znaczyło, że zakończył temat. — Idę do szatni.
Marcel obserwował jego
oddalającą się postać i skinął głową. Ruszył za nim, słysząc jak i reszta
drużyny się zbliża. Rozmyślał o dzisiejszym meczu. O wspaniałej współpracy
między nim, Dorianem a Natanielem. Przez chwilę czuł się jak wtedy. Może z
pewnymi różnicami, ale czuł się naprawdę dobrze z myślą, że znów zagrał z
Dorianem. No i w końcu dołączył do nich Nataniel.
Gdy wszedł do szatni, zobaczył
jedynie kawałek Doriana, który znikał za korytarzem prowadzącym pod prysznice.
Niestety, nie wszystkie
przyjaźnie są wieczne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz