Rozdział 34
Szczęście
Dopiero tego wieczora
odkryłem, że Malwina świetnie tańczy. Chociaż daleko było naszej dwójce do
profesjonalistów, to jednak z dumą uznałem, że podbiłem razem z nią jeden z
klubowych podestów. Jaskrawe barwy oświetlały nasze spocone ciała. Kolory
docierały do nas z płytek, którymi wyłożony był parkiet. Zmieniały się co jakiś
czas, zalewając nas jasnym błękitem, krwistą czerwienią lub oślepiającą bielą.
Malwina odrzuciła włosy do
tyłu, prawie zahaczając nimi o mnie. Niczym różowa fala, przecięły powietrze i
zatrzymały się na jej plecach. Przejechała dłońmi po twarzy, piersiach i
brzuchu, docierając do ud. Wygięła się przy tym bardzo dwuznacznie, prawie
nieprzyzwoicie.
W odpowiedzi przysunąłem się
do niej, pozwalając moim biodrom poruszać się w bardzo wulgarny sposób,
zdradzając tym samym moje bardzo prymitywne instynkty. Podniesione ręce
wyglądały jak poza boksera gotowego do ataku.
Uśmiechnęła się, obracając się
do mnie bokiem. Uniosła ramię, zasłaniając za nim swoje usta. Jej oczy
błyszczały od świateł i alkoholu.
Uniosłem dłonie, wybijając
nimi rytm i obróciłem się wokół własnej osi. Moje ciało chodziło dokładnie tak
jak chciał tego bit. Nie pozwalałem sobie na to, aby zatrzymać się nawet na
sekundę. W moich żyłach płynęło już kilka drinków o podejrzanych, niemieckich
nazwach. Z każdym kolejnym coraz mniej mnie obchodził skład, a liczyła się
dobra zabawa.
Przejechałem dłonią po moich
warkoczach i zakręciłem głową tak, że uderzyły mnie w policzek. Malwina obróciła
się w miejscu i uniosła dłoń, którą później utopiła we własnych włosach,
rozrzucając je na wszystkie strony. Roztrzepała je i kręciła głową, pozwalając
się hipnotyzować muzyce.
Zbliżaliśmy się do siebie,
skupiając na sobie spojrzenia innych. Doskonale wiedziałem, że nie mogłem z
Malwiną tańczyć tak jak z innymi dziewczynami, ale to nie hamowało nas przed
dobrą zabawą. Zaczęliśmy klaskać nad głowami wraz z dźwiękami piosenki.
Zwolniliśmy tylko na chwilę,
gdy na siebie wpadliśmy i zanosiliśmy się śmiechem przez kilkanaście sekund. A
potem znów uderzyły nas klubowe pragnienia. Chęć relaksu, szaleństwa. Dzień,
który się skończył i ten, który miał nadejść — nie istniały. Liczyło się to, że
nasze ciała pragnęły zabawy. Nasze ciała chciały tańczyć, pozwolić uwieść się
rytmom, choćby do białego rana.
Alkohol. Więcej alkoholu.
Jeszcze trochę i zapomnę o wszystkim i o każdym. Potrzebowałem jeszcze trochę,
ale Malwina nie pozwoliła mi zejść z podestu. Nie chciała bawić się sama,
podczas gdy tylu chłopaków patrzyło na nią jak na świetną ofiarę. Jej ciało
łkało o uwagę, a doskonale wiedziałem, że przez najbliższy czas tego nie zazna.
Rozumiałem jej ból, bo sam byłem w podobnej sytuacji.
A więc tańczyła. Oblana potem, upita drinkami,
uwodzona muzyką. Nie przestawała, a ja razem z nią. Nie chciałem przestać. Nie
teraz.
Moje pijane spojrzenie padło w
stronę baru, gdzie przy fluorescencyjnych lampach siedziała ciemnoskóra
dziewczyna, bawiąca się słomką od drinka. Nasze spojrzenia się skrzyżowały, wywołując
kilka iskier. Ona nie bawiła się dobrze. Chyba czuła się zapomniana i
pominięta, z kimkolwiek tu przyszła.
Jej czekoladowa skóra wabiła
mój wzrok raz za razem. Była naprawdę ładna. Zastanawiałem się czy może
smakować tak dobrze jak wygląda… Ile to lat minęło odkąd ostatnio całowałem się
z dziewczyną?
Alkohol. Więcej. Musiałem go
zdobyć więcej.
Malwina przysunęła się bliżej
mnie. Zarzuciła mi rękę na ramię. Pokręciła ostrzegawczo głową.
Już wiedziała. Już mnie znała.
Czytała w moich myślach.
Odsunęła się, wracając do zabawy.
Odbiegłem wzrokiem od czekoladowej dziewczyny, ale wtedy przypomniało mi się
jak pierwszy raz paliłem marihuanę. Nieźle się wtedy otumaniłem, śmiejąc się ze
wszystkiego co znalazłem w salonie znajomego, bo tam właśnie odpaliliśmy
pierwszego jointa. Nawet nie wiem skąd wziął trawkę, ale nie bardzo mnie to
obchodziło.
Chwilę później byłem tak
potwornie głodny, że wyjadałem wszystko co było w lodówce, w tym i dwie paczki
czekolady, których sreberka wylizałem, aby żaden kawałeczek się nie zmarnował.
Pamiętam jak bardzo smakowała mi wtedy czekolada i byłem gotowy iść na
najbliższą stację benzynową, aby tylko zdobyć jeszcze kilka paczek. Chciałem
też oddać honorowo krew, bo zawsze wtedy dawali tabliczki czekolady, ale
znajomi wyjaśnili mi, że ciężko oddać krew o drugiej w nocy, w domku, niedaleko
Jyväskylä. Ale od tej pory kojarzyłem moje narkotyczne uniesienie ze smakiem
czekolady.
Wróciłem z zaśnieżonej
Finlandii do dusznego klubu. Skupiłem się na moim pozbawionym wszelkiej gracji
tańcu, a Malwina mi zawtórowała. Podest zdawał się być zrobiony z rozżarzonych
węgli, bo co chwila musieliśmy ruszać nogami, przeskoczyć na inną część,
przemieścić się. Uniosłem głowę, zamykając oczy. Czemu przede mną pojawił się
on? Jego wspomnienie, dobrze namacalne, ale jakby odległe. Czy mógłbym z nim
tak tańczyć?
Wyszczerzyłem zęby. Tańczący w klubie Gaspar? To byłby widok.
Widziałem go przez chwilę oczami wyobraźni. Na kilka sekund zastąpił Malwinę. Był równie upojony alkoholem co ona. W rzeczywistości jeszcze go takiego nie widziałem. Szkliste oczy zdradzały ilość wypitych drinków. Uniósł rękę ze swoją tęczową frotką. Przeczesał dłonią swoje ciemne włosy, odgarniając je do tyłu. Kropelki potu spływały po jego szyi. Eksponował ją, unosząc głowę do góry. Zakręcił biodrami i przejechał dłonią po wpół rozpiętej koszuli.
Widziałem go przez chwilę oczami wyobraźni. Na kilka sekund zastąpił Malwinę. Był równie upojony alkoholem co ona. W rzeczywistości jeszcze go takiego nie widziałem. Szkliste oczy zdradzały ilość wypitych drinków. Uniósł rękę ze swoją tęczową frotką. Przeczesał dłonią swoje ciemne włosy, odgarniając je do tyłu. Kropelki potu spływały po jego szyi. Eksponował ją, unosząc głowę do góry. Zakręcił biodrami i przejechał dłonią po wpół rozpiętej koszuli.
Chciałem go.
Pijany, wyobrażony Gaspar właśnie przysunął się bliżej. W jego spojrzeniu
widziałem brak hamulców. Gdyby chciał, pocałowałby mnie teraz, stojąc na
wysokim podeście.
Wyobrażenie zostało rozmyte przez falę różowych włosów. Malwina sprowadziła
mnie na ziemię.
***
Dudniąca muzyka wypełniała
cały klub. Kolorowe światła hipnotyzowały, a orgia spoconych ciał zdawała się
nie mieć początku ani końca, gdy wypełniali parkiet, wijąc się wokół siebie.
Położone piętro wyżej loże były wypełnione przez pijanych ludzi, którzy bez
zahamowań raczyli się alkoholem. W dużej mierze tam właśnie teraz znajdowała
się moja drużyną. Odprowadziłem Malwinę, aby nie miała nieprzyjemności z
pijanymi napaleńcami i zszedłem na dół.
Nie czułem się komfortowo, gdy
w ciemnym, ale chłodniejszym korytarzu, obłapiała mnie jakaś dziewczyna. To nie
była moja Czekoladka. Chociaż moje ciało wołało i pragnęło jakiegokolwiek
dotyku, umysł usilnie przypominał o Gasparze i moim prawdziwym celu. Prawdziwym
pragnieniu.
To okrutne, mieć taki celibat,
gdy nieświadoma niczego dziewczyna tak bardzo chciała posmakować moich ust.
Uniosłem głowę, aby nie dotarła do twarzy, zatrzymując się w okolicach jabłka
Adama. Chyba stanęła na palcach, aby wspiąć się wyżej i wtedy zrezygnowałem,
odsuwając ją od siebie na wyciągnięcie dłoni.
Rzuciła w moim kierunku kilka
niemieckich słów, których nie znałem, ale wszystkie brzmiały jak mordercza
klątwa. Machnąłem ręką, otarłem czoło zimną butelką piwa i opuściłem korytarz.
Chciałem się tutaj jedynie przewietrzyć. Nie planowałem żadnej sesji całowania
z obcą dziewczyną. Chociaż jeszcze kilka chwil temu tylko tego pragnąłem, to
teraz czułem niesmak.
Ledwo wróciłem do głównej
sali, a ze spoconej masy ludzi wysunął się Marcel. Widać było, że dobrze się
bawi, bo oczy były skryte za mgłą ekstazy. Wyłowił mnie wzrokiem i ruszył w
moim kierunku. Oddychał ciężko, a po jego ciele spływał pot, który wsiąkał w
biały podkoszulek.
— Gdzieś ty był?! — ryknął.
— Jakiś problem?
— Malwina kazała mi ciebie
pilnować!
— Średnio ci idzie! — odpowiedziałem,
przejeżdżając po nim wzrokiem. Marcel wyszczerzył zęby. Po chwili jego uśmiech
zblakł. Stało się to za sprawą pojawienia się zdenerwowanej dziewczyny, która
opuściła ten sam korytarz co ja.
— Byłeś tam z nią?!
— Wyluzuj — odpowiedziałem. —
Zawijam się do pokoju.
— Co? Już? — zdziwił się
szczerze. — Mieliśmy się bawić do białego rana! Wyszliśmy z grupy
eliminacyjnej!
— Źle się czuję.
Nie okłamałem go. Byłem pijany i spragniony Gaspara.
Większa ilość alkoholu mogłaby mnie rozsadzić.
Marcel oblizał wargi. Obejrzał
się przez ramię i widziałem po nim, że jest rozdarty. Między dobrą zabawą, a
przyjacielem. W końcu westchnął i skinął głową.
— Idę z tobą. Poinformuję
tylko Malwinę i kapitana — oznajmił i wbiegł po stalowych schodach,
przeskakując co drugi stopień. Odstawiłem butelkę z piwem na stoliku obok mnie
i spokojnym krokiem ruszyłem do wyjścia. Założyłem szarą bluzę i dopiero w
szatni dogonił mnie Marcel. Założył kurtkę i wyszliśmy na zewnątrz, dając się
pogłaskać przez chłodny podmuch wiatru. Wydawał się być obcy, gdy tyle godzin
spędziło się w duchocie.
Przez kilkadziesiąt metrów
milczeliśmy. Dopiero wtedy Marcel spojrzał na mnie.
— Co się dzieje?
— Nic.
— Znam twoje „nic”, Oliwier.
Przez ostatnie kilka miesięcy też było „nic”, a potem zrzuciłeś taką bombę, że
prawie stadion wybuchł.
— Nie musiałeś tego słuchać.
— Nie to miałem na myśli —
westchnął ciężko.
— Źle się czuję —
odpowiedziałem. — To tyle. Jestem zmęczony.
— No dobra. Nie będę przecież
naciskał. — Schował dłonie do kieszeni. — Jutro wyjeżdżamy do Rzymu. Nie mogę
się doczekać.
Prawdę mówiąc też nie mogłem
się doczekać aż tam pojedziemy. Chociaż niespecjalnie lubiłem ciepło to jednak
wycieczka do Rzymu wydawała się być naprawdę ciekawa. Berlin już zwiedziłem razem
z Marcelem, Malwiną i Brunonem. We czwórkę stworzyliśmy swego rodzaju grupę,
która nawet potrafiła siebie znieść. Czasami dołączały do nas jakieś pojedyncze
jednostki, ale raczej trzymaliśmy się we czwórkę.
Tak więc, w naszej małej
ekipie udało nam się zobaczyć Bramę Brandenburską, Reichstag, Museumsinsel,
Potsdamer Platz, Fernsehturm, Siegessäule, Alexanderplatz i bardzo fajną
kawiarnię w której zachwycałem się nad kawą. Razem z Marcelem. A Malwina i
Bruno prosili, abyśmy się w końcu zamknęli. Gdy powiedzieli „kawa to kawa”,
chciałem wstać i wyjść, gdyby nie to, że zapłaciłem za kawę i siedzieliśmy w
ogródku. Bez trzaśnięcia drzwiami, moje zdenerwowanie nie miałoby efektu.
W każdym razie, nasz pobyt w
Berlinie się kończył i niedługo mieliśmy ruszyć do Rzymu. Tam czekać na nas
miała faza ćwierćfinałowa. Z szesnastu drużyn zostało tylko osiem najlepszych.
Z jakiegoś powodu odczuwałem
dziwną satysfakcję, że Finlandia nie awansowała dalej. Po przegranym meczu z
nami, ich duch walki skapitulował i przegrali kolejne spotkanie. Jeden z
Monarchów pożegnał się z EuroBask. Niestety, pozostała czwórka awansowała i w
Rzymie mieliśmy zmierzyć się z kolejnym.
— Gramy z Irlandią, tak? —
Chciałem się upewnić.
— Tak jest! A wśród jej graczy
jest Patrick Dreamel.
— Monarcha?
— Niestety. — Marcel
przytaknął. Odbiliśmy w lewo, docierając do ulicy, która prowadziła nas obok
stalowo—szklanej konstrukcji hali sportowej. Nocne oświetlenie sprawiało, że
była ona otwarta, ale prawda była taka, że eliminacje już były zakończone.
— Posłuchaj…
— Oho! — Marcel uniósł palec. —
Wiedziałem, że coś się stało. Wal.
Przerażało mnie to, że Marcel
znał mnie tak dobrze. Odchrząknąłem.
— Dzisiaj widziałem jak fińska
drużyna pakuje się do autobusu. Zaraz przy hotelu, na tamtym parkingu. Na tym,
na którym cię popchnąłem i…
— Pamiętam — burknął.
— W każdym razie. —
Uśmiechnąłem się szeroko. — Widziałem wśród nich… Ale.
— Ale co?
Cmoknąłem niezadowolony.
— Ale!
— Ach! — Klepnął się w czoło. —
Wybacz, piłem podejrzany drink o nazwie Hottentottenstottertrottelmutterbeutelrattenlattengitterkofferattentäter.
Był mocny.
— Piłeś… co?
Marcel zatoczył się uroczo i
prawie potknął się o swoje stopy.
Spojrzałem na niego
pobłażliwie i powoli wróciłem do opowieści.
— Wśród drużyny fińskiej był
Ale. Nie rozmawiał ani z Maurim ani z Izą. Za to miał wielkiego siniaka. O tu. —
Wskazałem na swoją twarz, celując w nos. — Jakby ktoś go mocno uderzył.
— Hmm…? — Marcel zamyślił się
chwilę. — Ani ja ani Malwina tego nie zrobiliśmy. Chociaż może Malwina…? Nie,
nie. Ma zbyt delikatne dłonie. Zauważyłeś jakie ona ma delikatne dłonie? Bruno
to szczęściarz…
— Ta. Pomyślałem, że to Mauri.
— Mauri? Skopałby Ale?
— Nie wiem. — Wzruszyłem
ramionami.
Marcel skinął głową.
Zbliżaliśmy się do naszego hotelu.
— A jak… uczucia po zobaczeniu
Ale?
— Ja nie mam uczuć.
— Oliwier… — Marcel mówił zmęczonym
tonem. Dotarło do mnie, że przed nim już nie powinienem się bawić w tego typu
gierki.
— Nie wiem — odpowiedziałem
powoli. — Nie myślałem nic. Nie zrobiło mi się przykro ani serce nie zabiło na
jego widok. Po prostu tam był. I nawet się trochę ucieszyłem, że ma rozkwaszoną
twarz.
— Jak śpiewała Lily Allen… —
odchrząknął.
— Nie będziesz tu teraz
śpiewał, prawda…?
— At
first when I see you cryyyyyyy! Yeah it makes me smiiiiiiile, yeah it makes my
smiiiiiiile…!
— Zawrzyj gębę, psi dzyndzlu!
— Skąd ty bierzesz te teksty?!
— Nie twoja sprawa,
warchlaczku.
Marcel wybuchł głośnym
śmiechem.
***
Cyrus szedł pod rękę z Bianką,
kierując się w stronę dworca centralnego. Towarzyszył im Krystian, który
kroczył przed siebie z uśmiechem na ustach jakby właśnie spłynęła na niego cała
Boża łaska. Dziewczyna spojrzała na niego i uśmiechnęła się uroczo.
— Wyglądasz na zadowolonego, Krystianie
— oceniła.
— Kontent — wtrącił Cyrus.
— Czyżby piękna Sonia w końcu
zgodziła się spotkać? — zapytała.
Krystian odchrząknął cicho.
— Istotnie. To wymagało
sprytu, bo głupotą byłoby klasyczne zaproszenie na kawę.
— Tak. — Bianka pokiwała
głową. — Zaprosić na kawę dziewczynę, która robi kawę na co dzień…? Dobre
posunięcie, Krystianie.
— Dziękuję — odpowiedział,
dumny z siebie. — Umówiłem się na ściankę.
— Och. — Cyrus zamrugał
oczami. — To brzmi naprawdę fajnie.
— Dowiedziałem się z rozmowy z
nią, że lubi uprawiać sport. Ona woli siatkówkę, ja oczywiście kosza, więc
znaleźliśmy kompromis w postaci wspinaczki.
— Daj znać jak poszło —
poprosiła Bianka. Również i jego wzięła pod rękę, dzięki czemu była pilnowana
przez mężczyzn z dwóch stron. Krystian był nieco zaskoczony tym zachowaniem, bo
nie czuł się na tyle bliskim znajomym pary, ale uznał to za ich przejaw
przyjaźni. Z uśmiechem, skinął głową. Czuł same motylki w brzuchu, gdy myślał o
pięknej Sonii z kawiarni.
Rozeszli się w podziemiach.
Cyrus złapał Biankę za dłoń i poprowadził ją spokojnym krokiem w stronę
schodów. Dziewczyna nabrała powietrza i położyła głowę na jego ramieniu.
— Twoje Cudy idą dalej.
— Tak. To prawda. Jesteś
pewna, że nie chcesz lecieć do Paryża?
Bianka zaśmiała się cicho.
— Cyrus… Proszę. Rozmawialiśmy
już o tym.
— Roksana nie…
— Wiem, że nie będzie miała
nic przeciwko. Ale to ty i ona musicie tam być. Podziwiam twoją wiarę.
— Naprawdę?
— Wierzysz w nich. Wierzysz,
że dotrą do finału — wyjaśniła. — Dlatego lecisz do Paryża.
— Bianko, jeżeli byś
zechciała…
Zatrzymała się i zmusiła go do
tego samego. Ich spacer został przerwany, gdy stanęli naprzeciw siebie. Ujęła
jego twarz w swoje blade dłonie. Przysunęła się i uśmiechnęła.
— Cyrusie — zaczęła spokojnie.
— Jesteś częścią drużyny. Będą cię potrzebować w finale. Ciebie i Roksany. Leć.
Poczekam na ciebie.
Nabrał powietrza, delektując
się jej przyjemną wonią.
— Rozumiem. Chociaż żałuję, że
nie mogę cię zabrać do najromantyczniejszego miasta świata.
— Wiesz… Gaspar wraca do
Paryża, więc jeżeli w wakacje znajdzie czas…
— Polecisz do niego? — Uniósł
brew, uśmiechając się pod nosem.
— Nie, głupku. — Uderzyła go w
ramię. — Nie sądzę, aby monsieur Arcenciel był zainteresowany moją osobą. Ale
może będzie chciał nas gościć przez jakiś czas.
— Hm? Myślisz?
— Dam się porządnie ugościć.
Poza tym. — Ruszyli dalej, trzymając się za ręce. — nawet jakbym teraz tam
poleciała, byś był skupiony tylko na koszykówce. Najromantyczniejsze miasto
świata poczeka.
— Hm, myślę, że możesz mieć
rację. Mogę dyskretnie zasugerować Gasparowi, że pobyt w Paryżu jest mile
widziany.
Roześmieli się cicho, wiedząc
że wcale mogą nie być zaproszeni do rezydencji państwa Arcenciel.
***
— Fleur. — Gaspar pojawił się
przed nią, trzymając ręce za plecami.
Dziewczyna uniosła wzrok znad
kawy, usilnie ignorując stojącego przed nią chłopaka. Uśmiechał się czarująco.
— Och, to pan pojawiam—się—i—znikam.
— Wróciła sennym spojrzeniem do kawy. — Pojawiam się by napsuć krwi i znikam by
poruchać.
— Jesteś bardzo
niesprawiedliwa, Fleur — odpowiedział. Wyciągnął zza pleców wiązankę kwiatów.
Znów uniosła wzrok, tym razem nieco mniej zła. — Zniknąłem tylko dwa razy.
Chciałem coś zrobić…
— Chciałeś kogoś
zrobić.
Pokręcił delikatnie głową.
— Mam nadzieję, że przyjmiesz
moje przeprosiny.
Fleur wahała się kilka sekund,
ale przyjęła kwiaty. Dyskretnie je powąchała i odłożyła na bok.
— Wiecheć jeszcze wszystko nie
załatwia.
— Wiem — przyznał, siadając
naprzeciw niej. — Ale to dobry krok naprzód.
— Powiesz mi co robiłeś? —
zapytała, sięgając po kawę.
Gaspar westchnął ciężko.
Łakomie spojrzał na kubek Fleur, ale ona, niewzruszona, nie podzieliła się
zawartością. Dalej była zła.
— Chciałem spotkać się z
Oliwierem.
— To zły pomysł.
— Dlatego do tej pory się z
nim nie spotkałem. Skradam się, ale w ostatnim momencie rezygnuję.
— To zły pomysł — powtórzyła. —
Nie wraca się do swoich eks.
— My nigdy nie byliśmy w
związku.
— Nie wywiniesz się z tego
poprzez techniczne nazewnictwo. — Wskazała na niego palcem. — Dobrze wiesz o co
mi chodzi. Okłamał cię.
— Tak, ale może gdybyśmy byli
razem, podszedłby do tego inaczej i…
— Gaspar, Gaspar, Gaspar. —
Pokręciła głową, jęcząc. — To najgłupsza rzecz o jakiej możesz myśleć! To tak
jak kobieta, która wychodzi za alkoholika, bo wierzy, że on się dla niej zmieni.
Nie zmieni! Będzie pił dalej! Niezależnie od sytuacji. W twoim przypadku,
Oliwier cię okłamał i zrobi to znowu. I znowu. Chcesz znowu przechodzić przez
to co przechodziłeś z Blaisem? Nie naprawisz ich. Olej ich. Zasługujesz na
więcej, Gaspar.
Chłopak milczał. Przeniósł
smutne spojrzenie na wytarty blat stołu.
— Masz rację, Fleur. Wiem, że
masz.
— To ci odkrycie.
— Ale Oliwier i Blaise różnią
się od siebie — zauważył.
Fleur westchnęła.
— Nie wiem. Oliwiera znam
tylko z twoich opowieści. Możliwe, że się różnią…
— Nie rozmawiajmy o tym! —
zaproponował szybko, uśmiechając się. — Za dwie godziny ruszamy do Rzymu. Dawno
mnie tam nie było.
— Gaspar.
— Hm?
Uśmiechnęła się do niego. A to
był rzadki widok. Chłopak spoważniał, bo przejrzała jego grę. Zmianę tematu.
— Będzie dobrze — obiecała.
***
— Malwinkoooo. — Zza siedzenia
wysunął się Filip, uśmiechając się do mnie uroczo. Zerknęłam w bok, aby
zobaczyć jego wesołe oblicze.
— Tak, Filipku? —
odpowiedziałam równie słodko co on.
— Bo widzisz, będziemy w
Rzymie, a to prawie jak w Mediolanie…
— Prawie — prychnął Bruno. —
Bliżej wam do Watykanu.
— Słyszałam, że papież tworzy
nową kolekcję Jesień/Święta.
— Ha, ha — odpowiedział Filip,
kręcąc głową.
— Chcesz żebym poszła z tobą
na zakupy, co? — Uśmiechnęłam się do blondyna.
— Jesteś najlepszą menadżerką!
— Humor poprawił się mu automatycznie.
— Wiem — odpowiedziałam. Filip
wrócił na miejsce, a ja spojrzałam na Brunona z którym siedziałam w autobusie. —
Będziesz miał coś przeciwko?
— Nie wydajcie naszego
budżetu, a będę kontent — zapowiedział dobrodusznie. Ścisnęłam delikatnie jego
dłoń, w ramach podziękowań.
— Kontent, hm? Tak mówił
Gaspar — stwierdziłam, oglądając się za siebie. W tylnej części siedział
Oliwier, ze słuchawkami w uszach. Wyglądał za okno, obserwując widok gór za
oknem. Przemierzaliśmy właśnie Austrię, a tutaj pogoda nas nie powitała
słońcem. Skutecznie kryło się za szarymi chmurami, które w zamian dawały
deszcz.
— Myślę, że dalej tak mówi —
odpowiedział spokojnie Bruno. — Nie udało mi się z nim spotkać w Berlinie.
— Może uda się w Rzymie? W
końcu Francja awansowała dalej.
Do ćwierćfinałów zakwalifikowało
się osiem drużyn, które w stolicy Włoch miały rozegrać między sobą cztery
mecze. Tabela przedstawiała się następująco:
Irlandia — Polska
Czechy — Francja
Hiszpania — Włochy
Wielka Brytania — Niemcy
Najbliższy mecz mieliśmy
rozegrać przeciwko Irlandii. W trakcie eliminacji obserwowałam ich mecze,
tracąc nieco czasu wolnego na zwiedzanie, ale moje poświęcenie było tego warte.
Dzięki temu zapoznałam się z grą drużyny, która opierała się na szybkich i
wytrenowanych podaniach. Na dodatek, irlandzki monarcha, Patrick Dreamel nigdy
nie wypuścił piłki z dłoni. Nigdy nie została mu skradziona ani odebrana. Jego
talent był naprawdę godny podziwu i wydawał się być naprawdę niebezpiecznym
przeciwnikiem.
Starałam się opracować
strategię na nasz mecz. Konsultowałam się z kapitanem i trenerem, a nawet z
wice-kapitanem. Ten ostatni powiedział jedynie „wystaw Natana”. Na pytanie
„dlaczego?” odpowiedział „bo najlepiej kradnie piłki”.
I coś w tym było. Ale Natan
niestety miał niską wytrzymałość i nie mogliśmy polegać na jego grze przez cały
mecz.
— Malwino, proszę. — Bruno
przejechał kciukiem po mojej dłoni. — Nie panikuj. Znalazłem już dawno
rozwiązanie na tę sytuację.
Uniosłam brwi, zaskoczona.
— Wprowadzisz mnie?
— Dorian — odpowiedział
jedynie.
Słowo daję, jednak nie byłam
najlepszą menadżerką. Cały czas zapominałam o istnieniu Doriana. Zawsze trzymał
się z tyłu, na uboczu. Rzadko kiedy się odzywał, a w Pierwszym Składzie był już
prawie dwa miesiące. I jak dotąd nie brał udziału w żadnym oficjalnym meczu.
Dobrze wiedziałam, że to za
sprawą Brunona, Dorian trafił do drużyny. Jednak nie znałam jeszcze prawdziwych
powodów dla których kapitan zdecydował się na tak ryzykowny krok. Z drugiej
strony, Dorian przechodził wszystkie testy w trakcie rekrutacji. Czy powinnam
się martwić?
Zauważyłam też, że Bruno ma
większą władzę niż nasz trener. Na dobrą sprawę, to kapitan drużyny podejmował
ostateczne decyzje, a wszystkie kroki były z nim konsultowane. Trener
twierdził, że Bruno „nigdy się nie myli”. Stąd ostateczny głos należał do
niego.
W aurze kapitana było coś
naprawdę władczego. Lubiłam tę władzę. Tę moc.
— Wtajemniczysz mnie? —
uparłam się. — Skąd w ogóle wiesz o Dorianie? Gdzie go znalazłeś?
Spojrzał na mnie i nachylił
się. Jego oczy żądały ciszy.
— Co ty na to, że jak już
skończysz zakupowe szaleństwo z Filipem, zaproszę cię na miłą kolację? W
okolicach fontanny di Trevi.
— To nie odpowiedziało na moje
pytania — zauważyłam.
— Odpowiem na nie. Jeżeli dasz
się zaprosić na kolację.
— Wiesz, nieczęsto jestem zapraszana
na kolację w Rzymie, więc raczej się zgodzę.
Bruno uśmiechnął się szeroko.
— Cieszy mnie to. Opowiem ci
wtedy co nie co o Dorianie. Chociaż szczerze powiedziawszy, wolałbym rozmawiać
na inne tematy niż o innym chłopaku…
— Nie wywiniesz się — ostrzegłam.
Kapitan skinął głową.
— My rządzimy światem, a nami
kobiety…
***
Do Rzymu dotarliśmy dopiero
późnym popołudniem, a po zameldowaniu się w hotelu, większość drużyny poszła
spać po męczącej podróży. Następny dzień polegał głównie na treningu i
odwiedzeniu hali sportowej, a więc nawet nie mieliśmy czasu na jakiekolwiek
przyjemności. Bruno za to obiecał nam wolne w dniu meczu. Mieliśmy mieć wtedy
kilka godzin dla siebie, aby się odprężyć. Nim jednak nadeszła ta przyjemność,
trenowaliśmy i zwiedziliśmy kawałek Rzymu, ale byliśmy zbyt zmęczeni na
cokolwiek innego.
Znów dostałam osobny pokój. Bycie jedyną dziewczyną miało swoje plusy.
Korzystając z chwili prywatności, wzięłam prysznic i umyłam włosy. Chodziłam po
ładnym wnętrzu, ignorując kuszące wołanie nocnego życia Rzymu. Otulona w
ręcznik, skupiłam się na notatkach dotyczących koszykówki.
Na pukanie do drzwi
zareagowałam nieco dziwnie, bo aż podskoczyłam. Złapałam oddech i wstałam z
łóżka. Nie spodziewałam się nikogo o tej porze.
— Tak? Znaczy… Si?
— Tu Bruno.
Spojrzałam na siebie. Byłam
tylko w ręczniku, który raczej nie ukrywał całości mojego ciała. Przejechałam
językiem po ustach.
Obiecałam sobie, że w żaden
sposób nie będę rozpraszać Brunona w trakcie jego walki na EuroBask. Sam
zresztą powtarzał, że wszyscy członkowie
drużyny mają zakaz jakichkolwiek kontaktów intymnych, bo to rozprasza. Usilnie
starał się obrać seks ze wszystkich przyjemności jakie mu towarzyszyły.
Niestety, z tego co potrafiłam
wywnioskować wszyscy członkowie Nowego Elementaris mieli to doświadczenie za
sobą. Poza Marcelem. Bruno nie mógł w nieskończoność mydlić oczu. Chociaż wierzyłam,
że faktycznie zawodnicy muszą skupiać się wtedy jedynie na grze.
— Poczekasz chwilkę? —
poprosiłam z bólem, stając przy drzwiach. — Jestem tylko w ręczniku.
Bruno milczał przez jakiś
czas. Odchrząknął i prawie słyszałam jak zaschło mu w gardle.
— Rozumiem. Poczekam.
Zawyłam w sobie, próbując
odepchnąć myśl, że od gorącego i silnego ciała Brunona Druha—Czerwińskiego
dzieliła mnie jedynie para drzwi, które w każdej chwili mogłam otworzyć i jedyna
przeszkoda po prostu by zniknęła. A wtedy mogłabym znów posmakować jego
miłości, którą szczodrze się dzielił, gdy już wylądowaliśmy w łóżku. Lubiłam
przemianę jaka zachodziła w wtedy w Brunonie. Z eleganckiego i wyważonego
kapitana wychodził nieco brutalny, ale jakże podniecający młody mężczyzna,
pragnący wywołać pożar w każdym krańcu ciała.
Spokojnie, Malwino, poprosiłam siebie w myślach. Nie myśl tak o nim. Co z tego, że
zaserwował ci serię orgazmów, po których ledwo oddychałaś? Właściwie to miałaś
gwiazdki przed oczami. Bruno… Przestań! Bruno… Proszę…
Ubrałam się najszybciej jak
potrafiłam. Dodatkowo w ciuchy, które zakrywały większość mojego ciała. Gdy
otworzyłam drzwi, czułam że wypieki na policzkach zdradzały moje myśli.
— Mogę wejść? — zapytał uprzejmie.
Bruno… Ty dwuznaczny
zwierzaku.
— Jasne.
Zaprosiłam go do środka,
robiąc miejsce w przejściu. Wślizgnął się ostrożnie do pokoju, chowając coś za
plecami. Nawet nie zdążyłam nic powiedzieć, gdy pomiędzy nami pojawiła się
róża.
— Och!
— To dla ciebie — oznajmił,
wręczając mi kwiat. — Idzie w parze z zaproszeniem na kolację.
— Dzisiaj?
— Oczywiście. Rzym nocą jest
bardzo apetycznym miejscem.
Zamyśliłam się chwilę.
— Ale będziemy musieli się
wymknąć z hotelu.
— Zgadza się. Już zrobiłem
obchód i położyłem dzieci spać. Dorośli mogą teraz wyjść na miasto. — Jego oczy
zapłonęły, gdy mówił. Zaśmiałam się i wstawiłam różę do wazonu, który znajdował
się w łazience jako forma ozdoby.
— Dorośli, mówisz? Niektóre
dzieci są ode mnie starsze.
— Detale. Przewyższasz ich
inteligencją, gracją i sercem.
— Mów dalej.
Bruno uśmiechnął się jeszcze
szerzej.
— A więc jak będzie? Pozwolisz
się porwać na kolację?
Pytanie o pozwolenie padające
z ust tak pewnego siebie i silnego mężczyzny było miodem na moje serce. Było w
tym coś abstrakcyjnego. Nawet ktoś taki jak Bruno, posiadał słabości i
niepewności. Tę stronę pokazywał dopiero przed bliskimi osobami. Wiedziałam, że
w Brunonie kryje się dużo dobra, gdy dowiedziałam się, że w minione Święta
Bożego Narodzenia zaprosił do siebie Maksymiliana, aby ten nie spędzał wieczora
samotnie.
— Oczywiście — odpowiedziałam.
— Daj mi kilka minut.
***
Naprawdę było coś magicznego w
tych ciasnych uliczkach. Zimne ściany były w niektórych miejscach pęknięte,
ozdobione okiennicami, małymi balkonami i kwiatami. Maszerując razem z Brunonem
przez Rzym, miałam wrażenie, że znalazłam się w innym świecie. Delikatnie
oświetlonym, posiadającym głośniejsze i cieplejsze noce. Pobliskie kawiarnie i
restauracje były zapełnione, chociaż nawet nie zaczął się sezon wakacyjny.
To co stare i nowe, łączyło
się w tym miejscu, nadając stolicy miano Wiecznego Miasta. A ja mogłam teraz
się tym delektować.
Przeszliśmy przez most
Świętego Anioła. Uliczkami dotarliśmy do długiego i zapełnionego ludźmi Piazza
Navona. Obejrzeliśmy stojący po środku placu obelisk, który był częścią
fontanny Czterech Rzek. Bruno poinformował mnie, że chodziło o Nil, Dunaj, La
Plate i Ganges. Następnie porobiliśmy mnóstwo zdjęć przy fontannie Neptuna i
fontannie del Moro. Z Piazza Navona ruszyliśmy dalej, zagłębiając się w nocny
Rzym.
Bruno wyglądał na takiego,
który doskonale wiedział gdzie iść. Nie potrzebował mapy ani przewodnika. Po
prostu trzymał mnie za rękę.
— Byłeś już w Rzymie, prawda?
Bruno skinął głową.
— Kilka razy. Mój tata często
tutaj podróżował. A ja razem z nim.
— Poznałeś jakieś… piękne
Włoszki?
Na twarzy Bruna pojawił się
delikatny uśmiech.
— Poznałem — przyznał powoli. —
Ale prawdziwe piękno poznałem dopiero w Warszawie. Piękno lubi być kapryśne i
złudne. Twoje nie jest.
Nie wiedziałam co
odpowiedzieć, ale jakaś część mnie pisnęła.
— Dziękuję.
— Nie musisz za to dziękować.
Mówię ci prawdę.
Dalsza część rozmowy przybrała
już postać żartów i opowieści, ale dalej pamiętałam o jego miłych słowach. Czy
byłam dla niego piękna? Właściwie to nigdy się nie zastanawiałam nad sensem
tego słowa. I nikt mi nie powiedział, że jestem piękna. Czemu to określenie tak
bardzo mi się podobało? Czemu cieszyłam się, że dostrzegł we mnie coś takiego?
Kilkanaście minut później,
przechodząc ciasnymi i brukowanymi uliczkami, na których było nieco ciszej,
dotarliśmy do Piazza di Trevi. Szum fontanny zwabił nas tutaj, przedzierając
się przez dużą ilość turystów. Pięknie oświetlona fontanna była jednym z
symboli Rzymu.
Bruno parł do przodu,
trzymając mnie za rękę, aż dotarliśmy do krawędzi fontanny. Woda odbijała
światła ciekawego oświetlenia, a dno wyłożone było złotymi i srebrnymi monetami.
Tradycją było, aby wrzucić do wody pieniądze. Zachwycałam się przez chwilę
białą budowlą, podziwiając jej precyzję i detale. Zeszliśmy na niższy poziom,
zbliżając się do fontanny. Sięgnęłam do torby i wyjęłam portfel, w którym
znajdowało się kilka euro.
— Chcesz? — zapytałam.
Spojrzał na mnie z uśmiechem.
— Poproszę trzy.
Zamrugałam oczami, ale
wręczyłam mu trzy monety bez słowa. Ja sama wzięłam tylko jedną. Następnie
Bruno poinstruował mnie, że należy stanąć tyłem do fontanny i przerzucić monety
prawą ręką przez lewe ramię. Uczyniliśmy tak i usłyszałam jak monety wpadają do
wody z cichym „chlup”.
— Widzę tu ciebie jako piękną Sylvię — poinformował mnie
Bruno.
— La Dolce vita — odpowiedziałam. — Daleko mi do niej.
— Nonsens. Czy już ci nie powiedziałem, że jesteś piękna?
Podziękowałam mu, ale dalej wydawało mi się, że
daleko mi do roli Anity Ekberg. Pamiętam jak kilkanaście razy pod rząd
oglądałam jej scenę kąpieli w fontannie di Trevi. Byłam nią zafascynowana.
Porobiliśmy sobie kilka zdjęć,
w tym i bardzo ładną selfie, a następnie ruszyliśmy do pobliskiej restauracji.
Musieliśmy się nieco oddalić od fontanny, aby znaleźć dla siebie jakiś kącik, a
większość miejsc i tak była zajęta. Dlatego skręciliśmy w boczną uliczkę i
znaleźliśmy restaurację o wdzięcznej nazwie Vineria Il Chianti.
Usiedliśmy naprzeciw siebie i
otworzyliśmy menu. Podał nam je wysoki Włoch o kręconych, czarnych włosach.
Następnie Bruno pomógł mi tłumaczyć nazwy potraw, ale takie jak pizza, spaghetti
czy tortellini były mi znane. Ale z wielką przyjemnością odkrywałam nazwy
innych dań.
Gdy wrócił kelner, okazało się, że Bruno potrafił się z nim porozumieć w jego
ojczystym języku. Myślałam, że miał wyuczone jedynie nazwy dań, ale przyjemnie
mnie wtedy zaskoczył.
— Nie wiedziałam, że mówisz po
włosku — powiedziałam, gdy kelner oddalił się, by zrealizować nasze zamówienie.
— Tylko odrobinę. Mój tata
umie, a ja tylko go podsłuchiwałem. I przejrzałem podręcznik do nauki języka
włoskiego.
— Imponujące — przyznałam. —
Włoski to bardzo romantyczny język.
— Naprawdę? Zawsze myślałem,
że to język francuski jest językiem romansów i amorów.
— Amor jest z Rzymu —
zauważyłam. — A więc punkt na korzyść Włoch.
— Hm… Rozumiem. — Pokiwał głową
z uśmiechem. — Gaspar załamie się na tę wiadomość. Przez cały czas myślał, że
to on włada najromantyczniejszym językiem.
— Będziemy musieli mu to jakoś
delikatnie przekazać — powiedziałam, przykładając dłoń do serca. Bruno
uśmiechnął się.
— Wiedziałaś, że Amor to Roma,
czytane od tyłu?
— Och… Faktycznie! To ma jakiś
związek?
— Nie. — Pokręcił głową. — To
po prostu coś, co kiedyś zauważyłem. Roma to Rzym. Amor to miłość. Zawsze
wierzyłem, że to Rzym jest miastem miłości, a nie Paryż.
— Coś w tym jest. Z tego co
wiem to Paryż żegna się z jedzeniem.
Bruno uniósł brew.
— Proszę?
— No… Paryż. Pa, ryż. Papa,
ryż. Pa mój ryżu.
Bruno parsknął śmiechem i
przejechał dłonią po twarzy.
— Takiej interpretacji jeszcze
nie słyszałem — przyznał. — W takim razie Rzym wygrywa.
Najpierw zostało podane wino. Bruno pozwolił
nam jedynie na jeden kieliszek i już widziałam, że boli go złamanie własnych
zasad. Uniosłam swój kieliszek i uśmiechnęłam się.
— Za Rzym.
Bruno skinął głową.
— Za Rzym.
Upiliśmy po łyku półsłodkiego,
czerwonego wina, patrząc w swoje oczy. Czy on chciał mnie teraz tak bardzo jak
ja jego? Głupota.
— A więc — zaczął powoli,
odstawiając kieliszek na metalowy blat. — Dorian.
Zamrugałam, nie będąc pewna o
co chodzi. Dopiero po chwili skojarzyłam fakty. Prawdę mówiąc, Dorian tracił
swoją magię i tajemnicę wśród murów Rzymu.
— Bruno, naprawdę…
— Nie, nie, nie. Obiecałem ci —
odpowiedział uprzejmie. — Powiem ci teraz i jutro będziesz mogła iść z Filipem
na zakupy, nie zaprzątając sobie myśli o Dorianie.
— Nie przesadzajmy, nie myślę
o nim aż tak często.
Pokręcił głową i odchrząknął.
— Nie jestem pewien czy znasz
historię Nataniela, ale po części wiąże się ona z historią dotyczącą Doriana.
Chociaż, wbrew pozorom, nie chodzi mi o to, że Dorian, Marcel i Nataniel znali
się z lat szkoły podstawowej. Moje podejście do Doriana zaczyna się w okolicach
trzeciej klasy liceum, choć wtedy jeszcze go nie znałem. Właściwie wszystko
ewoluuje od Cyrusa.
Zamknęłam na chwilę oczy.
— Czekaj. Pogubiłam się. Dorian,
ty, Cyrus… w liceum?
— Pozwól, że wyjaśnię. Idę
śladem Cyrusa, który w liceum dostrzegł namiastkę talentu w Natanielu. Doprawdy
to był zaledwie procent jego potencjału. Ale Cyrus to zauważył. Idę jego śladem
— powtórzył. — Dostrzegłem namiastkę talentu w Dorianie. Dlatego znajduje się
teraz w Nowym Elementaris. Dorian jest odpowiednikiem Nataniela. Tyle, że
Nataniela stworzył Cyrus. A Doriana stworzę ja.
Wpatrywałam się chwilę w
Brunona i zastanawiałam się czy jego myślenie jest dobre czy złe. Chciał dać
szansę chłopakowi z ukrytym talentem czy po prostu próbował skopiować Cyrusa?
Nie wiedziałam co o tym myśleć, a więc upiłam łyk wina. Długi łyk. Na tyle
długi, że Bruno zmrużył oczy, domyślając się, że chcę się zastanowić się nad
odpowiedzią.
— Podzielisz się wątpliwościami?
Wzięłam głębszy wdech. Nie
chciałam się kłócić.
— To jedyny powód? Dorian to
twoja wersja Nataniela?
— Nie inaczej. Widzisz —
zaczął spokojnie. — Chciałem pokazać, że i ja potrafię zrobić coś z niczego.
Wierzę w Doriana. Ma predyspozycje.
— Ale… Nataniel, nim stał się
regularnym graczem, wiele trenował…!
— Jedynie w liceum. Dorian gra
w koszykówkę od dłuższego czasu. Dlatego wiem, że się sprawdzi.
— No nie wiem, Bruno… To
trochę ryzykowne podejście. Zwłaszcza, że na jego miejscu mógł być ktoś inny.
Ktoś sprawdzony.
— Uwierz w Doriana...
— Wierzę w rozsądek —
odpowiedziałam, przerywając mu. — Twoje podejście się znacząco różni od twoich
poprzednich decyzji. Wiem, że nie mam powodów, aby wątpić w to co postanawiasz,
ale to wydaje mi się być błędne.
Bruno wpatrywał się we mnie.
Intensywnie. Przez dobrą minutę. Wiedziałam, że nienawidzi sprzeciwu.
Wiedziałam, że postrzega siebie jako kogoś nieomylnego. Jego żądza perfekcji
była zarówno wadą jak i zaletą.
— Pewnie dlatego jesteś dla
mnie taka fascynująca — powiedział w końcu, zaskakująco spokojnym głosem.
Spojrzałam na niego czujnie. — Potrafisz mną potrząsnąć i dostrzec rysy w
perfekcji.
— Nic nie jest idealne.
— Nie. Nie jest — przyznał
powoli. — Jednak mojego zdania co do Doriana nie zmienię. Chcę go użyć w
najbliższym meczu.
— To ty tu jesteś kapitanem.
Moje zdanie znasz. — Zamknęłam oczy. — Wierzę, że postępujesz słusznie. Bruno,
nie musisz nikogo naśladować. Bądź sobą.
— Próbuję się odnaleźć w nowej
sytuacji…
— Wiem.
Otworzyłam oczy, gdy poczułam
jego ciepłą dłoń na swojej własnej. Przejechał kciukiem po wewnętrznej stronie,
kręcąc nieznane mi wzory.
— Prowadzisz dziwną wojnę,
Brunonie — ostrzegłam. — Z samym sobą. I nie ma wojny bez ofiar.
Teraz Bruno zamknął oczy, uśmiechając
się delikatnie.
— Ale jest też zwycięstwo.
Zakończyliśmy tę rozmowę, bo na stole pojawiły się nasze włoskie
potrawy.
***
Odprowadził mnie pod sam
pokój. Pusty korytarz był chłodny i cichy, gdy złożył pocałunek na moich
ustach. Dalej byłam zaskoczona, jak te wargi o ostrych kształtach, przypięte do
twardej szczęki, należącej do poważnego mężczyzny, były miękkie i ciepłe.
Oparł czoło o moje własne.
— Nie wierzę, że muszę ci już
życzyć dobrej nocy.
— Możesz… zostać —
zaoferowałam. Bruno zamknął oczy. Długie rzęsy opadły jak kurtyna.
— Wtedy byłby ze mnie żaden
autorytet — odpowiedział powoli. — I hipokryta. A nie lubię hipokrytów.
— Rozumiem — powiedziałam
smutno. Nabrał powietrza. Jego głowa zsunęła się na moje ramię. — Chociaż nie
do końca.
— Może po prostu u ciebie
przenocuję? — zaproponował desperacko.
— To całkiem dobry pomysł —
przyznałam, sięgając po klucz i próbując otworzyć drzwi. Chciałam działać
szybko zanim się rozmyśli. Wsunęliśmy się do środka, chichocząc pod nosem jak
para nastolatków, która właśnie chciała zrobić coś złego i nieprzyzwoitego.
Nawet nie zapaliliśmy świateł,
gdy wylądowaliśmy na miękkim łóżku.
***
Kawa w tym miejscu była do
bani. Autentycznie. Jako znawca mogłem ją zakwalifikować do „siuwaksów”. Marcel
także się skrzywił, gdy skosztował odrobinę z mojej filiżanki.
— Nie powinniśmy tego pić
przed meczem — poinformował.
— Cha im w de. Będę pił co
chcę.
Marcel westchnął.
— Poza tym — dodałem na swoje
usprawiedliwienie. — Nie będę dzisiaj grał.
— Skąd wiesz?
— Bo jestem wicekapitanem —
odpowiedziałem z ukrytą dumą. Chociaż ten tytuł niewiele znaczył poza tym, że
załatwiałem dla wszystkich formalności noclegowe. Czasem się mnie pytano o
zdanie odnośnie gry i spędzałem czas na analizie przeciwników, ale moje pomysły
nie były zbyt często brane pod uwagę.
Ale za to wiedziałem kiedy nie
będę grał pierwszych skrzypiec.
— Ustaliliście skład? —
zapytał Marcel.
— Owszem. Więcej szczegółów
poda ci Bruno, ale dzisiaj parkiet należy do Dawida, Gabriela, Nataniela,
Doriana i ciebie.
— Mnie?!
— Wymiennie z Norbertem. Jakoś
tak. Oczywiście wszystko się może zmienić, ale dzisiejsza strategia ma pomóc w
pokonaniu Irlandczyków.
Oczywiście, jak powtarzał
Bruno, wszystko może się zmienić i każdy ma być gotowy.
— Nie spałem dobrze tej nocy —
wyznał Marcel i ziewnął. — Ten turniej jest naprawdę męczący.
Musiałem mu przyznać rację.
Ponieważ nie lubiłem tego robić, zgodziłem się z nim w myślach. Turniej
odzierał nas z sił i potrzebowaliśmy sporo czasu, aby poradzić sobie ze
zmęczeniem. Organizm nie zawsze nadążał za wysiłkiem. Dlatego stosowaliśmy
specjalną dietę, którą właśnie złamałem, pijąc kawę niedaleko Piazza Navona.
Oświetlony przez poranne słońce plac, budził się do życia. Korzystałem z
odrobiny czasu wolnego i razem z Marcelem poszliśmy się przejść.
— Mecz o dwudziestej. Trening
o szesnastej — przypominał Marcel. — Mamy trochę czasu, aby zjeść pizzę.
— Pizza nie jest w naszym menu
— przypomniałem.
— Kawa też!
— Detale. Po treningu wypiję
tuzin izotoników.
— Nie można tak robić.
— Zabroń mi.
— Zabraniam.
— Nie żartuj, świerszczyku.
Marcel pokręcił głową. Sięgnął
po szklankę soku pomarańczowego i upił kilka łyków.
— W ogóle w nocy słyszałem
jakieś dziwne głosy na korytarzu — powiedział Marcel. — Nie mogłem spać i się
przekręcałem z boku na bok. I nagle usłyszałem… śmiech. Wiesz, chyba Malwiny,
ale nie byłem pewien.
— Nieładnie jest podsłuchiwać.
— Nawet nie chciałem. Spać nie
mogłem. Chciałbym mieć twoją zdolność do zasypiania. Dotykasz poduszki i śpisz.
— Udaję, że śpię, abyś się
zamknął i dał mi spać…
— E-Ej!
***
— Malwinko—chaaaaaan. —
Usłyszałam głośny świergot, a potem walenie w drzwi. Usiadłam na łóżku,
zaskoczona i kompletnie rozbudzona. Nie było to przyjemne.
Bruno usiadł zaraz obok,
oddychając niespokojnie.
— Zaspaliśmy — syknęłam.
— Cholera.
— Malwikoooo!
— Filip! — odkrzyknęłam. — P-Poczekaj,
nie mam nic na sobie!
— Tym bardziej powinienem
wejść do pokoju!
— Buc — warknął Bruno.
Wystrzeliliśmy z łóżka jak
torpedy, bez celu kręcąc się po środku. Złapałam Brunona za nagie ramię, aby go
schować do łazienki. Zawahałam się.
— Rozebrałeś się? — szepnęłam.
— Było strasznie gorąco. I
duszno.
— Podziwiam naszą
wstrzemięźliwość.
— Zasługujemy na order.
— Pięć.
— Sześć. Po równo.
— Racja.
Pocałowaliśmy się nim
zatrzasnęłam go w łazience. Złapałam oddech, odgarnęłam włosy i pognałam do
drzwi, za którym słyszałam nucącego Filipa. Poprawiłam top.
— Już.
Filip ukazał się, oczywiście,
w swojej chwale, idealnie ubrany, uczesany i odświeżony. Nie wyglądał na kogoś
kto miał dzisiaj grać mecz koszykarski. Uśmiechnął się czarująco i wprosił do
środka, przekraczając próg ledwo po tym jak przekręciłam klucz.
— Zaspałaś — oskarżył mnie.
Zamknęłam za nim drzwi.
— Odrobinę. Jestem zmęczona
tymi podróżami.
— Mhm. Mhm. — Rozejrzał się po
pokoju, a następnie stanął na środku. — Dasz radę w pół godziny, aby się
przygotować na zakupy w Rzymie?
— Filip… Dzisiaj mecz… —
zaczęłam zmęczonym tonem, a następnie zobaczyłam czerwoną koszulę Brunona,
która ostatkiem sił trzymała się kołdry. Za chwilę miała się zsunąć. — Jasne! —
Klasnęłam w dłonie, bo Filip już przymierzał się do teatralnego obrotu. —
Idziemy na zakupy!
— No dobrze, tylko…
— Tak! Oczywiście! — Złapałam
go za ręce i pociągnęłam w stronę drzwi. Przyglądał się mi dziwnie.
— Chciałem jeszcze zapytać… —
Był silniejszy ode mnie, więc gdy minęła chwila zaskoczenia, w której go
ciągnąłem do drzwi, postanowił się mi oprzeć. — Bo nigdzie nie ma kapitana i
może…?
— Ha, ha, ha! — Zaśmiałam się
panicznie. — Głuptasku, przecież dopiero co wstałam! Nie wiem gdzie jest Bruno.
Kapitan. Kapcio Bruncio. — Mrugnęłam do niego.
— Wiedziałem, że ta ksywka się
przyjmie! — powiedział szczerze zadowolony.
— Ty zawsze wszystko wiesz —
odpowiedziałam figlarnie. — A teraz pozwól mi się przebrać, a potem podbijemy
Rzym, co ty na to?
— Brzmi jak świetny plan, ale…
— przyznał, gdy otwierałam drzwi.
— Pół godziny! Czekaj przy
dziedzińcu.
Po czym trzasnęłam nimi i
zapadła cisza. Odgarnęłam włosy i pognałam do salonu, rzucając się na czerwoną
koszulkę. Pachniała przyjemnie Brunonem i jego perfumami, ale była też dowodem
obecności kapitana w moim łóżku.
— Bruno! — syknęłam, zbliżając
się do łazienki. Gdy się stamtąd wyłonił, rzuciłam w niego koszulką. Złapał ją
zręcznie i przyjrzał się jej. — Prawie przez to wpadliśmy!
— Wyobraź sobie z jaką
katastrofą byśmy mieli do czynienia, gdyby ta koszula dostała się do prania z
białymi rzeczami. Wszystko byłoby różowe…
— Cieszę się, że humor ci
dopisuje — powiedziałam, gdy zakładał ubranie. — Ale jeżeli chcemy to utrzymać
w tajemnicy, nie możemy zostawiać śladów.
— Masz rację — przyznał, zapinając
guziki. — Przepraszam za to. Poradziłaś sobie wyśmienicie. Ja nawaliłem.
Stanął przy mnie i przytulił
mocno. Uspokoiłam się i skinęłam głową.
— Dobra. Teraz zmykaj do
pokoju. Masz dzisiaj mecz do wygrania.
Bruno westchnął i znów się
pocałowaliśmy.
— Umyłeś zęby…? — zdziwiłam
się.
Odpowiedział mi czarującym
uśmiechem.
— Przepłukałem usta płynem,
który znalazłem w twojej łazience.
— A jak nie był mój?
— Jest różowy z naklejką misia
na opakowaniu.
Zmrużyłam oczy. Następnie
wygoniłam chichoczącego kapitana z mojego pokoju.
***
To był naprawdę cud, że
uchroniłam mój tajemny związek z Brunonem przed kimś tak ciekawskim jak Filip.
Chociaż wypytywał mnie przez chwilę o dziwne zachowanie z samego rana,
odpowiedziałam magicznym stwierdzeniem, które sprawiało w zakłopotanie
wszystkich mężczyzn. Ci następnie porzucali temat lub całkowicie go zmieniali.
Kobiece problemy.
Po szybkim śniadaniu,
ruszyliśmy z Filipem na miasto, który czuł się w Rzymie jak ryba w wodzie. Nie
znał go tak jak Bruno, ale z pomocą przewodnika i zapałowi godnego naukowca
badającego nową formę życia, Filip doprowadził mnie do wszystkich ważniejszych sklepów
z odzieżą o jakich mogłam tylko śnić.
Na większość rzeczy nie było
mnie stać, ale nie odmówiłam sobie pary eleganckich, czarnych butów. Dodatkowy
bagaż, powtarzałam sobie w myślach. Ale idealne na kolejne spotkanie z
Brunonem…
— Spotkałem rano Kapcia
Bruncia — oznajmił Filip. — Powiedział, że poszedł się przejść, dlatego go nie
było w pokoju. — Jak zwykle sprzedawał plotki, nie poproszony o to. Odgarnęłam
nerwowo włosy.
— Ach, ten kapitan. Pewnie go
nosi przed meczem…
— Tak, pewnie tak. Zauważyłaś
ostatnio u niego coś dziwnego? — zapytał.
Cholera, myślałam, że już skończyliśmy temat.
— Nie. Dziwnego? Nie.
— Jest jakiś taki… promienny.
— Promienny? Co ty gadasz? W
sensie, że dostał promieniowaniem czy…?
Filip roześmiał się.
— Nic z tych rzeczy. Po prostu
uśmiecha się częściej. Sam nie wiem. Ale zauważyłem to ostatnio z chłopakami.
Wydaje nam się, że Bruno sobie kogoś znalazł.
Teraz poczułam jak pot spływał
po moich plecach.
— He, he. Bruno? Mieć kogoś?
Myślę, że byśmy o tym wiedzieli…
— Ale wiesz jaki on jest. Nic
nie mówi o sobie. Jest tak zamknięty w sobie jak… — Zamyślił się chwilę. — Jak
Cyrus.
— Cóż… Są do siebie podobni.
Ale skoro tak, Cyrus nie kryje się z Bianką. Bruno, gdyby taki był, też by się
nie krył.
— Hmm… Może i masz rację?
— Na pewno mam. Najważniejsze,
aby czuł się dobrze i… promieniście.
Filip skinął głową.
— Racja, Malwinko—chan.
— To jest irytujące. Nie mów
tak do mnie. Wystarczy, że Oliwier do mnie mówi per „mała”.
Filip westchnął ciężko.
— Jak zwykle, nikt nie docenia
mojej twórczości.
***
MECZ ĆWIERĆFINAŁOWY EUROBASK!
IRLANDIA KONTRA POLSKA
Nadszedł wieczór, a wraz z nim
ćwierćfinały EuroBask. Przebrałem się w swój strój koszykarski, a następnie się
rozciągałem. Na boisko wyszliśmy dużo wcześniej, aby móc się rozgrzać, podając
do siebie piłkę i rzucając do kosza. Zajmowaliśmy swoją połowę, a po środku
tańczyła grupka dziewczyn, które umilały czas widzom.
W trakcie, gdy się
rozgrzewaliśmy, przybyła do nas Malwina, jak zwykle kryjąc się za clipboardem.
Poinformowała nas, że Francja wygrała z Czechami 112 : 65. Ponownie zdobyła
trzycyfrowy wynik i rozgromiła przeciwników.
— Niestety, to oznacza, że
jeżeli wygramy… — zaczęła Malwina.
— Jeżeli wygramy — przerwał
jej Dawid. — W półfinałach gramy przeciwko Francji.
Skinęła głową.
Zamarłem na tę wiadomość.
Odruchowo, rozejrzałem się po trybunach. Masa ludzi i twarzy zlewała mi się jak
farby na palecie malarza. Nie potrafiłem wyłowić wśród nich Gaspara.
Prawdopodobnie nawet go tu teraz nie było, tylko poszedł świętować z francuską
drużyną, która wygrała przed chwilą mecz, na tym właśnie boisku.
Nie oglądałem go. Nie chciałem
widzieć Francuzów.
— Francja idzie do przodu jak
burza, co? — zapytał Marcel, rozmasowując ramię. — Ich Monarcha może być
przerażający…
— Nie myślcie teraz o tym —
rozkazał Bruno. — Naszym przeciwnikiem jest dzisiaj ktoś zupełnie inny.
Zerknęliśmy na pomarańczowe
stroje przeciwników, którzy naradzali się po drugiej stronie boiska. Wśród nich
stał niepozorny blondyn o atletycznej budowie ciała. Dostrzegłem, że wśród
widzów płci żeńskiej pojawiły się transparenty z jego uśmiechniętą twarzą i
hasłami typu „Go, go Patrick!” albo „Show us some paTricks!”.
Jego oddane fanki przybyły
nawet tutaj.
— Patrick Dreamel — oznajmiła
Malwina, spoglądając w swoje notatki. — Europejski Monarcha pochodzący z
Irlandii. Mistrz utrzymywania przy sobie piłki. Nikt mu jej nigdy nie ukradł.
Bardzo dobrze wygimnastykowany i atletyczny. Zdolny gracz, ale posiada też coś
co jest bardzo przydatne.
— Spryt? — zasugerował Marcel.
— Szczęście — odpowiedziała.
— Szczęście? — powtórzył nieco
zawiedziony. — W sensie... Ma po prostu farta? To brzmi nieco abstrakcyjnie, co
nie? Ej, w końcu szczęścia nie da się tak łatwo określić!
— To bardzo niebezpieczna
broń. Często się mówi, że liczy się talent. On go posiada, a na dodatek ma
szczęście. Znacząca większość graczy, gdy rzuca do kosza, ma pięćdziesiąt
procent szans, że trafi i tyle samo, że nie trafi. Patrick ma więcej szczęścia
i jego statystyki procentowe się przez to zmieniają. Spójrzcie — poprosiła. Jak
na zawołanie spojrzeliśmy w jego stronę. — Na swoim stroju ma naszywkę z czterolistną
koniczynką.
— Irlandczyk pełną gębą —
przyznał Filip. — Na dodatek gwiazda kina. Myślę, że możemy też ulec presji.
Jego fanki… — Rozejrzał się po trybunach. — mogą być dla nas niemiłe.
— Same niesprzyjające nam
okoliczności — westchnął Dawid. — A jakieś pozytywne strony?
— Mamy Nataniela, który jest
specem od kradzieży piłki — przypomniała Malwina. — Jeżeli uda mu się tego
dokonać choć raz, złamiemy ducha Monarchy.
Nataniel skinął głową.
Odskoczyłem, bo nawet nie zauważyłem, gdy się pojawił obok mnie.
— Cholera, człowieku…!
— Powinieneś się już
przyzwyczaić — odpowiedział spokojnie. Gabriel zaśmiał się cicho.
— Przepraszam! — Usłyszeliśmy
silny, irlandzki akcent, który prawie tonął w ogólnym hałasie. Spojrzałem w
tamtym kierunku, aby się przekonać, iż ku nam zmierza Monarcha. Uśmiechnięty od
ucha do ucha, jakby właśnie zmierzał ku dawnym przyjaciołom ze szkolnych lat. —
Mam nadzieję, że nie przeszkadzam w czymś ważnym.
Dotarło do mnie, że nie jest
ciężko go zrozumieć przez to, że grała głośna muzyka, ale dlatego że jego
irlandzki akcent był trudny do zrozumienia. Niektórzy popatrzyli po sobie
bezradnie, nie rozumiejąc go kompletnie.
— Nie — odpowiedziałem za wszystkich.
Przeniósł na mnie swoje wielkie, czarne oczy. Wyglądały jak błyszczące kawałki
węgla.
— Chciałem… — zaczął, ale jego
spojrzenie padło na Malwinę. — Och… — Zarumienił się mocno i zamrugał oczami.
Dziewczyna odgarnęła nerwowo włosy. — Álainn...
Na trasie
jego maślanego spojrzenia stanął Bruno, który prawie palił swoim wzrokiem.
— Przykro
mi, nie znamy irlandzkiego — oznajmił perfekcyjnym angielskim. Patrick
otrząsnął się i skinął głową.
—
Najmocniej przepraszam! Czasem po prostu moja irlandzka krew i zwyczaje są
silniejsze, ha ha! Zwłaszcza, gdy odpływam, a zdarza mi się to często.
Marzyciel ze mnie.
— My
także potrafimy marzyć. Ale raczej twardo stąpamy po ziemi. — Ton kapitana była
tak chłodny, że przez chwilę poczułem się jakbym wrócił na północ Finlandii. W
głowie widziałem siebie, rzucającego śnieżką w renifera, któremu nos świecił na
czerwono. Czerwony... jak Bruno. Byłby Brudolfem, gdyby był reniferem.
— Świetnie! Chciałem się tylko
przywitać i życzyć udanej gry — wyjaśnił Patrick, uśmiechając się. Miał bardzo
kocie gesty, chociaż nie wiedziałem do czego się to sprowadzało. Bo z
charakteru to był chyba kotem po kocimiętce. — Ádh mór ort!
Uścisnął dłoń kapitanowi i
wrócił do swoich. Obejrzał się przez ramię, aby jeszcze raz posłać Malwinie
swoje zauroczone spojrzenie. Teraz to już prawie podskakiwał, zapewne czując
motylki w brzuchu.
Obejrzałem się na swoją
drużynę i uniosłem brew.
— Będzie ciekawie.
— Co on powiedział? — zapytał
Dawid. — Na samym końcu.
— Życzył nam… — Filip
zmarszczył czoło. — Szczęścia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz