Rozdział 7
Jego Królewska Mość
Jego Królewska Mość
W trakcie trwania października, miały
miejsce trzy dziwne wydarzenia, które jeszcze kilka tygodni temu nie miały
prawa się wydarzyć. Myślę, że zacznę od końca.
Do Wszystkich Świętych został jeszcze
tydzień, a ja przygotowywałem się na najgorsze. W tym sensie, iż
najprawdopodobniej cała ulica przed domem zostanie kompletnie zakorkowana, a ja
sam nie będę miał prawie dostępu do niczego co będzie się znajdowało za
murkiem. Dlatego razem z tatą przygotowaliśmy się na najgorsze i powoli gromadziliśmy
jedzenie, aby nie musieć kołować do miasta i z powrotem. Zajęłoby nam to z pół
dnia.
Tego dnia, gdy poznałem jednego z
najdziwniejszych, ale jednocześnie jednego z najbardziej oryginalnych ludzi w
moim życiu, siedziałem w salonie, oglądając film o gangsterach. Było w nim dużo
strzałów, poważnych twarzy i eleganckich mężczyzn wśród pięknych kobiet. Już
zacząłem się zastanawiać czy tak się nie przebrać na Halloween (jako gangster,
nie piękna kobieta!), zadzwonił domofon.
Na początku miałem wrażenie, że mi się
przesłyszało, bo dźwięku tego nie słyszałem od kilkunastu miesięcy. Ostatnio
skorzystała z niego moja ciocia, a z tym spotkaniem też nie wiązałem
szczęśliwych wspomnień, bowiem ciocia dyskretnie przybyła wybadać czy plotki o
mojej orientacji są prawdziwe. Tata przegonił ją z nienagannymi manierami i od
tamtej pory nie utrzymywali kontaktów.
Dlatego gdy pomyślałem, że znów wróciła
ciocia, zrobiło mi się niedobrze. Domofon musiał zadzwonić drugi raz, abym
pośpiesznie dźwignął się z kanapy i poszedł do kuchni. Wyjrzałem za okno, aby
dowiedzieć się kto dobijał się do domu o dziesiątej rano w sobotę.
Za murkiem stał młody mężczyzna w czarnym
płaszczu, leżącym na nim wręcz idealnie, prezentując silne barki i męską talię.
W porównaniu z nim wyglądałem na prostokąt. Zaraz za nim stał ładny samochód,
który odbijał w szybie światło słońca. Facet poprawił okulary przeciwsłoneczne
i dostrzegłszy mnie w oknie, skinął na mnie.
Odpowiedziałem mu tym samym i ruszyłem do
drzwi, zakładając na siebie własny płaszcz. Odgarnąłem włosy i wyszedłem na
zewnątrz. Nie było tak zimno jak się spodziewałem. Pewnie dlatego mój gość stał
w rozpiętym płaszczu i koszuli, która ujawniała kawałek jego bladej skóry.
— Cześć — rzucił, gdy się zbliżyłem i
wyciągnął do mnie rękę nad murkiem. Jego ton głosu wskazywał na to jakbyśmy się
znali, ale jestem pewien, że zapamiętałbym kogoś takiego. Powalał ogładą i
elegancją.
— Cześć… — odpowiedziałem niepewnie, ale
uścisnąłem mu dłoń. Zerknąłem dyskretnie do samochodu, aby odszukać ewentualnych
gości, ale auto było puste. Odetchnąłem z ulgą: ciocia nie przyjechała.
— Przepraszam, że zawracam głowę —
powiedział ze świetnie udawaną skruchą. — ale kompletnie się zgubiłem. Czy
wiesz może, jak trafię na cmentarz?
— Myślę, że jak potrąci cię samochód,
możesz mieć szanse…
Chłopak zamarł na chwilę, a potem
uśmiechnął się szeroko, ale przy tym wszystkim, tak jakby… groźnie?
— Bystra odpowiedź — pochwalił mnie. —
Jednak chciałbym trafić tam jako żywy. Chcę kogoś odszukać… — rozejrzał się. —
Słyszałem, że w tej okolicy jest cmentarz, którego szukam, ale tyle tu
rozjazdów i bocznych ścieżek, że mój GPS zwariował. Byłbym wdzięczny za
wskazanie mi kierunku.
— Nie ma sprawy — odpowiedziałem. —
Wystarczy, że teraz pojedziesz prosto — wskazałem mu poprawny kierunek. —
Cmentarz będzie po prawej.
— Naprawdę? Nareszcie — warknął sam do
siebie i przejechał dłonią po twarzy. — Myślałem, że już się zgubiłem. W takim
razie będę jechał… Dziękuję za twoją pomoc. Niech ci Bóg w dzieciach
wynagrodzi.
— To dopiero przekleństwo — zauważyłem. Uśmiechnął
się, tym razem przyjaźniej.
— W takim razie niech ci po prostu ktoś
to wynagrodzi.
— Jedziesz na cmentarz, zgadza się? —
spytałem szybko, gdy już zawrócił do swojego auta. Obejrzał się przez ramię.
— Doprawdy… nie mam pojęcia jak na to
wpadłeś — syknął złośliwie.
— Chciałbym cię prosić o podwiezienie.
— Gdzie? Na cmentarz? — zdziwił się.
— Tak. Chciałbym… kogoś odwiedzić —
odchrząknąłem. — Masz szansę spłacić swój dług pomocy wobec mnie.
Nieznajomy obserwował mnie jakiś czas zza
ciemnych okularów. Jego pogardliwy uśmiech wskazywał jednak na to, że docenił
moje zdolności do targowania się. Ja po prostu chciałem wykorzystać okazję
przysługi za przysługę. Właściwie to sam nie wiedziałem, czemu nagle zachciało
mi się jechać na cmentarz. Odkąd kilka tygodni temu rozmawiałem z Wojtkiem pod
samotną wierzbą, co jakiś czas wracałem do myślenia o mamie.
— Jestem Bazyli — przedstawił się i
skłonił lekko. — Zbierajmy się.
— Tylko zamknę dom — powiedziałem. Już
chciałem ruszyć, gdy się zawahałem i dodałem: — Amadeusz. Miło poznać.
— Zobaczymy, czy będzie tak miło —
odpowiedział sceptycznie.
Ponieważ wysłuchiwałem już podobnych
tekstów od Seweryna, nie przejąłem się i tą złośliwością. Wróciłem na chwilę do
domu, zabrałem komórkę i zamknąłem za sobą drzwi. Szybkim krokiem wróciłem do
Bazylego, który już czekał na mnie w samochodzie. Zdecydowanie lepszy model niż
ten, który miał Wojtek, ale jak dla mnie mniej komfortowy. Nie wybrzydzałem
jednak i grzecznie zapiąłem pasy.
Bazyli spojrzał na mnie, unosząc brew.
— Przepisowy pasażer. Bardzo dobrze —
skinął głową. — Chociaż naiwny. Mama ci nie mówiła, że nie należy wsiadać do
samochodów obcego.
— Moja mama nie żyje — odpowiedziałem.
Jego uśmiech spełzł z twarzy i spojrzał szybko
na jezdnię. Zmarszczył czoło.
— Przykro mi — powiedział poważnie. Bez
żadnej złośliwości, jadu czy też ironii. Odpalił samochód i ruszyliśmy w
milczeniu. Bazyli trzymał tylko jedną dłoń na kierownicy, drugą podpierał swoją
głowę o szybę. — Czy to… ją jedziesz odwiedzić? — zagadał, prawie nieśmiało.
— Zgadza się.
— Tak — pokiwał głową. — Ja swoją też —
wyjawił, a jego twarz stężała. Oczy chował za okularami i powoli rozumiałem
dlaczego. — I ojca… — dodał.
— Przykro mi — powiedziałem ze szczerym
smutkiem.
— Ach, nie żebym ich znał i pamiętał —
starał się nonszalancko wzruszyć ramionami. — Nie pamiętam ich. Nigdy ich nie
widziałem… Tylko na zdjęciach.
— Zginęli, gdy byłeś mały… — domyśliłem
się.
— Najwidoczniej — odpowiedział ponuro. —
Miałem chyba kilka miesięcy.
— To tu — powiedziałem, wskazując w prawo.
Zza lasu wyłonił się ogromny teren, ogrodzony metalowymi prętami. Ilość grobów
była przytłaczająca. Bazyli zatrzymał się na polance niedaleko, pełniąca formę
parkingu. Gdy zgasił auto, nie poruszył się, jakby jeszcze bił się z myślami.
Nie chciałem go poganiać, a więc siedziałem cicho i czekałem.
— Dobra — powiedział i otworzył drzwi. —
Poszukajmy tych moich staruszków…
Jego zwrot uznałem za nie na miejscu, ale
nie zwróciłem mu uwagi. Wyglądał na trochę zestresowanego i ogłuszonego. Nie
chciałem tu nikogo osądzać, ale Bazyli chyba łyknął jakieś leki.
Skierowaliśmy się ku żelaznej bramie,
skrytej w ceglanym łuku.
Stawialiśmy wolne kroki, aż znaleźliśmy
się na terenie cmentarza. Jak zawsze zrobiło mi się nieco zimno. Spojrzałem na
bezradnego Bazylego, który rozejrzał się po wszystkich alejkach z konsternacją
na twarzy.
— Nie wiedziałem, że ten cmentarz jest
taki duży… — rzucił to raczej do siebie niż do mnie.
— Wiesz gdzie masz iść? — zapytałem.
— Nie — pokręcił głową i westchnął. —
Dlatego zdecydowałem się tu przyjechać jakoś wcześniej niż na Wszystkich
Świętych. Zakładam, że są tu tłumy…
— Więcej żywych niż zmarłych —
przyznałem.
— Żywi potrafią być tacy irytujący. — Przejechał
dłonią po czole i rozmasował je. — No dobrze, tu się rozchodzą nasze drogi, prawda?
— Wydaję mi się, że tak — przyznałem. —
Chyba, że chcesz, abym ci pomógł szukać…?
Spojrzał na mnie zaskoczony.
— Chcesz mi pomóc?
— Przeszukanie całego cmentarza by
odnaleźć jeden grób to naprawdę wyzwanie — rozejrzałem się jeszcze raz po tych
martwych alejkach. — Pomogę ci. Moja mama się o to nie pogniewa.
Bazyli milczał jakiś czas. Zupełnie jakby
nie był przyzwyczajony do nieegoistycznych uczynków.
— Dziękuję — rzucił jedynie. — Alicja i
Tomasz — dodał, patrząc po pierwszych grobach. — To moi rodzice.
Skinąłem głową i rozdzieliliśmy się,
przeszukując równolegle po dwie alejki na raz, mając siebie tym samym na
widoku. Szukałem według wskazówek Bazylego: prawdopodobnie stary grób, nie
odwiedzany, możliwe, że uszkodzony. I właśnie takich wypatrywałem, bo jego tok
myślenia miał naprawdę spory sens.
Czułem pustkę, przesuwając wzrokiem po
setkach imion, nazwisk i dat. Po pięknych grobach, płytach, pomnikach,
krzyżach, kwiatach. Nawet płomyk w zniczach wydawał mi się być zimny. Taki był
ten świat. Zimny i pozbawiony uczuć.
Pół godziny później, gdy byliśmy na
tylnej części cmentarza, moje oko wyłowiło imiona osób podanych przez Bazylego.
Zatrzymałem się raptownie, widząc stary grób, odrobinę zaniedbany, ale na pewno
nie w takim złym stanie jak przypuszczał Bazyli. Paliły się na nim dwa znicze,
położone całkiem niedawno. A więc ktoś jednak pamiętał o tych osobach.
O rodzicach Bazylego. O Alicji i Tomaszu.
— Bazyli — przemówiłem trochę ochrypłym
głosem, bo nie mówiłem nic od kilkunastu minut. Chłopak zatrzymał się raptownie
i spojrzał na mnie. Był odrobinę blady. — Chyba znalazłem…
Nie dokończyłem mówić, gdy ruszył w moim
kierunku, prawie odrzucając ze swej drogi inne groby i ławki. Stanął obok mnie
i zauważyłem jak drży. Jego ciało zdawało się być targane przez wszelkie
możliwe emocje, gdy zbliżył się do płyty.
Z szarych zdjęć przymocowanych do
tablicy, patrzyły na nas dwie uśmiechnięte osoby. Alicja i Tomasz. Bazyli
sięgnął do kieszeni i wyjął z niej stare, zdjęcie, które nie miało nawet
wyraźnych kolorów. Jednak osoby się zgadzały. Szare oblicza pasowały do tych ze
zdjęcia, na którym dwójka, młodych ludzi trzymała na rękach dwójkę małych
chłopców. Jeden miał co najwyżej kilka lat, a drugi był jeszcze niemowlęciem,
zwiniętym w becik. Zgadywałem, że to właśnie był Bazyli.
Nie mówił nic, pozwalając szumowi drzew
zagłuszać ciszę wokół nas. W końcu wziął głębszy wdech i podszedł jeszcze
bliżej, kucając i dotykając palcami zimnej płyty. Nie wiedziałem czemu tu
zostałem… Wykonałem część swojej roboty, a więc mogłem iść do mamy. Jednak coś
kazało mi tu zostać.
— Nie dawałem wiary, ale jednak… —
przemówił w końcu, zbliżając się jeszcze bardziej, aby móc dotknąć szarych
zdjęć. Miał długie i blade palce. — Nie wierzyłem w to…
Obserwowałem jak kręci głową, prawie się
uśmiechając.
— Czy to twoi rodzice? — zapytałem.
— Tak, bez dwóch zdań to te same osoby —
odpowiedział. — O Boże… O Boże, o Boże, o Boże… — przejechał dłonią po swojej
twarzy. — Znalazłem ich…
— Bazyli…
— Poczekaj tu na mnie — rozkazał,
prostując się. — Zapomniałem wziąć z samochodu zniczy.
— Ale… — zacząłem, jednak gdy spojrzał na
mnie, zamilkłem. Zza okularów spływała jedna łza.
— Po prostu stój tu jako punkt
orientacyjny — mówił szybko. — Dziękuję.
I bez kolejnych słów, oddalił się.
Obserwowałem jak jego osoba znika wśród grobów, manewrując ku wyjściu.
Westchnąłem ciężko i zrozumiałem. Nie chciał przy mnie płakać. Czyli na jego
powrót będę musiał trochę poczekać.
Usiadłem na ławeczce obok i czekałem.
Wśród tej ciszy i samotności.
Bazyli wrócił o wiele szybciej niż
zakładałem. Spojrzał na mnie poirytowany, gdy znalazł się obok. Teraz bez
okularów, ciskał na mnie piorunami z hipnotyzujących, złotych oczu.
— Miałeś STAĆ jako punkt orientacyjny —
przypomniał przez zaciśnięte zęby.
— Ach… tak. Przepraszam — wstałem szybko.
Pokręcił głową i podszedł do grobu. Jeżeli pozwolił sobie na odrobinę łez, nic
nie było po tym widać. Twardo szedł po ziemi i ustawił na grobie dwa piękne i duże
znicze. Ich płomienie były nowymi światełkami nadziei.
Bazyli powstał i przeżegnał się, chociaż
jak dla mnie, do kogoś takiego nie pasowała żadna religia. Był ponad to, a
uczynił to z uwagi na tradycję. Gest ten jednak był prawdziwy.
— Jak się czujesz? — zapytałem.
— Bywało lepiej — przyznał, obserwując
uważnie grób. Złote oczy badały każdy milimetr. — Nawet nie chcę wiedzieć ile
trzeba będzie zapłacić za nowe płyty… Chyba to sobie daruję, zapłacę po prostu
za miejsce i tyle…. — mówił, dzieląc się swoimi planami. — I kto tu postawił te
znicze?
— Nie wiem — odpowiedziałem, kręcąc
głową. — Ktoś je postawił niedawno, w każdym bądź razie.
— W każdym razie — zwrócił mi uwagę.
— Proszę?
— Mówi się „w każdym razie” lub „bądź co
bądź”.
— Ach… rozumiem — pokiwałem głową. —
Dziękuję.
— Proszę. Gdzieś o tym niedawno
przeczytałem, więc pomyślałem, że się pochwalę — westchnął ciężko. — Cholera…
To będzie kosztować trochę kasy. I jednak trochę daleko z Warszawy… Może się
przeniosę do Gdańska…?
— Jesteś z Warszawy?
— Właściwie to z Gdańska, ale po tym jak
moi rodzice zginęli, adoptowała mnie dalsza ciotka ze strony ojca. Nie żebym
wspominał to dobrze, bo prawdę mówiąc cieszę się, że uciekłem z domu…
— Uciekłeś z domu?!
— To i tak nie był dom — syknął. — Tak
jest mi dużo lepiej. Poza tym, i tak mnie nikt nie szuka.
— Skoro tak twierdzisz — wolałem nie
wnikać w historię jego życia bardziej niż to konieczne. — Może to twój brat
zostawił te znicze? — zaproponowałem. Bazyli drgnął i obrzucił mnie
zdenerwowany wzrokiem pod siłą którego chciałem się cofnąć.
— Mój brat, mówisz? — zapytał.
— Pomyślałem, że ten chłopak na zdjęciu
to twój brat — wyjaśniłem. Bazyli zmrużył oczy.
— Jesteś niebezpiecznie bystry —
stwierdził. — Ja na szczęście nie jestem taki sprytny — zaznaczył. — W każdym
razie wątpię, aby to był mój brat. Z tego co wiem, rozdzielono nas po śmierci
rodziców. Teraz mieszka w Krakowie.
— Nie znasz go?
— Nie. A właściwie… znam. — Uśmiechnął
się lekko. — Okazało się, że chodziliśmy razem na kurs szermierki, ale u niego
była to tylko faza przejściowa i chwilowa fanaberia. Pochodził na kilka zajęć i
zrezygnował. Ja trenowałem naprawdę długo, ale… — zawahał się. — Już mnie to
nie kręci. Nawet go za dobrze nie pamiętam. Miałem tam innego znajomego, z
którym się trzymałem.
— I nie chcesz go odnaleźć…?
— Ha, ha — zaśmiał się. — Ja już go
odnalazłem — stwierdził dumnie, strzepując liścia z ramienia. — Byłem jakiś
czas temu w Krakowie. Z tego co się dowiedziałem, niedługo znów wylatuje do
Australii. Nie chcę go poznawać, skoro i tak wylatuje. To nie ma sensu. Zresztą…
— dodał, kręcąc głową. — On też nigdy nie próbował mnie odnaleźć. Ja już
latałem za ludźmi…
— Ale… to twój brat…
— Rodzeństwo nie zawsze musi się trzymać
razem — zaznaczył. Musiałem mu przyznać rację. Bracia Seweryna już mi to
udowodnili.
— To twoja decyzja.
— A żebyś wiedział — prychnął. — Dobra,
mam już dość jak na jeden raz — odwrócił wzrok od zimnego grobu. — Nie
przywrócę ich do życia, prawda?
— Rozumiem — skinąłem głową. — Wrócisz
tu?
— Oczywiście. Nie jestem aż tak złym
synem.
— W takim razie ja już pójdę do mojej
mamy…
— Pójdę z tobą — zaoferował bezinteresownie,
odwracając się plecami do swoich rodziców. Chyba miał już dość tego widoku. —
Prowadź…
— Naprawdę nie musisz…
— Prowadź, powiedziałem — zmrużył oczy i
machnął ręką, dając mi pozwolenie na spełnienie jego rozkazu. Obróciłem się na
pięcie i ruszyłem w stronę grobu mojej mamy. Dobrze znałem drogę, w końcu
bywałem tam naprawdę często. Bazyli szedł za mną, pogrążony we własnych myślach,
więc prawie na mnie wpadł, gdy się zatrzymałem.
Grób mojej mamy był prosty, czarny, ze
złotymi literami. Uśmiechała się z szarego zdjęcia — taka młoda i taka piękna.
Kilkanaście zniczy i piękny wieniec zdobiły ten chłodny marmur.
— To tu? — zapytał Bazyli, rozglądając
się. Najwidoczniej jego oferta nie była tak do końca bezinteresowna, bo znalazł
sobie kolejny punkt zaczepienia w szukaniu grobu rodziców, gdy miał tu przybyć
po raz kolejny.
— Cześć, mamo — przeżegnałem się i
skinąłem głową. — Tak, to tu.
— Ładnie — rzucił jedynie. — To jaka jest
twoja historia?
— Proszę? — zapytałem.
— Trochę ci o sobie opowiedziałem. Żądam
odrobiny twojej historii — rozkazał tonem władcy. Nie sposób mu było odmówić. A
poza tym nie miałem nic do ukrycia.
— Zmarła jak miałem osiem lat — zacząłem.
— Potrącił ją samochód.
Bazyli wyprostował się i spojrzał na mnie
smutno. A przynajmniej tak mi się wydawało.
— Przestaję lubić samochody — stwierdził
ponuro. — Mam nadzieję, że dorwali drania, który to zrobił?
— Nie — pokręciłem głową. — Nie
odnaleziono go. Zresztą, to najmniej istotne.
— Co? Nie chcesz kary dla tego… kierowcy —
pohamował jakieś przekleństwo, byłem pewien.
— Kara dla kierowcy nie przywróci życia
mojej mamie. Myślę, że będzie… bezskuteczna.
— Prawie cię podziwiam — podkreślił
pierwsze słowo. — Ale skoro tak myślisz, nie zmienię twojego poglądu. — Spojrzał
na grób. — Była młoda, prawda?
— Dwadzieścia dziewięć lat.
— Ech… Śmierć się nie patyczkuje, co?
— Nie. Niestety nie — przyznałem mu
rację. — Tęsknię za nią… — podszedłem bliżej grobu. — Mój ojciec też. Udaje, że
wszystko jest dobrze, ale nakryłem go kilka razy na płaczu. To dla niego
ciężkie, bo razem planowali całe życie…
— Nie zawsze wszystko idzie tak jak
zaplanujemy — zauważył Bazyli z goryczą. Najprawdopodobniej i on miał wiele
planów, ale się nie spełniły.
— Niestety… nie — przyznałem.
Dalsza część rozmowy utonęła w ciszy na
kolejnych kilka minut. Pożegnałem się z mamą, wierząc, że jednak mnie słyszy i
ruszyłem z Bazylim do samochodu. Powiedział, że mnie podrzuci, a więc
skorzystałem z okazji.
Pod moim domem znaleźliśmy się kolejnych
kilka minut później. Bazyli zatrzymał się i spojrzał na mnie. Nie wiedziałem co
się kryje w jego złotych oczach. Możliwe, że właśnie mnie wyganiał, ale było też
możliwe, że mi współczuł.
— Dziękuję — powiedzieliśmy równo.
Zamrugaliśmy oczami i uśmiechnęliśmy się.
— Może chcesz się czegoś napić przed
dalszą podróżą? Gdziekolwiek jedziesz…?
Bazyli zamyślił się chwilę.
— Cóż, skorzystam z tej propozycji. Coś
ciepłego.
— Jasne.
W trakcie, gdy ulokowaliśmy się w kuchni,
Bazyli rozglądał się po niej, ciekawskim wzrokiem. Był trochę zmęczony, a gdy
wszystkie emocje opadły, wydawał się być senny. Dlatego zaproponowałem mu mocną
kawę, na co się zgodził. Samemu przygotowałem sobie gorącą czekoladę, wierząc,
że robię ją w odpowiedni sposób.
— Kto to? — zapytał z przejęciem Bazyli,
podchodząc do lodówki i wskazując na zdjęcie.
— Kto?
— Ten chłopak — docisnął palec.
— Ach… — podszedłem do Bazylego. Jakiś
czas temu Klara zrobiła całemu zespołowi wspólne zdjęcie. Ale to inna historia.
W każdym razie opowiem ją, jak uporam się z częścią o Bazylim. — To jest
Kajetan. Z mojego zespołu. Znasz go? — zapytałem.
— Znam te oczy… — odpowiedział, iście
zafascynowany. Nie rozumiałem jego ekscytacji, sam posiadał wyjątkowe oczy. —
Po prostu szlag by to! Ja tu się próbuję uwolnić, a one… — zamknął własne i
pokręcił głową. Odsunął się i spojrzał w innym kierunku.
— Nie lubisz heterochromii?
Uśmiechnął się blado z wyrazem bólu na
twarzy.
— Problem polega na tym, że kocham
heterochromię.
— Też mi się wydaje ciekawa…
Bazyli prychnął.
— Co z tą kawą?
— Już, już!
Usiedliśmy przy stole i zaczęliśmy pić
nasze napoje w kompletnej ciszy. Przerywał nam tylko wiatr. W pewnym momencie Bazyli
uniósł głowę, rozejrzał się, ale potem pokręcił nią sceptycznie. Po chwili
ciszy, jego uszy ponownie drgnęły i tym razem zmarszczył czoło.
— Przepraszam… masz gdzieś tutaj
mechaniczny zegarek?
— Hm? Tak — pokiwałem głową. — Jest u
mnie w pokoju — zmrużyłem podejrzliwie oczy. — Słyszysz go?
— Naturalnie — odpowiedział tonem
nadczłowieka. — Mogę go zobaczyć?
— Mechaniczny zegarek…?
— Jak najbardziej.
— Cóż… chyba nie widzę przeszkód —
przyznałem i zaprowadziłem go do swojego pokoju. Oczy Bazylego błysnęły na
widok starego zegara, którego tryby klekotały głośno. Wyglądał jak dziecko,
które zobaczyło swój długo wyczekiwany prezent pod choinką.
— Piękny — szepnął, podchodząc bliżej. —
Trochę głośny, ale piękny…
— Miałem go zabrać do zegarmistrza, bo
faktycznie jest głośny — przyznałem. — Ale nie chciało mi się go wozić.
— Jeżeli dasz mi szansę, zerknę do środka
i dowiem się o co chodzi.
Popatrzyłem na niego sceptycznie.
— Znasz się na tym…?
— Też pytanie. Jestem najlepszy —
zapowiedział. — To jak?
Miałem pewne wątpliwości, aby oddawać
antyk w ręce kogoś obcego, ale z drugiej strony podzieliłem się z nim dzisiaj
kawą i historią rodziny. Skinąłem głową. Z ekscytacją ściągnął zegar i postawił
go u mnie na biurku. Otworzył klapkę z tyłu i zajrzał do środka. Jego oczy
świeciły z ekscytacji, a uszy drgały z każdym tyknięciem.
— Każde tyknięcie to sekunda mnie w
przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Ach… jestem szalony — zaświergotał,
jakby kompletnie odpłynął do innego świata. Jego oczy latała po wnętrzu
mechanicznego serca zegara, aż w końcu włożył tam dłoń. Zegar zamilkł, coś
trzasnęło, mocował się z czymś chwilę, a potem przekręcił. Zegar ponownie
trzasnął, a Bazyli cofnął się. — Musisz go teraz nakręcić.
— Nakręcić?
— Tak. Odpowiednim kluczem. Masz? —
zapytał.
— Tak… chyba tak — przyznałem i
podszedłem do jednej z szuflad. Byłem pewien, ze klucz znajdował się gdzieś
tutaj.
— Ładny żołądź — powiedział nagle Bazyli,
a ja zmarszczyłem czoło. Nie wiedziałem o co mu chodzi, więc się odwróciłem ku
niemu. W dłoni trzymał małego żołędzia, który od kilku tygodni leżał u mnie na
szafce nocnej.
— Ach… o to ci chodzi — powiedziałem. —
Tak, rzucił nim we mnie mój przyjaciel, gdy zakradł się tutaj o drugiej w nocy.
— Rzucił nim w ciebie…? — powtórzył, badając
żołędzia w swoich długich palcach. — To ci dopiero przyjaciel. Ja dostawałem
piłką do kosza…
— No cóż, ostatnio ten przyjaciel wyznał
mi uczucie — powiedziałem. Bazyli drgnął i spojrzał na mnie z szokiem wypisanym
na twarzy. — Myślałem, że jesteś bardziej tolerancyjny…
— Nie o to chodzi — syknął. Odłożył moją
własność na szafkę nocną. — Co mu odpowiedziałeś?
— Proszę? — zdziwiłem się.
— Co mu powiedziałeś? Co mu powiedziałeś,
gdy ci wyznał uczucie?
W jego oczach teraz widziałem wściekłość.
Nie wiedziałem czemu, ale miałem wrażenie, że jeżeli odpowiem źle, mogłem
pożegnać się z życiem. Przełknąłem ślinę, bo poczułem się jak zaatakowany przez
węża. Jako ofiara, nie miałem nawet gdzie uciekać, mimo że byłem u siebie.
— Jaka była twoja odpowiedź? — naciskał.
— To naprawdę długa historia. Poprosiłem
go o to, aby dał mi czas do namysłu…
Bazyli nieznacznie się uspokoił i cofnął.
Ja wyjąłem z szuflady klucz i uniosłem
go, licząc na to, że zmienimy temat.
— Oto klucz.
— Widzę. Nakręć zegar — poprosił,
pokazując mi odpowiednie miejsce. — I nie zwlekaj długo z odpowiedzią — dodał,
nie patrząc mi w oczy. — Nawet nie wiesz jak bolesne jest czekanie, by potem
usłyszeć jedynie odmowę…
— Posłuchaj, ja…
— Mówię ci tylko to co ja przeżyłem jako
druga strona twojej sytuacji — przerwał mi bezpardonowo. — Jeżeli chcesz komuś
złamać serce, złam je jak najszybciej.
— Bazyli…
— Chcę ci tylko uświadomić. — Zamknął na
chwilę oczy. — że jest okropnie bolesne usłyszeć „nie”, w odpowiedzi na słowa
„kocham cię”…
Zegar kliknął i tryby ruszyły.
Zdecydowanie ciszej niż kilka minut temu. Bazyli wyprostował się i pokręcił
głową.
— No i co? Mówiłem, że jestem najlepszy?
— Rzeczywiście… — przystawiłem ucho do
zegara. — Działa naprawdę cicho… jak to zrobiłeś?
— Hę? Tajemnica, oczywiście. Nie znam się
na ludzkich sercach, więc obrałem za cel te mechaniczne, w zegarach — dodał. —
Ach, jestem szalony — powtórzył ponownie.
Bazylego pożegnałem pół godziny później,
gdy wypiliśmy nasze napoje. Odprowadziłem go do samochodu, a na moje pytanie co
dalej ma zamiar robić, odpowiedział, że nie ma pojęcia. Poprosił mnie jedynie,
abym nikomu nie mówił o jego wizycie, a właściwie wymusił na mnie tę obietnicę.
W końcu naprawił mi zegar.
Złotooki chłopak odjechał, rozrzucając
kamyczki i ziemię po okolicy. Prawdopodobnie chciał jedynie zaszpanować.
Odjechał, jeden z najdziwniejszych chłopaków, jakich poznałem… Nie wiedziałem
co o nim myśleć. Raz był tyranem, a raz smutnym chłopakiem. Skacząc z ekstremum
do ekstremum, nie pozwalał się poznać. I doszedłem do wniosku, że widziałem po
prostu kilka z jego masek, ale nie miałem zaszczytu dojrzeć jego prawdziwej
twarzy. Najprawdopodobniej widział ją jedynie ten tajemniczy posiadacz
heterochromii, którą tak kochał.
Sięgnąłem do kieszeni i wyjąłem z niej
żołędzia. Miałem przed sobą trudną decyzję…
Chyba wypadałoby wam opowiedzieć jeszcze
dwie dziwne historie, które miały miejsce przed pojawieniem się Bazylego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz