sobota, 28 marca 2020

Gorąca czekolada - rozdział 6 - Jego nocna rozmowa


Rozdział 6 
Jego nocna rozmowa

Zerwałem się z łóżka, nieświadom tego co wydobywało się z ust. Moje ciało drżało, zlane potem. Przejechałem dłonią po rozgrzanym czole i złapałem oddech, bo ciemność zaczęła być przytłaczająca. Kojące, błękitne światło w głębi pokoju trochę mnie uspokoiło, gdy mój wzrok zaczął poprawnie funkcjonować. Wiedział o tym tylko mój ojciec, ale od ósmego roku życia zawsze spałem z zapalonym światłem. Gdzieś musiało być jego źródło, bo inaczej bym zwariował. Właśnie w takich momentach czułbym się znów jak wśród tych czarnych garniturów i sukienek…
Czemu dzisiaj? Czemu dzisiaj musiało mi się to przyśnić? Mój najgorszy dzień, do którego wciąż i wciąż wracałem. Czułem jak bezsilnie zataczam koła, by znów znaleźć się w tej chłodnej samotności.
Oderwałem dłoń od czoła, a włosy opadły na moją twarz, przysłaniając widoczność.
Błękitne, delikatne światło przypomniało mi, że jestem w swojej sypialni, gdy rozrysowywało przyjaźnie zarysy prostych i starych mebli. Przetarłem oczy i wypuściłem powoli powietrze z płuc, przyzwyczajając wzrok do półmroku.
Dopiero teraz dotarły do mnie dźwięki. Na szczęście nie były to kościelne dzwony, a wiatr za oknem, zrywający okrutnie liście z drzew. Słyszałem ich szum i szelest, tak bardzo przypominający czyjeś kroki. W ich rytm wpadało tykanie mechanicznego zegara, który dostałem na ostatnie urodziny od taty. Rzekomo był to antyk.
Tryby klekotały tak głośno, że dziwiłem się sam sobie, iż potrafiłem tu zasnąć. Coś było nie tak z tym zegarem. Planowałem iść z nim do zegarmistrza, ale jak zawsze odwlekałem to w przyszłości, bo nie widziało mi się podróżować z tym zegarem w autobusie.
Odgarnąłem jeszcze raz włosy, bo kilka kosmyków uparcie wracało na oczy i dopiero wtedy wyszedłem spod ciepłej kołdry, ześlizgując się bosymi stopami na podłogę. Odnalazłem kapcie i pozwoliłem sobie na zejście z łóżka. Podrapałem się po głowie i opuściłem pokój. Rozlazłym krokiem zszedłem po schodach, kierując się do kuchni. Znałem ten dom na pamięć, nawet nie musiałem specjalnie się rozglądać. Na upartego mógłbym mieć też zamknięte oczy, ale czasami ojciec zostawiał na korytarzu jakieś pudło, a wtedy bywało nieprzyjemnie, gdy lokalizowałem je najmniejszym palcem u stopy. Protekcja kapcia niewiele wtedy dawała.
Do lodówki dotarłem półprzytomny, a jej światło prawie zmiotło mnie ze świata jak ciekawskiego wampira. Zamknąłem oczy, sięgnąłem po omacku po butelkę wody i wyjąłem ją. Nocą pozwalałem sobie tylko na picie wody. W końcu umyłem już zęby - dwa razy, a potem jeszcze wypłukałem płynem.
Usłyszałem kroki, a to oznaczało, że również i mój ojciec nie spał. Półokrągła kuchnia z wielkimi szybami, prowadzącymi do ogródka, była częstym miejscem naszych spotkań. Zwłaszcza nocami.
— Nie możesz spać? — zapytał z troską. On również na takiego wyglądał.
— Tylko trochę — odpowiedziałem, siłując się z nakrętką. — Chciało mi się pić.
— Możesz brać butelkę wody do swojego pokoju, wiesz o tym? — Sam podszedł do lodówki, sięgając kolejną.
— Po pierwsze: przyganiał kocioł garnkowi. Po drugie: woda nie byłaby odpowiednio zimna.
— No tak — pokiwał głową. — Lepiej się kładź. Jutro masz szkołę.
— Tak, wiem — westchnąłem ciężko. — Dobranoc, tato.
— Dobranoc.
Nasze nocne rozmowy w kuchni nie należały do najdłuższych, chociaż często bywały sprawozdaniem z minionego dnia.
Gdy wróciłem do siebie, usiadłem na łóżku i zamarłem. Ciemność potrafiła być przytłaczająca, ale nie myślałem o tym. Na swój sposób była nawet fascynująca. Chociaż kojarzyła się nie najlepiej, była częścią każdego człowieka. Nawet jeżeli starał się być dobry, noc i tak nadchodziła, by przypomnieć o wszystkim czego nie pamiętało się w świetle dnia. By mówić rzeczy, których się wstydziło w blasku słońca. By zapłakać w poduszkę, słysząc jedynie cisze. Choć ciemność była okrutna, była też ukojeniem.
— O czym ja myślę? — zapytałem sam siebie, powstrzymując łzę, która już uparcie kręciła się w oku. Noc była też napędem poważnych, filozoficznych rozważań, których potem się wstydziło, bo brzmiały zbyt szlachetnie i patetycznie.
Przerwałem rozmyślania i już chciałem się położyć, gdy coś uderzyło o moje okno. Podskoczyłem, jak zawsze, gdy gałąź pobliskiego drzewa szturchała szybę. Od kilku lat nie mogłem się do tego przyzwyczaić i prosiłem tatę o ścięcie tej przeklętej gałęzi dęba. Groziłem, że sam to zrobię, ale dać piłę i drabinę komuś takiemu jak ja to jak proszenie się o wypadek.
Wypuściłem powietrze i byłem w połowie drogi do poduszki, gdy znów coś uderzyło o szybę. Usiadłem, teraz już czujny. To nie brzmiało jak gałąź. Co jak co, ale w rozpoznawaniu dźwięków byłem naprawdę dobry. Ten był silny, precyzyjny. Gałąź uderzała niedbale, szorując po szybie, w zależności od podmuchu wiatru.
I znów, kolejny dowód, gdy w pokoju rozległ się dźwięk inny niż zapamiętane uderzenia gałęzi. Spojrzałem za ciemne okno, zaintrygowany, ale i przestraszony. Nie wierzyłem w zjawy, duchy czy upiory (tak jak Kajetan). Dźwignąłem się z łóżka i podszedłem do okna. Im bliżej byłem, tym chłodniej mi się robiło. Rozsunąłem zasłony i spojrzałem w esencję ciemności, którą pożerał las. Zmrużyłem oczy, próbując się czegoś dopatrzyć, a wtedy na drzewie wykonano niezgrabny ruch. Cofnąłem się o krok, zaskoczony.
Na drzewie siedziała jakaś postać, trzymając się mocno grubych gałęzi. W dłoni trzymała kilka żołędzi. Gestem kazała mu otworzyć okno. Było to tak abstrakcyjne, że sięgnąłem do klamki i uchyliłem je delikatnie, wpuszczając do środka chłód. No cóż, to było głupie…
— Amadeusz! — usłyszałem wśród świstu wiatru swoje własne imię. Skojarzył szybko ten głos i wszystko stało się jasne. Uchylił okno szerzej i przetarłem oczy. — Wyjdziesz?
Opadła mi szczęka.
— W… Wojtek? — spytałem szczerze zaskoczony. Właściwie to słówko „zaskoczony” nie oddawało pełni mojej konsternacji. — Co robisz na drzewie…?
— Siedzę — odpowiedział. Ponieważ było ciemno nie dostrzegałem jego mimiki, ale mógłbym się założyć, że uśmiechnął się szeroko i mrugnął do mnie. — To wyjdziesz?
— Czy ja dalej śpię…? — rzuciłem to pytanie w przestrzeń, a potem poczułem lekkie uderzenie w ramię. Schyliłem się, aby zgarnąć rzucony we mnie przedmiot z podłogi. — Żołądź? Rzuciłeś we mnie żołędziem?
— Teraz wiesz, że nie śpisz!
— Wiem, że nie jestem specjalnie obeznany z interakcjami międzyludzkimi, ale wydaję mi się, że twoja obecność przy moim oknie o drugiej w nocy i rzucanie we mnie żołędziami nie są szczytem kultury… Jak żeś tam wlazł?!
— Wspiąłem się — wzruszył ramionami. — A wasze ogrodzenie jest pożal się Boże. Zrobiłem duży krok i tyle…
— Wiedziałem, że powinniśmy zainwestować w psa — mruknąłem.
— Amadeusz, wyjdziesz? Chcę z tobą porozmawiać?
— O drugiej w nocy…?
— O tej godzinie najlepiej się rozmawia — zauważył, potwierdzając moją teorię, iż pod osłoną nocy mówi się to czego się wstydzi za dnia. Pytanie tylko: o czym chciał porozmawiać Wojtek?
— Zgoda, wyjdę… — burknąłem. — Ale, proszę cię, zejdź z tego drzewa, dobrze?
— Dobra, dobra — machnął ręką. — Będę czekał przy furtce.
Skinąłem głową, cofnąłem się i zasłoniłem okno. Zamarłem, gdy zasłony rozdzielały mnie i Wojtka. Przełknąłem ślinę. Nie wiedziałem czemu, ale czułem ekscytację. Czemu się tak czułem? Powinienem być zły, że ktoś mnie obudził… siedząc na drzewie. Może to jednak był sen?
Dyskretnie zerknąłem przez szparę w zasłonach, aby utwierdzić się w przekonaniu, że Wojtek schodzi z drzewa bez większych problemów. Przejechałem dłonią po twarzy i wycofałem się w głąb pokoju, odkładając żołędzia na szafkę nocną.
Ubrałem się ciepło, zastanawiając się nad tym co ja w ogóle robiłem. Przecież to do mnie niepodobne...
Otworzyłem drzwi i podskoczyłem przerażony. Za nimi, w ciemności stała jakaś postać. Dopiero po trzech scenariuszach morderstwa, zrozumiałem, że to mój tata.
— Przestraszyłem cię? — zapytał, opuszczając dłoń. Najwidoczniej chciał zapukać w drzwi, ale je otworzyłem w tym samym momencie.
— Nie — odpowiedziałem i odchrząknąłem.
— Czemu jesteś ubrany? Wydawało mi się, że z kimś rozmawiasz — stwierdził, spoglądając ponad moje ramię. Bystrym wzrokiem przejechał po wnętrzu pokoju. — Synu… — spojrzał na mnie poważnie. — Znów zmieniłeś ustawienie mebli?
— Klara powiedziała, że tak będzie bardziej feng shui.
— Nie znam kolesia — odpowiedział. Bardzo lubiłem go za fakt, iż mogliśmy sobie po przyjacielsku pożartować o tej godzinie, ale mimo wszystko jego wzrok domagał się wyjaśnień.
— Zadzwonił Wojtek — powiedziałem, myśląc, że lepiej pominąć sytuację z drzewem. — Przyjechał i chce chwilę pogadać. Chyba stało się coś ważnego.
— Wojtek? — powtórzył, zamyślając się. — Ten wielki?
— Ten sam.
— Źle mu z oczu patrzyło — oznajmił z niezadowoleniem. — Ale skoro się pofatygował taki kawał, może faktycznie coś się stało…?
— Wiedziałem, że zrozumiesz.
— Cóż mogę rzec? Jestem świetnym ojcem — westchnął, cofając się, aby zrobić mi przejście. — Tylko nie idźcie do lasu, proszę… Jest prawie pełnia.
— I co z tego? — zapytałem, kierując się w stronę schodów. Tata szedł za mną w swoich śmiesznych, nocnych kapciach, które przedstawiały twarz Homera Simpsona.
— Nie czytałeś Fałszywego wilkołaka? — zdziwił się szczerze.
— Nie, ale jesteś już którąś osobą, która o nim wspomina. Przeczytam — zanotowałem sobie na mojej liście rzeczy do zrobienia. — Nie musiałeś mnie odprowadzać do przedpokoju…
— I tak tu szedłem.
— Po co?
Zamrugał oczami i odgarnął włosy.
— Nie pyskuj.
Uśmiechnąłem się delikatnie i wyszedłem na zewnątrz. Zgodnie z moimi przewidywaniami było chłodno, jednak całkiem znośnie, biorąc pod uwagę warstwę ubrań jaką na siebie nałożyłem. Ciemność otaczała mnie z każdej strony, a blask księżyca niewiele dawał. Okolica wyglądała ponuro i mrocznie. Znałem ją jednak na tyle dobrze, że nie wahałem się w stawianiu kroków przed siebie.
Tak jak obiecał, tam się znajdował. Wojtek czekał przy furtce, siedząc na kamiennym murku. Miał ręce skryte w kieszeniach i uśmiechnął się do mnie. A przynajmniej tyle dostrzegłem, zbliżając się do niego.
— Cieszę się, że wyszedłeś — powiedział. — Prawdę mówiąc bałem się, że nie będziesz chciał…
— Wiele za tym przemawiało… — przyznałem, a on uśmiechnął się jeszcze szerzej.
— Ale jednak jesteś!
— Nie da się ukryć. O czym chciałeś porozmawiać?
— Hm. — Ta odpowiedź bardzo mnie nie zadowoliła. Chyba to wyczuł, bo ześlizgnął się z murku i stanął na równych nogach. Górował nade mną niebezpiecznie. — Czy możemy się trochę przejść?
— Nie mogę wchodzić do lasu — zaznaczyłem.
— A co? Wilkołaki?
— Tak — odpowiedziałem z powagą i minąłem go. Obejrzał się przez ramię, w stronę ciemnego lasu i podbiegł do mnie.
— Może pójdziemy pod to drzewo? Chciałem zobaczyć tę skrzynkę na listy z bliska — zaproponował. Wzruszyłem ramionami i skinąłem głową. Chociaż nie wiem ile mógł jej zobaczyć w nocy. Zmieniliśmy kierunek naszej trasy, zbliżając się powoli do samotnego i starego drzewa. Dawno nie podchodziłem pod tę górkę i zasapałem się lekko. Wojtek uśmiechnął się szeroko. — Dalej nie masz kondycji, co?
— Robię co mogę…
W świetle księżyca skrzynka na listy wyglądała o wiele bardziej ponuro niż w rzeczywistości. Była zrobiona z metalu, gdzieniegdzie pojawiała się rdza, zdobiąc ją starością. Aby ją otworzyć potrzebowało się klucza i siły, bo nie dawało się jej już tak łatwo otworzyć.
— Listonosz naprawdę zostawia tutaj listy? — Wojtek postukał metal, który wydał z siebie zdławiony odgłos.
— Nie zawsze — pokręciłem głową. — Zdarza się, że woli podejść do drzwi jak się spieszy. Chociaż on akurat lubi tę górkę… Chodził tu, gdy moja babcia jeszcze żyła. Czasem się spotykali, aby chwilę porozmawiać — uśmiechnąłem się lekko, przejeżdżając dłonią po zimnym metalu. — Bez dziadka czuła się samotna…
— Rozumiem — pokiwał głową. — Może powinna tutaj postawić jakąś ławeczkę?
— Chciała, ale nie zdążyła… To nieistotne. Powiedz mi czemu tu przyjechałeś? Jest druga w nocy… Twój tata się nie będzie martwił? — zapytałem, pomijając słowo „rodzice”. Wiedziałem, że i jego mama zmarła. Wojtek nieco spochmurniał.
— Nie, nie będzie się martwił — zapewnił.
— Jeżeli byś spadł z tego drzewa i złamał rękę…
— Przestań być taki troskliwy, co? — przerwał mi. — Nic mi nie jest. Chciałem o czymś z tobą pogadać. Zapytać się… właściwie.
— W takim razie o co chodzi? — zapytałem, chowając dłonie do kieszeni.
Wojtek odchrząknął i również schował dłonie do kieszeni. Rozejrzał się, jakby chciał się upewnić, że nikogo nie ma. W miarę jak moje oczy przyzwyczajały się do mroku, widziałem więcej szczegółów na jego twarzy, dalej jednak okrytych ciemnością.
— Powiedz mi… zawsze mieszkałeś tutaj? — Podbródkiem wskazał na mój dom. Pokręciłem głową w odpowiedzi.
— Nie. Przeprowadziłem się tutaj pod koniec podstawówki.
— Tak myślałem — pokiwał głową. — Wiesz, mam dziwne wrażenie, że już się kiedyś spotkaliśmy. I dręczy mnie to już od miesiąca, bo próbuję sobie przypomnieć gdzie…
Uniosłem brew. To była ta pilna sprawa?
— Może coś ci się przyśniło? Albo pomyliłeś mnie z kimś innym? Uwierz mi, nie zapadam tak głęboko w pamięci…
— Nie, nie, nie! — pokręcił głową i przystawił jedną dłoń do czoła. Rozmasował je, jakby coś go bolało. — Jestem pewien, że to byłeś ty! Nosiłeś okulary jak byłeś dzieckiem?
Spojrzałem na niego czujnie.
— Skąd to wiesz…?
— Widzisz! Mówiłem ci, że to ty! — uśmiechnął się szeroko. — Po prostu to czułem! I obiecałem sobie pamiętać o tym dniu, ale minęło tyle lat… Teraz ledwo to widzę — mówił podekscytowany. — Ale tam były takie brązowe drzwi i prowadziły do pokoju, w którym nie było prawie nic poza pianinem i kilkoma półkami z książkami! — tłumaczył, przedstawiając swoje wspomnienie jak najlepiej. A ja poczułem palący ból w okolicach skroni. Również i moje wspomnienia chciały wypłynąć na wierzch. — I jeszcze było tam takie zdjęcie…!
— Czarno-białe — wtrąciłem, również podekscytowany. Zawahałem się i uspokoiłem. Czemu też byłem tym podekscytowany? — Czarno-białe zdjęcie gór… Zdaje się.
— Tak! Właśnie tak! — przyznał. — Ha, ha! Mówiłem, że się spotkaliśmy? To prawie jak dotyk przeznaczenia, nie sądzisz?
Ciężko mi było się z nim zgodzić lub nie, dlatego postanowiłem milczeć. Kojarzyłem ten pokój, to oczywiste. Mogłem grać tam na pianinie, ćwiczyć i się uczyć. Jednak nie potrafiłem tam wstawić Wojtka. Próbowałem ze wszystkich sił, ale jak i kiedy się tam znalazł?
— Faktycznie, mówisz o tym samym pokoju, w którym zwykłem grać — przyznałem. — Ale nie potrafię cię w nim odnaleźć…
— Bo to było dawno temu. Dopiero teraz sam sobie o tym przypominam! Tylko… co ja robiłem wtedy u ciebie w domu?
— To nie był mój dom — pokręciłem głową. Podszedłem do wierzy i oparłem się o nią plecami. — Byłeś w pracy mojego taty.
— W pracy…? — powtórzył zaskoczony. — Ale…
— Mój tata jest… — zacząłem powoli. — właścicielem zakładu pogrzebowego.
Na wzgórzu zapadła cisza. Sam nie wiem czemu się do tego przyznałem. Przeważnie ludzie reagowali nerwowym chichotem i szybko zmieniali temat. Lub szybko się oddalali, znajdując ciekawe wymówki. Już w podstawówce nauczyłem się nie mówić kim jest mój tata z zawodu. Więc czemu powiedziałem to teraz? Jemu?
— To by się zgadzało — szepnął Wojtek, trochę za bardzo szczęśliwy. Takiej reakcji jeszcze nie doświadczyłem.
— Zgadzało…? — zapytałem.
— Pojechałem z tatą i ciocią, jego siostrą, aby załatwić jakieś formalności związane z pogrzebem babci… — przypominał sobie rzeczy, o których wolałbym nie słyszeć. Jednak wszystkie prowadziły do tego, że faktycznie już się spotkaliśmy. — Miałem kilka lat, nie pamiętam wszystkiego, ale pamiętam, że mnie wtedy zabrali… I nie chciałem siedzieć na dole, więc… ktoś, już nie pamiętam kto, zaproponował mi, abym poszedł na górę, bo tam był chłopiec w moim wieku…

Grałem na pianinie, ledwo co wyuczoną melodię. Starałem się trafić w klawisze, skąpane w słonecznym blasku. Za oknem trwała zima, a jednak ten dzień był nawet ciepły. Na dole panowało lekkie zamieszanie, które ignorowałem. Zagłuszałem to wszystko dźwiękami pianina. Moi rodzice rozmawiali z jakimś mężczyzną i, najprawdopodobniej, jego siostrą. Ich szloch był przytłaczający, dlatego wygłuszałem to pianinem najlepiej jak potrafiłem. Perfekcyjnie stawiane dźwięki potrafiły zagłuszyć cierpienie z głosów obcych ludzi.
Tego chciałem.
Zatrzymałem się na chwilę. W pokoju zapadła cisza, wśród której usłyszałem jak ktoś uchyla drzwi. Obejrzałem się za siebie i mignęła mi nieznana postać. Nie potrafiłem jej zidentyfikować…
Był to młody chłopiec, mniej więcej w moim wieku. Ubrany w t—shirt i jeansy, wyglądał na zagubionego. Miał burzę jasnych, brązowych włosów, które falowały zabawnie na jego głowie. Brązowe oczy przyglądały mi się z ciekawością.
Cześć — powiedział.
Cześć — odpowiedziałem powoli. Zastanawiałem skąd on tu się wziął? Najprawdopodobniej przyjechał z tymi, co byli teraz na dole. Żałowałem, że nie mogłem jeszcze wrócić do domu. Mama przyjechała tu ze mną, aby chwilę posiedzieć i… Co tu robisz? — zapytałem, trochę nieuprzejmie.
Nie wiem. — Dalej stał w drzwiach. Trochę smutny. — Powiedzieli mi, abym tu przyszedł.
Obserwowałem go jakiś czas. Chłopak nie wiedział co zrobić, więc rozejrzał się po pokoju. Skupił wzrok na zdjęciu, które zrobiła moja mama, gdy byliśmy w minione wakacje w górach. Przesunąłem się trochę na mojej ławeczce do pianina, aby zrobić mu miejsce.
Umiesz grać? — zapytałem.
Nie. A ty umiesz? — spytał głupio. Pokiwałem głową.
Przed chwilą grałem.
To byłeś ty?
Nie wierzysz mi?
Myślałem, że tylko dorośli grają na pianinie…
Wiek tego nie określa — prychnąłem głośno. — Chcesz pograć czy nie?
Wahał się dosłownie chwilę.
Chcę — odpowiedział.
Usiadł obok mnie. Był trochę niższy ode mnie, ale wzrost tutaj nie miał znaczenia.
Dobra, nauczę cię czegoś.
Serio? Byłoby fajnie.
Dobra, to powtórz za mną. To jest proste — powiedziałem, wygrywając powolną melodię, zatrzymując się na kolejnych klawiszach, aby zapamiętał kolejność. — Powtórz.
J-Jasne — pokiwał głową i powtórzył dźwięki, robiąc dłuższe pauzy. Jednak po kilku próbach udało mu się i był z tego całkiem dumny.
Gratuluję — pochwaliłem go.
Ale fajnie! — zagrał jeszcze raz. Teraz już tu nie było tego niepewnego chłopca sprzed kilku chwil. Uśmiechał się szeroko i z fascynacją powtarzał dźwięki, których go uczyłem. Byłem dumny, że miałem tak pojętnego ucznia, ale z czasem okazało się, że potrafił zagrać tylko jedną melodię, bo na innych się gubił.
Jednak to go nie zrażało i uparcie próbował dalej, wystawiając język i odgarniając co jakiś czas swoje włosy. W końcu gra na pianinie nas znudziła, więc usiedliśmy sobie pod ścianą, obserwując półkę z książkami. Były tam takie mądre terminy jak „encyklopedia”, „słownik” i „leksykon”.
Ktoś ci umarł? — zapytałem.
Babcia — odpowiedział powoli. — Nie znałem jej za dobrze…
Przykro mi. Moja mieszka pod miastem — wyjaśniłem. — Drugiej prawie nie znam. Smutno ci?
Sam nie wiem — wzruszyłem ramionami. — Wszyscy dookoła mnie płaczą, a ja jakoś nie potrafię. Jest mi smutno, ale nie tak bardzo jak powinno…
Może po prostu jesteś silny?
Spojrzał na mnie z gwiazdkami w oczach.
Jak Superman?
Ee… tak, jak Superman.
Ale czad! — przyznał. — Mógłbym latać!
Nie próbuj…
Ha, ha! — zaśmiał się wesoło. — Spokojnie, spokojnie! Jedynie potrafię się wysoko wspinać na drzewa. Ale to i tak fajnie.
Jak Huckleberry Finn.
Kto?
Nie znasz go? — zapytałem trochę poruszony. Wstałem i podszedłem do półki z książkami. Pominąłem te trudne tytuły i sięgnąłem po wysłużony, kremowo—pomarańczowy egzemplarz z czarnym, ładnym tytułem „Przygody Hucka”. — Proszę — powiedziałem, podając mu książkę.
Hm? Nie zdążę przeczytać — odpowiedział, przyjmując ją i badając jej grubość.
Mogę ci pożyczyć.
Pożyczyć? — zdziwił się.
Tak. Mój tata twierdzi, że zawsze należy pożyczać książki, bo dzięki temu pomagamy drugiemu człowiekowi.
Ale… ty tak sobie rozdajesz książki?
Nie. Jesteś pierwszy wobec kogo stosuję tę regułę. Mam nadzieję, że ci się spodoba.
Dzięki — spojrzał na okładkę. — Hm… No to ja też ci coś dam — powiedział, wstając z podłogi i sięgając do kieszeni. Gmerał w niej chwilę, szukając czegoś, a sądząc po odgłosach, w kieszeni nosił o wiele więcej rzeczy niż powinien. — O!
Wyciągnął najpierw długi sznurek, który okazał się należeć do jojo. Podsunął mi podarunek pod nos i uśmiechnął się szeroko.
Naprawdę? Mogę?
Jasne, że tak — pokiwał głową. — W domu mam drugie. Sam nie wiem skąd się tu znalazło — przyznał powoli.
Dziękuję — odpowiedziałem, przyjmując podarunek. Uśmiechnęliśmy się do siebie, widząc się najprawdopodobniej ostatni raz w życiu.

— Faktycznie… Byłeś tam — przyznałem cicho, a Wojtek rozpromienił się. Jego twarz była teraz najjaśniejszym punktem.
— Ha! Wiedziałem! Wiedziałem! — powtarzał dumny z siebie. — Dlatego już pierwszego dnia w szkole mi się z kimś skojarzyłeś!
— Dlatego się mnie trzymałeś…?
— To i był jeszcze drugi powód, o którym mówiłem — pokiwał głową.
— Nie wierzę, ale byłeś wtedy ode mnie niższy — zauważyłem, spoglądając w górę. Matka Natura jednak potrafiła być nie fair. Wojtek roześmiał się wesoło.
— Trzeba było pić mleko.
— Piłem… — odparłem ponuro. — To naprawdę niesamowite. Rzeczywiście się wtedy spotkaliśmy. — W moim sercu zrobiło się tak jakby cieplej. — I dostałem ochrzan za to, że dałem ci książkę — przyznałem, kręcąc głową. — Jednak mój tata nie był taki chętny w pożyczaniu jak się okazało.
Wojtek zaśmiał się jeszcze głośniej, kręcąc głową.
— Stary, to po prostu przeznaczenie, abyśmy się trzymali razem — oznajmił, pewny siebie. — Już i tak jesteśmy przyjaciółmi.
Jesteśmy przyjaciółmi…? Tak powiedział? Czy naprawdę miał mnie już za przyjaciela?
— Czuję się jakby coś się odblokowało w mojej głowie — odetchnął z ulgą. — Jest mi jakby lżej.
— To rzeczywiście miłe uczucie — przyznałem, nie wspominając o fakcie, że ostatnio mi się to śniło. Ten pokój, ta melodia. — Tylko dalej nie rozumiem dlaczego musiałeś pogadać o tym o drugiej w nocy.
— Bo w nocy najlepiej się rozmawia.
— W nocy najlepiej się śpi — podkreśliłem ostatnie słowo.
— Jesteś na mnie zły? — zapytał. — To było dla mnie bardzo ważne, aby wyjaśnić tę sprawę… Odważyłem się dopiero dzisiaj i chciałem porozmawiać jak najszybciej.
— Mogłeś zadzwonić. Teraz mój tata będzie snuł jakieś domysły…
— Co? — zdziwił się.
— Nic. Nieważne — pokręciłem głową. — Nie jestem na ciebie zły. Prawdę mówiąc czuję się… ważny — zmarszczyłem czoło, nie wiedząc jak to określić. — Aby chcieć ze mną pogadać, tak pilnie? Nie spotkałem się z czymś takim w moim życiu…
— No to czas najwyższy. — Poklepał mnie po ramieniu. — Może teraz ty chcesz coś wyrzucić z siebie?
— Proszę? — zdziwiłem się.
— Dawaj. Jeżeli chcesz się wyżalić, to teraz masz szansę — zaproponował, siadając na ziemi. Aż mnie przeszedł dreszcz.
— Wstawaj, jest zimna… Dostaniesz wilka.
— Obiecujesz? — Uniósł sugestywnie brwi.
— Nie mów mi, że ty też czytałeś to coś o wilkołakach…
— Tak. Kajetan mi pożyczył.
— Słowo daję, muszę to przeczytać — pokręciłem głową. Ukucnąłem przed nim, starając się nie dotknąć ziemi niczym innym niż stopami. — Wojtek, nie mam nic do wyżalania. Lepiej wracaj już do domu, bo jutro będziesz nieprzytomny na lekcjach.
— Jutro jest sobota…
— Odrabiamy jeden dzień…
— Nie interesuje mnie to. — Uniósł palec. — Sobota to sobota, psia mać! Zostaję w domu i śpię.
Pokręciłem głową.
— Nawet jeżeli ty tak chcesz zrobić, ja muszę się wyspać. Poza tym jestem jeszcze jutro umówiony.
— Umówiony? — powtórzył. — Z kim?
— Z Sylwestrem — powiedziałem. Miałem wrażenie, że cały koncert odbył się kilka dni temu, podczas gdy tak naprawdę minęło kilka godzin odkąd opuściłem JazzGot.
— Z Sylwestrem? Ze starszym bratem Seweryna, Sylwestrem? Zachlajmordą Sylwestrem?
— Chyba nie masz o nim najlepszego zdania.
— Sam Seweryn nie ma o nim najlepszego zdania — prychnął. — Nie idź.
— Proszę? Czemu nie? Obiecał mi darmową kawę.
— Idziesz tylko dla darmowej kawy?
— Tak — pokiwałem głową. Wojtek jakby się trochę uspokoił. Jednak dalej patrzył na mnie podejrzliwie.
— Nie zadawaj się z nim — poradził mi. — Po tej kawie lepiej już nie utrzymuj z nim kontaktu.
— Zobaczymy — westchnąłem, kręcąc głową. — Odkąd poznałem was, utrzymywanie kontaktu z ludźmi nie wydaje się być takie złe…
Uśmiechnął się szeroko.
— Mówiłem, że w nocy są najlepsze rozmowy? Nie wstydzisz się tak bardzo swoich uczuć.
Jego słowa, o dziwo, miały trochę sensu. Faktycznie, ostatnie stwierdzenie bardzo do mnie nie pasowało. Dopiero gdy sobie to uświadomiłem, poczułem, że się rumienię. Co także nie było w moim stylu.
— Cieszę się, że to jednak byłeś ty — przerwał tę chwilę ciszy. Przejechał dłonią po twarzy. — Naprawdę się cieszę.
— Nie zasypiaj — szturchnąłem go. — Może chcesz tutaj przenocować…?
— Nie, nie — pokręcił głową i wstał spod drzewa. Również i ja się wyprostowałem, ignorując lekki ból w łydkach. — Muszę wrócić do domu. Ale dzięki. Chyba faktycznie zacznę się zbierać. Jesteś pewien, że nie chcesz o niczym pogadać? W zamian za to, że cię wyciągnąłem na zewnątrz?
— Naprawdę nie trzeba — zapewniłem. — Jednak będę miał to zanotowane.
Skinął głową.
— W takim razie będę się zbierał.

***

Po tym jak Wojtek odjechał samochodem (staliśmy przy srebrnej Toyocie jeszcze kilka minut, gadając, a potem patrząc na siebie w milczeniu) i po tym jak mój tata, udając że znów schodzi do lodówki, wypytał się mnie o wszystko co możliwe, wróciłem do swojego pokoju.
Oparłem się o drzwi i odetchnąłem. Dobrze mi znana błękitna poświata była kojąca. Zdjąłem bluzę i dopiero wtedy spojrzałem na zegarek. Było już po trzeciej. Za kilka godzin musiałem wstać. Nim jednak skierowałem się do łóżka, podszedłem do mojej szafy i otworzyłem ją.
Ukucnąłem, aby móc wyjąć jedno z kilku metalowych pudeł, w których trzymałem przedmioty z dawnych lat. Nie byłem sentymentalny i nie wracałem do nich. Jednak dzisiejsza rozmowa mnie do tego zmusiła. Kazała mi zajrzeć do wspomnień, które były lekkie i ciepłe. W których moja mama i tata, ramię w ramię, próbowali dać siły tym, którzy ją gubili po stracie bliskich osób. Dzielili z ludźmi ból, którego nie dawało się opisać. Licząc ich łzy, słuchając ich drżącego głosu…
Zaznajomieni ze śmiercią, wiedzieli jak przekuwać rozpacz w nadzieję. Nie potrafiłem jeszcze wtedy zrozumieć ich uczucia miłości, które ściśle wiązało się z odchodzeniem z tego świata. Jednak było tyle rodzajów miłości, które razem pożegnali. Rodziców do dziecka. Dziecka do rodziców. Brata do siostry. Siostry do brata. Brata do brata. Siostry do siostry. Przyjaciół do przyjaciół. Wnucząt do dziadków. Dziadków do wnucząt. I zaznajomieni z tyloma rodzajami miłości, znali o wiele więcej uczuć i rozumieli świat o tyle lepiej niż ktokolwiek inny.
Nieważne jak okrutna była śmierć, oni mogli i potrafili z nią współdziałać. Aż w końcu okrutnie odebrała nam tę jedyną kobietę, którą z ojcem tak bardzo kochaliśmy. Moja mama odeszła z tego świata, taka piękna i taka młoda. A mój ojciec sam wyprawił dla niej całą ceremonię pogrzebową.
— Bo chciałem z nią być do samego końca — tłumaczył mi po latach. — Moja miłość do twojej mamy nie umarła wraz z nią.
I zrozumiałem czym jest miłość. Uczuciem, które się nie kończy.
Drżącą dłonią sięgnąłem do metalowego pudła. Odgarnąłem stare resoraki i pożółkłe już koperty z moich zabaw w listonosza. Zaraz pod nimi leżało czerwone jojo. Stare, nieużywane, z supłem na sznurku. Wyciągnąłem je z pudła i uniosłem na wysokość oczu.
— Przeznaczenie, tak? — zapytałem, bawiąc się zabawką między palcami. — Jakie przeznaczenie…?
Usiadłem na podłodze i skuliłem się, trzymając jojo blisko siebie. Zrobiło mi się tak smutno, tak zimno. Nie pozwalałem sobie nigdy na to, aby emocje ze mnie ulatywały, ale teraz czułem się taki słaby. Nie mogłem i nie chciałem tego powstrzymywać.
Ciemność nocy obnażyła moje pragnienia i obawy. A więc kilka łez poleciało z moich oczu i kapnęły na jeansy. Przełknąłem ślinę i zadrżałem.
— Dlaczego już cię tu nie ma…? — szepnąłem, zamykając oczy. — Dlaczego odeszłaś? Przecież dalej cię kocham… mamo…
Przetarłem oczy, ale łzy leciały dalej.
Czemu płakałem? Przecież obiecałem sobie już dawno temu, że nie będę tego robił. Czy to jego wina?
Spojrzałem na jojo. To on mnie zmusił do powrotu do tych ciepłych dni. To on kazał mi znów o tym myśleć. Wróciłem do domu, w którym witała mnie mama. Do domu, w którym ojciec wracał zmęczony, ale szczęśliwy. Do domu gdzie ja miałem rodziców. Do domu, w którym była miłość obojga rodziców.
Czy mama zaakceptowałaby syna geja? Tak, myślę, że tak. Nie była złą osobą. Ile to razy wyobrażałem sobie, że mówię jej o tym, a ona mnie przytula i głaszcze po głowie, rozumiejąc wszystko, nie potrzebując moich słów.
— Mamo — szepnąłem, połykając kolejne łzy. — Tęsknię za tobą… Tak bardzo za tobą tęsknie! — Prawie zawyłem, ale nie pozwalałem sobie na to, aby krzyknąć. Po prostu otwierałem usta i udawałem, że krzyczę.
Uspokoiłem się dopiero po jakichś dziesięciu minutach. Rozluźniłem moje mięśnie i położyłem się na podłodze, wpatrując się w ciemny sufit. Nawet nie pamiętałem kiedy zasnąłem. Wiedziałem jedynie, że na chwilę przed odpłynięciem, uśmiechnąłem się w ciemnościach. Bowiem skojarzyłem, że melodię, którą Wojtek grał na pianinie na początku września, gdy zwabił mnie do sali klubu muzycznego… to była ta sama melodia, którą go uczyłem tyle lat wcześniej…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz