sobota, 28 marca 2020

Gorąca czekolada - Rozdział 7 - Jego Królewska Mość


Rozdział 7 
Jego Królewska Mość

W trakcie trwania października, miały miejsce trzy dziwne wydarzenia, które jeszcze kilka tygodni temu nie miały prawa się wydarzyć. Myślę, że zacznę od końca.
Do Wszystkich Świętych został jeszcze tydzień, a ja przygotowywałem się na najgorsze. W tym sensie, iż najprawdopodobniej cała ulica przed domem zostanie kompletnie zakorkowana, a ja sam nie będę miał prawie dostępu do niczego co będzie się znajdowało za murkiem. Dlatego razem z tatą przygotowaliśmy się na najgorsze i powoli gromadziliśmy jedzenie, aby nie musieć kołować do miasta i z powrotem. Zajęłoby nam to z pół dnia.
Tego dnia, gdy poznałem jednego z najdziwniejszych, ale jednocześnie jednego z najbardziej oryginalnych ludzi w moim życiu, siedziałem w salonie, oglądając film o gangsterach. Było w nim dużo strzałów, poważnych twarzy i eleganckich mężczyzn wśród pięknych kobiet. Już zacząłem się zastanawiać czy tak się nie przebrać na Halloween (jako gangster, nie piękna kobieta!), zadzwonił domofon.
Na początku miałem wrażenie, że mi się przesłyszało, bo dźwięku tego nie słyszałem od kilkunastu miesięcy. Ostatnio skorzystała z niego moja ciocia, a z tym spotkaniem też nie wiązałem szczęśliwych wspomnień, bowiem ciocia dyskretnie przybyła wybadać czy plotki o mojej orientacji są prawdziwe. Tata przegonił ją z nienagannymi manierami i od tamtej pory nie utrzymywali kontaktów.
Dlatego gdy pomyślałem, że znów wróciła ciocia, zrobiło mi się niedobrze. Domofon musiał zadzwonić drugi raz, abym pośpiesznie dźwignął się z kanapy i poszedł do kuchni. Wyjrzałem za okno, aby dowiedzieć się kto dobijał się do domu o dziesiątej rano w sobotę.
Za murkiem stał młody mężczyzna w czarnym płaszczu, leżącym na nim wręcz idealnie, prezentując silne barki i męską talię. W porównaniu z nim wyglądałem na prostokąt. Zaraz za nim stał ładny samochód, który odbijał w szybie światło słońca. Facet poprawił okulary przeciwsłoneczne i dostrzegłszy mnie w oknie, skinął na mnie.
Odpowiedziałem mu tym samym i ruszyłem do drzwi, zakładając na siebie własny płaszcz. Odgarnąłem włosy i wyszedłem na zewnątrz. Nie było tak zimno jak się spodziewałem. Pewnie dlatego mój gość stał w rozpiętym płaszczu i koszuli, która ujawniała kawałek jego bladej skóry.
— Cześć — rzucił, gdy się zbliżyłem i wyciągnął do mnie rękę nad murkiem. Jego ton głosu wskazywał na to jakbyśmy się znali, ale jestem pewien, że zapamiętałbym kogoś takiego. Powalał ogładą i elegancją.
— Cześć… — odpowiedziałem niepewnie, ale uścisnąłem mu dłoń. Zerknąłem dyskretnie do samochodu, aby odszukać ewentualnych gości, ale auto było puste. Odetchnąłem z ulgą: ciocia nie przyjechała.
— Przepraszam, że zawracam głowę — powiedział ze świetnie udawaną skruchą. — ale kompletnie się zgubiłem. Czy wiesz może, jak trafię na cmentarz?
— Myślę, że jak potrąci cię samochód, możesz mieć szanse…
Chłopak zamarł na chwilę, a potem uśmiechnął się szeroko, ale przy tym wszystkim, tak jakby… groźnie?
— Bystra odpowiedź — pochwalił mnie. — Jednak chciałbym trafić tam jako żywy. Chcę kogoś odszukać… — rozejrzał się. — Słyszałem, że w tej okolicy jest cmentarz, którego szukam, ale tyle tu rozjazdów i bocznych ścieżek, że mój GPS zwariował. Byłbym wdzięczny za wskazanie mi kierunku.
— Nie ma sprawy — odpowiedziałem. — Wystarczy, że teraz pojedziesz prosto — wskazałem mu poprawny kierunek. — Cmentarz będzie po prawej.
— Naprawdę? Nareszcie — warknął sam do siebie i przejechał dłonią po twarzy. — Myślałem, że już się zgubiłem. W takim razie będę jechał… Dziękuję za twoją pomoc. Niech ci Bóg w dzieciach wynagrodzi.
— To dopiero przekleństwo — zauważyłem. Uśmiechnął się, tym razem przyjaźniej.
— W takim razie niech ci po prostu ktoś to wynagrodzi.
— Jedziesz na cmentarz, zgadza się? — spytałem szybko, gdy już zawrócił do swojego auta. Obejrzał się przez ramię.
— Doprawdy… nie mam pojęcia jak na to wpadłeś — syknął złośliwie.
— Chciałbym cię prosić o podwiezienie.
— Gdzie? Na cmentarz? — zdziwił się.
— Tak. Chciałbym… kogoś odwiedzić — odchrząknąłem. — Masz szansę spłacić swój dług pomocy wobec mnie.
Nieznajomy obserwował mnie jakiś czas zza ciemnych okularów. Jego pogardliwy uśmiech wskazywał jednak na to, że docenił moje zdolności do targowania się. Ja po prostu chciałem wykorzystać okazję przysługi za przysługę. Właściwie to sam nie wiedziałem, czemu nagle zachciało mi się jechać na cmentarz. Odkąd kilka tygodni temu rozmawiałem z Wojtkiem pod samotną wierzbą, co jakiś czas wracałem do myślenia o mamie.
— Jestem Bazyli — przedstawił się i skłonił lekko. — Zbierajmy się.
— Tylko zamknę dom — powiedziałem. Już chciałem ruszyć, gdy się zawahałem i dodałem: — Amadeusz. Miło poznać.
— Zobaczymy, czy będzie tak miło — odpowiedział sceptycznie.
Ponieważ wysłuchiwałem już podobnych tekstów od Seweryna, nie przejąłem się i tą złośliwością. Wróciłem na chwilę do domu, zabrałem komórkę i zamknąłem za sobą drzwi. Szybkim krokiem wróciłem do Bazylego, który już czekał na mnie w samochodzie. Zdecydowanie lepszy model niż ten, który miał Wojtek, ale jak dla mnie mniej komfortowy. Nie wybrzydzałem jednak i grzecznie zapiąłem pasy.
Bazyli spojrzał na mnie, unosząc brew.
— Przepisowy pasażer. Bardzo dobrze — skinął głową. — Chociaż naiwny. Mama ci nie mówiła, że nie należy wsiadać do samochodów obcego.
— Moja mama nie żyje — odpowiedziałem.
Jego uśmiech spełzł z twarzy i spojrzał szybko na jezdnię. Zmarszczył czoło.
— Przykro mi — powiedział poważnie. Bez żadnej złośliwości, jadu czy też ironii. Odpalił samochód i ruszyliśmy w milczeniu. Bazyli trzymał tylko jedną dłoń na kierownicy, drugą podpierał swoją głowę o szybę. — Czy to… ją jedziesz odwiedzić? — zagadał, prawie nieśmiało.
— Zgadza się.
— Tak — pokiwał głową. — Ja swoją też — wyjawił, a jego twarz stężała. Oczy chował za okularami i powoli rozumiałem dlaczego. — I ojca… — dodał.
— Przykro mi — powiedziałem ze szczerym smutkiem.
— Ach, nie żebym ich znał i pamiętał — starał się nonszalancko wzruszyć ramionami. — Nie pamiętam ich. Nigdy ich nie widziałem… Tylko na zdjęciach.
— Zginęli, gdy byłeś mały… — domyśliłem się.
— Najwidoczniej — odpowiedział ponuro. — Miałem chyba kilka miesięcy.
— To tu — powiedziałem, wskazując w prawo. Zza lasu wyłonił się ogromny teren, ogrodzony metalowymi prętami. Ilość grobów była przytłaczająca. Bazyli zatrzymał się na polance niedaleko, pełniąca formę parkingu. Gdy zgasił auto, nie poruszył się, jakby jeszcze bił się z myślami. Nie chciałem go poganiać, a więc siedziałem cicho i czekałem.
— Dobra — powiedział i otworzył drzwi. — Poszukajmy tych moich staruszków…
Jego zwrot uznałem za nie na miejscu, ale nie zwróciłem mu uwagi. Wyglądał na trochę zestresowanego i ogłuszonego. Nie chciałem tu nikogo osądzać, ale Bazyli chyba łyknął jakieś leki.
Skierowaliśmy się ku żelaznej bramie, skrytej w ceglanym łuku.
Stawialiśmy wolne kroki, aż znaleźliśmy się na terenie cmentarza. Jak zawsze zrobiło mi się nieco zimno. Spojrzałem na bezradnego Bazylego, który rozejrzał się po wszystkich alejkach z konsternacją na twarzy.
— Nie wiedziałem, że ten cmentarz jest taki duży… — rzucił to raczej do siebie niż do mnie.
— Wiesz gdzie masz iść? — zapytałem.
— Nie — pokręcił głową i westchnął. — Dlatego zdecydowałem się tu przyjechać jakoś wcześniej niż na Wszystkich Świętych. Zakładam, że są tu tłumy…
— Więcej żywych niż zmarłych — przyznałem.
— Żywi potrafią być tacy irytujący. — Przejechał dłonią po czole i rozmasował je. — No dobrze, tu się rozchodzą nasze drogi, prawda?
— Wydaję mi się, że tak — przyznałem. — Chyba, że chcesz, abym ci pomógł szukać…?
Spojrzał na mnie zaskoczony.
— Chcesz mi pomóc?
— Przeszukanie całego cmentarza by odnaleźć jeden grób to naprawdę wyzwanie — rozejrzałem się jeszcze raz po tych martwych alejkach. — Pomogę ci. Moja mama się o to nie pogniewa.
Bazyli milczał jakiś czas. Zupełnie jakby nie był przyzwyczajony do nieegoistycznych uczynków.
— Dziękuję — rzucił jedynie. — Alicja i Tomasz — dodał, patrząc po pierwszych grobach. — To moi rodzice.
Skinąłem głową i rozdzieliliśmy się, przeszukując równolegle po dwie alejki na raz, mając siebie tym samym na widoku. Szukałem według wskazówek Bazylego: prawdopodobnie stary grób, nie odwiedzany, możliwe, że uszkodzony. I właśnie takich wypatrywałem, bo jego tok myślenia miał naprawdę spory sens.
Czułem pustkę, przesuwając wzrokiem po setkach imion, nazwisk i dat. Po pięknych grobach, płytach, pomnikach, krzyżach, kwiatach. Nawet płomyk w zniczach wydawał mi się być zimny. Taki był ten świat. Zimny i pozbawiony uczuć.
Pół godziny później, gdy byliśmy na tylnej części cmentarza, moje oko wyłowiło imiona osób podanych przez Bazylego. Zatrzymałem się raptownie, widząc stary grób, odrobinę zaniedbany, ale na pewno nie w takim złym stanie jak przypuszczał Bazyli. Paliły się na nim dwa znicze, położone całkiem niedawno. A więc ktoś jednak pamiętał o tych osobach.
O rodzicach Bazylego. O Alicji i Tomaszu.
— Bazyli — przemówiłem trochę ochrypłym głosem, bo nie mówiłem nic od kilkunastu minut. Chłopak zatrzymał się raptownie i spojrzał na mnie. Był odrobinę blady. — Chyba znalazłem…
Nie dokończyłem mówić, gdy ruszył w moim kierunku, prawie odrzucając ze swej drogi inne groby i ławki. Stanął obok mnie i zauważyłem jak drży. Jego ciało zdawało się być targane przez wszelkie możliwe emocje, gdy zbliżył się do płyty.
Z szarych zdjęć przymocowanych do tablicy, patrzyły na nas dwie uśmiechnięte osoby. Alicja i Tomasz. Bazyli sięgnął do kieszeni i wyjął z niej stare, zdjęcie, które nie miało nawet wyraźnych kolorów. Jednak osoby się zgadzały. Szare oblicza pasowały do tych ze zdjęcia, na którym dwójka, młodych ludzi trzymała na rękach dwójkę małych chłopców. Jeden miał co najwyżej kilka lat, a drugi był jeszcze niemowlęciem, zwiniętym w becik. Zgadywałem, że to właśnie był Bazyli.
Nie mówił nic, pozwalając szumowi drzew zagłuszać ciszę wokół nas. W końcu wziął głębszy wdech i podszedł jeszcze bliżej, kucając i dotykając palcami zimnej płyty. Nie wiedziałem czemu tu zostałem… Wykonałem część swojej roboty, a więc mogłem iść do mamy. Jednak coś kazało mi tu zostać.
— Nie dawałem wiary, ale jednak… — przemówił w końcu, zbliżając się jeszcze bardziej, aby móc dotknąć szarych zdjęć. Miał długie i blade palce. — Nie wierzyłem w to…
Obserwowałem jak kręci głową, prawie się uśmiechając.
— Czy to twoi rodzice? — zapytałem.
— Tak, bez dwóch zdań to te same osoby — odpowiedział. — O Boże… O Boże, o Boże, o Boże… — przejechał dłonią po swojej twarzy. — Znalazłem ich…
— Bazyli…
— Poczekaj tu na mnie — rozkazał, prostując się. — Zapomniałem wziąć z samochodu zniczy.
— Ale… — zacząłem, jednak gdy spojrzał na mnie, zamilkłem. Zza okularów spływała jedna łza.
— Po prostu stój tu jako punkt orientacyjny — mówił szybko. — Dziękuję.
I bez kolejnych słów, oddalił się. Obserwowałem jak jego osoba znika wśród grobów, manewrując ku wyjściu. Westchnąłem ciężko i zrozumiałem. Nie chciał przy mnie płakać. Czyli na jego powrót będę musiał trochę poczekać.
Usiadłem na ławeczce obok i czekałem. Wśród tej ciszy i samotności.
Bazyli wrócił o wiele szybciej niż zakładałem. Spojrzał na mnie poirytowany, gdy znalazł się obok. Teraz bez okularów, ciskał na mnie piorunami z hipnotyzujących, złotych oczu.
— Miałeś STAĆ jako punkt orientacyjny — przypomniał przez zaciśnięte zęby.
— Ach… tak. Przepraszam — wstałem szybko. Pokręcił głową i podszedł do grobu. Jeżeli pozwolił sobie na odrobinę łez, nic nie było po tym widać. Twardo szedł po ziemi i ustawił na grobie dwa piękne i duże znicze. Ich płomienie były nowymi światełkami nadziei.
Bazyli powstał i przeżegnał się, chociaż jak dla mnie, do kogoś takiego nie pasowała żadna religia. Był ponad to, a uczynił to z uwagi na tradycję. Gest ten jednak był prawdziwy.
— Jak się czujesz? — zapytałem.
— Bywało lepiej — przyznał, obserwując uważnie grób. Złote oczy badały każdy milimetr. — Nawet nie chcę wiedzieć ile trzeba będzie zapłacić za nowe płyty… Chyba to sobie daruję, zapłacę po prostu za miejsce i tyle…. — mówił, dzieląc się swoimi planami. — I kto tu postawił te znicze?
— Nie wiem — odpowiedziałem, kręcąc głową. — Ktoś je postawił niedawno, w każdym bądź razie.
— W każdym razie — zwrócił mi uwagę.
— Proszę?
— Mówi się „w każdym razie” lub „bądź co bądź”.
— Ach… rozumiem — pokiwałem głową. — Dziękuję.
— Proszę. Gdzieś o tym niedawno przeczytałem, więc pomyślałem, że się pochwalę — westchnął ciężko. — Cholera… To będzie kosztować trochę kasy. I jednak trochę daleko z Warszawy… Może się przeniosę do Gdańska…?
— Jesteś z Warszawy?
— Właściwie to z Gdańska, ale po tym jak moi rodzice zginęli, adoptowała mnie dalsza ciotka ze strony ojca. Nie żebym wspominał to dobrze, bo prawdę mówiąc cieszę się, że uciekłem z domu…
— Uciekłeś z domu?!
— To i tak nie był dom — syknął. — Tak jest mi dużo lepiej. Poza tym, i tak mnie nikt nie szuka.
— Skoro tak twierdzisz — wolałem nie wnikać w historię jego życia bardziej niż to konieczne. — Może to twój brat zostawił te znicze? — zaproponowałem. Bazyli drgnął i obrzucił mnie zdenerwowany wzrokiem pod siłą którego chciałem się cofnąć.
— Mój brat, mówisz? — zapytał.
— Pomyślałem, że ten chłopak na zdjęciu to twój brat — wyjaśniłem. Bazyli zmrużył oczy.
— Jesteś niebezpiecznie bystry — stwierdził. — Ja na szczęście nie jestem taki sprytny — zaznaczył. — W każdym razie wątpię, aby to był mój brat. Z tego co wiem, rozdzielono nas po śmierci rodziców. Teraz mieszka w Krakowie.
— Nie znasz go?
— Nie. A właściwie… znam. — Uśmiechnął się lekko. — Okazało się, że chodziliśmy razem na kurs szermierki, ale u niego była to tylko faza przejściowa i chwilowa fanaberia. Pochodził na kilka zajęć i zrezygnował. Ja trenowałem naprawdę długo, ale… — zawahał się. — Już mnie to nie kręci. Nawet go za dobrze nie pamiętam. Miałem tam innego znajomego, z którym się trzymałem.
— I nie chcesz go odnaleźć…?
— Ha, ha — zaśmiał się. — Ja już go odnalazłem — stwierdził dumnie, strzepując liścia z ramienia. — Byłem jakiś czas temu w Krakowie. Z tego co się dowiedziałem, niedługo znów wylatuje do Australii. Nie chcę go poznawać, skoro i tak wylatuje. To nie ma sensu. Zresztą… — dodał, kręcąc głową. — On też nigdy nie próbował mnie odnaleźć. Ja już latałem za ludźmi…
— Ale… to twój brat…
— Rodzeństwo nie zawsze musi się trzymać razem — zaznaczył. Musiałem mu przyznać rację. Bracia Seweryna już mi to udowodnili.
— To twoja decyzja.
— A żebyś wiedział — prychnął. — Dobra, mam już dość jak na jeden raz — odwrócił wzrok od zimnego grobu. — Nie przywrócę ich do życia, prawda?
— Rozumiem — skinąłem głową. — Wrócisz tu?
— Oczywiście. Nie jestem aż tak złym synem.
— W takim razie ja już pójdę do mojej mamy…
— Pójdę z tobą — zaoferował bezinteresownie, odwracając się plecami do swoich rodziców. Chyba miał już dość tego widoku. — Prowadź…
— Naprawdę nie musisz…
— Prowadź, powiedziałem — zmrużył oczy i machnął ręką, dając mi pozwolenie na spełnienie jego rozkazu. Obróciłem się na pięcie i ruszyłem w stronę grobu mojej mamy. Dobrze znałem drogę, w końcu bywałem tam naprawdę często. Bazyli szedł za mną, pogrążony we własnych myślach, więc prawie na mnie wpadł, gdy się zatrzymałem.
Grób mojej mamy był prosty, czarny, ze złotymi literami. Uśmiechała się z szarego zdjęcia — taka młoda i taka piękna. Kilkanaście zniczy i piękny wieniec zdobiły ten chłodny marmur.
— To tu? — zapytał Bazyli, rozglądając się. Najwidoczniej jego oferta nie była tak do końca bezinteresowna, bo znalazł sobie kolejny punkt zaczepienia w szukaniu grobu rodziców, gdy miał tu przybyć po raz kolejny.
— Cześć, mamo — przeżegnałem się i skinąłem głową. — Tak, to tu.
— Ładnie — rzucił jedynie. — To jaka jest twoja historia?
— Proszę? — zapytałem.
— Trochę ci o sobie opowiedziałem. Żądam odrobiny twojej historii — rozkazał tonem władcy. Nie sposób mu było odmówić. A poza tym nie miałem nic do ukrycia.
— Zmarła jak miałem osiem lat — zacząłem. — Potrącił ją samochód.
Bazyli wyprostował się i spojrzał na mnie smutno. A przynajmniej tak mi się wydawało.
— Przestaję lubić samochody — stwierdził ponuro. — Mam nadzieję, że dorwali drania, który to zrobił?
— Nie — pokręciłem głową. — Nie odnaleziono go. Zresztą, to najmniej istotne.
— Co? Nie chcesz kary dla tego… kierowcy — pohamował jakieś przekleństwo, byłem pewien.
— Kara dla kierowcy nie przywróci życia mojej mamie. Myślę, że będzie… bezskuteczna.
— Prawie cię podziwiam — podkreślił pierwsze słowo. — Ale skoro tak myślisz, nie zmienię twojego poglądu. — Spojrzał na grób. — Była młoda, prawda?
— Dwadzieścia dziewięć lat.
— Ech… Śmierć się nie patyczkuje, co?
— Nie. Niestety nie — przyznałem mu rację. — Tęsknię za nią… — podszedłem bliżej grobu. — Mój ojciec też. Udaje, że wszystko jest dobrze, ale nakryłem go kilka razy na płaczu. To dla niego ciężkie, bo razem planowali całe życie…
— Nie zawsze wszystko idzie tak jak zaplanujemy — zauważył Bazyli z goryczą. Najprawdopodobniej i on miał wiele planów, ale się nie spełniły.
— Niestety… nie — przyznałem.
Dalsza część rozmowy utonęła w ciszy na kolejnych kilka minut. Pożegnałem się z mamą, wierząc, że jednak mnie słyszy i ruszyłem z Bazylim do samochodu. Powiedział, że mnie podrzuci, a więc skorzystałem z okazji.
Pod moim domem znaleźliśmy się kolejnych kilka minut później. Bazyli zatrzymał się i spojrzał na mnie. Nie wiedziałem co się kryje w jego złotych oczach. Możliwe, że właśnie mnie wyganiał, ale było też możliwe, że mi współczuł.
— Dziękuję — powiedzieliśmy równo.
Zamrugaliśmy oczami i uśmiechnęliśmy się.
— Może chcesz się czegoś napić przed dalszą podróżą? Gdziekolwiek jedziesz…?
Bazyli zamyślił się chwilę.
— Cóż, skorzystam z tej propozycji. Coś ciepłego.
— Jasne.
W trakcie, gdy ulokowaliśmy się w kuchni, Bazyli rozglądał się po niej, ciekawskim wzrokiem. Był trochę zmęczony, a gdy wszystkie emocje opadły, wydawał się być senny. Dlatego zaproponowałem mu mocną kawę, na co się zgodził. Samemu przygotowałem sobie gorącą czekoladę, wierząc, że robię ją w odpowiedni sposób.
— Kto to? — zapytał z przejęciem Bazyli, podchodząc do lodówki i wskazując na zdjęcie.
— Kto?
— Ten chłopak — docisnął palec.
— Ach… — podszedłem do Bazylego. Jakiś czas temu Klara zrobiła całemu zespołowi wspólne zdjęcie. Ale to inna historia. W każdym razie opowiem ją, jak uporam się z częścią o Bazylim. — To jest Kajetan. Z mojego zespołu. Znasz go? — zapytałem.
— Znam te oczy… — odpowiedział, iście zafascynowany. Nie rozumiałem jego ekscytacji, sam posiadał wyjątkowe oczy. — Po prostu szlag by to! Ja tu się próbuję uwolnić, a one… — zamknął własne i pokręcił głową. Odsunął się i spojrzał w innym kierunku.
— Nie lubisz heterochromii?
Uśmiechnął się blado z wyrazem bólu na twarzy.
— Problem polega na tym, że kocham heterochromię.
— Też mi się wydaje ciekawa…
Bazyli prychnął.
— Co z tą kawą?
— Już, już!
Usiedliśmy przy stole i zaczęliśmy pić nasze napoje w kompletnej ciszy. Przerywał nam tylko wiatr. W pewnym momencie Bazyli uniósł głowę, rozejrzał się, ale potem pokręcił nią sceptycznie. Po chwili ciszy, jego uszy ponownie drgnęły i tym razem zmarszczył czoło.
— Przepraszam… masz gdzieś tutaj mechaniczny zegarek?
— Hm? Tak — pokiwałem głową. — Jest u mnie w pokoju — zmrużyłem podejrzliwie oczy. — Słyszysz go?
— Naturalnie — odpowiedział tonem nadczłowieka. — Mogę go zobaczyć?
— Mechaniczny zegarek…?
— Jak najbardziej.
— Cóż… chyba nie widzę przeszkód — przyznałem i zaprowadziłem go do swojego pokoju. Oczy Bazylego błysnęły na widok starego zegara, którego tryby klekotały głośno. Wyglądał jak dziecko, które zobaczyło swój długo wyczekiwany prezent pod choinką.
— Piękny — szepnął, podchodząc bliżej. — Trochę głośny, ale piękny…
— Miałem go zabrać do zegarmistrza, bo faktycznie jest głośny — przyznałem. — Ale nie chciało mi się go wozić.
— Jeżeli dasz mi szansę, zerknę do środka i dowiem się o co chodzi.
Popatrzyłem na niego sceptycznie.
— Znasz się na tym…?
— Też pytanie. Jestem najlepszy — zapowiedział. — To jak?
Miałem pewne wątpliwości, aby oddawać antyk w ręce kogoś obcego, ale z drugiej strony podzieliłem się z nim dzisiaj kawą i historią rodziny. Skinąłem głową. Z ekscytacją ściągnął zegar i postawił go u mnie na biurku. Otworzył klapkę z tyłu i zajrzał do środka. Jego oczy świeciły z ekscytacji, a uszy drgały z każdym tyknięciem.
— Każde tyknięcie to sekunda mnie w przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Ach… jestem szalony — zaświergotał, jakby kompletnie odpłynął do innego świata. Jego oczy latała po wnętrzu mechanicznego serca zegara, aż w końcu włożył tam dłoń. Zegar zamilkł, coś trzasnęło, mocował się z czymś chwilę, a potem przekręcił. Zegar ponownie trzasnął, a Bazyli cofnął się. — Musisz go teraz nakręcić.
— Nakręcić?
— Tak. Odpowiednim kluczem. Masz? — zapytał.
— Tak… chyba tak — przyznałem i podszedłem do jednej z szuflad. Byłem pewien, ze klucz znajdował się gdzieś tutaj.
— Ładny żołądź — powiedział nagle Bazyli, a ja zmarszczyłem czoło. Nie wiedziałem o co mu chodzi, więc się odwróciłem ku niemu. W dłoni trzymał małego żołędzia, który od kilku tygodni leżał u mnie na szafce nocnej.
— Ach… o to ci chodzi — powiedziałem. — Tak, rzucił nim we mnie mój przyjaciel, gdy zakradł się tutaj o drugiej w nocy.
— Rzucił nim w ciebie…? — powtórzył, badając żołędzia w swoich długich palcach. — To ci dopiero przyjaciel. Ja dostawałem piłką do kosza…
— No cóż, ostatnio ten przyjaciel wyznał mi uczucie — powiedziałem. Bazyli drgnął i spojrzał na mnie z szokiem wypisanym na twarzy. — Myślałem, że jesteś bardziej tolerancyjny…
— Nie o to chodzi — syknął. Odłożył moją własność na szafkę nocną. — Co mu odpowiedziałeś?
— Proszę? — zdziwiłem się.
— Co mu powiedziałeś? Co mu powiedziałeś, gdy ci wyznał uczucie?
W jego oczach teraz widziałem wściekłość. Nie wiedziałem czemu, ale miałem wrażenie, że jeżeli odpowiem źle, mogłem pożegnać się z życiem. Przełknąłem ślinę, bo poczułem się jak zaatakowany przez węża. Jako ofiara, nie miałem nawet gdzie uciekać, mimo że byłem u siebie.
— Jaka była twoja odpowiedź? — naciskał.
— To naprawdę długa historia. Poprosiłem go o to, aby dał mi czas do namysłu…
Bazyli nieznacznie się uspokoił i cofnął. Ja wyjąłem z szuflady  klucz i uniosłem go, licząc na to, że zmienimy temat.
— Oto klucz.
— Widzę. Nakręć zegar — poprosił, pokazując mi odpowiednie miejsce. — I nie zwlekaj długo z odpowiedzią — dodał, nie patrząc mi w oczy. — Nawet nie wiesz jak bolesne jest czekanie, by potem usłyszeć jedynie odmowę…
— Posłuchaj, ja…
— Mówię ci tylko to co ja przeżyłem jako druga strona twojej sytuacji — przerwał mi bezpardonowo. — Jeżeli chcesz komuś złamać serce, złam je jak najszybciej.
— Bazyli…
— Chcę ci tylko uświadomić. — Zamknął na chwilę oczy. — że jest okropnie bolesne usłyszeć „nie”, w odpowiedzi na słowa „kocham cię”…
Zegar kliknął i tryby ruszyły. Zdecydowanie ciszej niż kilka minut temu. Bazyli wyprostował się i pokręcił głową.
— No i co? Mówiłem, że jestem najlepszy?
— Rzeczywiście… — przystawiłem ucho do zegara. — Działa naprawdę cicho… jak to zrobiłeś?
— Hę? Tajemnica, oczywiście. Nie znam się na ludzkich sercach, więc obrałem za cel te mechaniczne, w zegarach — dodał. — Ach, jestem szalony — powtórzył ponownie.
Bazylego pożegnałem pół godziny później, gdy wypiliśmy nasze napoje. Odprowadziłem go do samochodu, a na moje pytanie co dalej ma zamiar robić, odpowiedział, że nie ma pojęcia. Poprosił mnie jedynie, abym nikomu nie mówił o jego wizycie, a właściwie wymusił na mnie tę obietnicę. W końcu naprawił mi zegar.
Złotooki chłopak odjechał, rozrzucając kamyczki i ziemię po okolicy. Prawdopodobnie chciał jedynie zaszpanować. Odjechał, jeden z najdziwniejszych chłopaków, jakich poznałem… Nie wiedziałem co o nim myśleć. Raz był tyranem, a raz smutnym chłopakiem. Skacząc z ekstremum do ekstremum, nie pozwalał się poznać. I doszedłem do wniosku, że widziałem po prostu kilka z jego masek, ale nie miałem zaszczytu dojrzeć jego prawdziwej twarzy. Najprawdopodobniej widział ją jedynie ten tajemniczy posiadacz heterochromii, którą tak kochał.
Sięgnąłem do kieszeni i wyjąłem z niej żołędzia. Miałem przed sobą trudną decyzję…
Chyba wypadałoby wam opowiedzieć jeszcze dwie dziwne historie, które miały miejsce przed pojawieniem się Bazylego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz