sobota, 21 marca 2020

Ósmy cud - Rozdział 34 - Szczęście


Rozdział 34 
Szczęście

Dopiero tego wieczora odkryłem, że Malwina świetnie tańczy. Chociaż daleko było naszej dwójce do profesjonalistów, to jednak z dumą uznałem, że podbiłem razem z nią jeden z klubowych podestów. Jaskrawe barwy oświetlały nasze spocone ciała. Kolory docierały do nas z płytek, którymi wyłożony był parkiet. Zmieniały się co jakiś czas, zalewając nas jasnym błękitem, krwistą czerwienią lub oślepiającą bielą.
Malwina odrzuciła włosy do tyłu, prawie zahaczając nimi o mnie. Niczym różowa fala, przecięły powietrze i zatrzymały się na jej plecach. Przejechała dłońmi po twarzy, piersiach i brzuchu, docierając do ud. Wygięła się przy tym bardzo dwuznacznie, prawie nieprzyzwoicie.
W odpowiedzi przysunąłem się do niej, pozwalając moim biodrom poruszać się w bardzo wulgarny sposób, zdradzając tym samym moje bardzo prymitywne instynkty. Podniesione ręce wyglądały jak poza boksera gotowego do ataku.
Uśmiechnęła się, obracając się do mnie bokiem. Uniosła ramię, zasłaniając za nim swoje usta. Jej oczy błyszczały od świateł i alkoholu.
Uniosłem dłonie, wybijając nimi rytm i obróciłem się wokół własnej osi. Moje ciało chodziło dokładnie tak jak chciał tego bit. Nie pozwalałem sobie na to, aby zatrzymać się nawet na sekundę. W moich żyłach płynęło już kilka drinków o podejrzanych, niemieckich nazwach. Z każdym kolejnym coraz mniej mnie obchodził skład, a liczyła się dobra zabawa.
Przejechałem dłonią po moich warkoczach i zakręciłem głową tak, że uderzyły mnie w policzek. Malwina obróciła się w miejscu i uniosła dłoń, którą później utopiła we własnych włosach, rozrzucając je na wszystkie strony. Roztrzepała je i kręciła głową, pozwalając się hipnotyzować muzyce.
Zbliżaliśmy się do siebie, skupiając na sobie spojrzenia innych. Doskonale wiedziałem, że nie mogłem z Malwiną tańczyć tak jak z innymi dziewczynami, ale to nie hamowało nas przed dobrą zabawą. Zaczęliśmy klaskać nad głowami wraz z dźwiękami piosenki.
Zwolniliśmy tylko na chwilę, gdy na siebie wpadliśmy i zanosiliśmy się śmiechem przez kilkanaście sekund. A potem znów uderzyły nas klubowe pragnienia. Chęć relaksu, szaleństwa. Dzień, który się skończył i ten, który miał nadejść — nie istniały. Liczyło się to, że nasze ciała pragnęły zabawy. Nasze ciała chciały tańczyć, pozwolić uwieść się rytmom, choćby do białego rana.
Alkohol. Więcej alkoholu. Jeszcze trochę i zapomnę o wszystkim i o każdym. Potrzebowałem jeszcze trochę, ale Malwina nie pozwoliła mi zejść z podestu. Nie chciała bawić się sama, podczas gdy tylu chłopaków patrzyło na nią jak na świetną ofiarę. Jej ciało łkało o uwagę, a doskonale wiedziałem, że przez najbliższy czas tego nie zazna. Rozumiałem jej ból, bo sam byłem w podobnej sytuacji.
 A więc tańczyła. Oblana potem, upita drinkami, uwodzona muzyką. Nie przestawała, a ja razem z nią. Nie chciałem przestać. Nie teraz.
Moje pijane spojrzenie padło w stronę baru, gdzie przy fluorescencyjnych lampach siedziała ciemnoskóra dziewczyna, bawiąca się słomką od drinka. Nasze spojrzenia się skrzyżowały, wywołując kilka iskier. Ona nie bawiła się dobrze. Chyba czuła się zapomniana i pominięta, z kimkolwiek tu przyszła.
Jej czekoladowa skóra wabiła mój wzrok raz za razem. Była naprawdę ładna. Zastanawiałem się czy może smakować tak dobrze jak wygląda… Ile to lat minęło odkąd ostatnio całowałem się z dziewczyną?
Alkohol. Więcej. Musiałem go zdobyć więcej.
Malwina przysunęła się bliżej mnie. Zarzuciła mi rękę na ramię. Pokręciła ostrzegawczo głową.
Już wiedziała. Już mnie znała. Czytała w moich myślach.
Odsunęła się, wracając do zabawy. Odbiegłem wzrokiem od czekoladowej dziewczyny, ale wtedy przypomniało mi się jak pierwszy raz paliłem marihuanę. Nieźle się wtedy otumaniłem, śmiejąc się ze wszystkiego co znalazłem w salonie znajomego, bo tam właśnie odpaliliśmy pierwszego jointa. Nawet nie wiem skąd wziął trawkę, ale nie bardzo mnie to obchodziło.
Chwilę później byłem tak potwornie głodny, że wyjadałem wszystko co było w lodówce, w tym i dwie paczki czekolady, których sreberka wylizałem, aby żaden kawałeczek się nie zmarnował. Pamiętam jak bardzo smakowała mi wtedy czekolada i byłem gotowy iść na najbliższą stację benzynową, aby tylko zdobyć jeszcze kilka paczek. Chciałem też oddać honorowo krew, bo zawsze wtedy dawali tabliczki czekolady, ale znajomi wyjaśnili mi, że ciężko oddać krew o drugiej w nocy, w domku, niedaleko Jyväskylä. Ale od tej pory kojarzyłem moje narkotyczne uniesienie ze smakiem czekolady.
Wróciłem z zaśnieżonej Finlandii do dusznego klubu. Skupiłem się na moim pozbawionym wszelkiej gracji tańcu, a Malwina mi zawtórowała. Podest zdawał się być zrobiony z rozżarzonych węgli, bo co chwila musieliśmy ruszać nogami, przeskoczyć na inną część, przemieścić się. Uniosłem głowę, zamykając oczy. Czemu przede mną pojawił się on? Jego wspomnienie, dobrze namacalne, ale jakby odległe. Czy mógłbym z nim tak tańczyć?
Wyszczerzyłem zęby. Tańczący w klubie Gaspar? To byłby widok.
          Widziałem go przez chwilę oczami wyobraźni. Na kilka sekund zastąpił Malwinę. Był równie upojony alkoholem co ona. W rzeczywistości jeszcze go takiego nie widziałem. Szkliste oczy zdradzały ilość wypitych drinków. Uniósł rękę ze swoją tęczową frotką. Przeczesał dłonią swoje ciemne włosy, odgarniając je do tyłu. Kropelki potu spływały po jego szyi. Eksponował ją, unosząc głowę do góry. Zakręcił biodrami i przejechał dłonią po wpół rozpiętej koszuli. 
Chciałem go. Pijany, wyobrażony Gaspar właśnie przysunął się bliżej. W jego spojrzeniu widziałem brak hamulców. Gdyby chciał, pocałowałby mnie teraz, stojąc na wysokim podeście. 
Wyobrażenie zostało rozmyte przez falę różowych włosów. Malwina sprowadziła mnie na ziemię.

***

Dudniąca muzyka wypełniała cały klub. Kolorowe światła hipnotyzowały, a orgia spoconych ciał zdawała się nie mieć początku ani końca, gdy wypełniali parkiet, wijąc się wokół siebie. Położone piętro wyżej loże były wypełnione przez pijanych ludzi, którzy bez zahamowań raczyli się alkoholem. W dużej mierze tam właśnie teraz znajdowała się moja drużyną. Odprowadziłem Malwinę, aby nie miała nieprzyjemności z pijanymi napaleńcami i zszedłem na dół.
Nie czułem się komfortowo, gdy w ciemnym, ale chłodniejszym korytarzu, obłapiała mnie jakaś dziewczyna. To nie była moja Czekoladka. Chociaż moje ciało wołało i pragnęło jakiegokolwiek dotyku, umysł usilnie przypominał o Gasparze i moim prawdziwym celu. Prawdziwym pragnieniu.
To okrutne, mieć taki celibat, gdy nieświadoma niczego dziewczyna tak bardzo chciała posmakować moich ust. Uniosłem głowę, aby nie dotarła do twarzy, zatrzymując się w okolicach jabłka Adama. Chyba stanęła na palcach, aby wspiąć się wyżej i wtedy zrezygnowałem, odsuwając ją od siebie na wyciągnięcie dłoni.
Rzuciła w moim kierunku kilka niemieckich słów, których nie znałem, ale wszystkie brzmiały jak mordercza klątwa. Machnąłem ręką, otarłem czoło zimną butelką piwa i opuściłem korytarz. Chciałem się tutaj jedynie przewietrzyć. Nie planowałem żadnej sesji całowania z obcą dziewczyną. Chociaż jeszcze kilka chwil temu tylko tego pragnąłem, to teraz czułem niesmak.
Ledwo wróciłem do głównej sali, a ze spoconej masy ludzi wysunął się Marcel. Widać było, że dobrze się bawi, bo oczy były skryte za mgłą ekstazy. Wyłowił mnie wzrokiem i ruszył w moim kierunku. Oddychał ciężko, a po jego ciele spływał pot, który wsiąkał w biały podkoszulek.
— Gdzieś ty był?! — ryknął.
— Jakiś problem?
— Malwina kazała mi ciebie pilnować!
— Średnio ci idzie! — odpowiedziałem, przejeżdżając po nim wzrokiem. Marcel wyszczerzył zęby. Po chwili jego uśmiech zblakł. Stało się to za sprawą pojawienia się zdenerwowanej dziewczyny, która opuściła ten sam korytarz co ja.
— Byłeś tam z nią?!
— Wyluzuj — odpowiedziałem. — Zawijam się do pokoju.
— Co? Już? — zdziwił się szczerze. — Mieliśmy się bawić do białego rana! Wyszliśmy z grupy eliminacyjnej!
— Źle się czuję.
Nie okłamałem go. Byłem pijany i spragniony Gaspara. Większa ilość alkoholu mogłaby mnie rozsadzić.
Marcel oblizał wargi. Obejrzał się przez ramię i widziałem po nim, że jest rozdarty. Między dobrą zabawą, a przyjacielem. W końcu westchnął i skinął głową.
— Idę z tobą. Poinformuję tylko Malwinę i kapitana — oznajmił i wbiegł po stalowych schodach, przeskakując co drugi stopień. Odstawiłem butelkę z piwem na stoliku obok mnie i spokojnym krokiem ruszyłem do wyjścia. Założyłem szarą bluzę i dopiero w szatni dogonił mnie Marcel. Założył kurtkę i wyszliśmy na zewnątrz, dając się pogłaskać przez chłodny podmuch wiatru. Wydawał się być obcy, gdy tyle godzin spędziło się w duchocie.
Przez kilkadziesiąt metrów milczeliśmy. Dopiero wtedy Marcel spojrzał na mnie.
— Co się dzieje?
— Nic.
— Znam twoje „nic”, Oliwier. Przez ostatnie kilka miesięcy też było „nic”, a potem zrzuciłeś taką bombę, że prawie stadion wybuchł.
— Nie musiałeś tego słuchać.
— Nie to miałem na myśli — westchnął ciężko.
— Źle się czuję — odpowiedziałem. — To tyle. Jestem zmęczony.
— No dobra. Nie będę przecież naciskał. — Schował dłonie do kieszeni. — Jutro wyjeżdżamy do Rzymu. Nie mogę się doczekać.
Prawdę mówiąc też nie mogłem się doczekać aż tam pojedziemy. Chociaż niespecjalnie lubiłem ciepło to jednak wycieczka do Rzymu wydawała się być naprawdę ciekawa. Berlin już zwiedziłem razem z Marcelem, Malwiną i Brunonem. We czwórkę stworzyliśmy swego rodzaju grupę, która nawet potrafiła siebie znieść. Czasami dołączały do nas jakieś pojedyncze jednostki, ale raczej trzymaliśmy się we czwórkę.
Tak więc, w naszej małej ekipie udało nam się zobaczyć Bramę Brandenburską, Reichstag, Museumsinsel, Potsdamer Platz, Fernsehturm, Siegessäule, Alexanderplatz i bardzo fajną kawiarnię w której zachwycałem się nad kawą. Razem z Marcelem. A Malwina i Bruno prosili, abyśmy się w końcu zamknęli. Gdy powiedzieli „kawa to kawa”, chciałem wstać i wyjść, gdyby nie to, że zapłaciłem za kawę i siedzieliśmy w ogródku. Bez trzaśnięcia drzwiami, moje zdenerwowanie nie miałoby efektu.
W każdym razie, nasz pobyt w Berlinie się kończył i niedługo mieliśmy ruszyć do Rzymu. Tam czekać na nas miała faza ćwierćfinałowa. Z szesnastu drużyn zostało tylko osiem najlepszych.
Z jakiegoś powodu odczuwałem dziwną satysfakcję, że Finlandia nie awansowała dalej. Po przegranym meczu z nami, ich duch walki skapitulował i przegrali kolejne spotkanie. Jeden z Monarchów pożegnał się z EuroBask. Niestety, pozostała czwórka awansowała i w Rzymie mieliśmy zmierzyć się z kolejnym.
— Gramy z Irlandią, tak? — Chciałem się upewnić.
— Tak jest! A wśród jej graczy jest Patrick Dreamel.
— Monarcha?
— Niestety. — Marcel przytaknął. Odbiliśmy w lewo, docierając do ulicy, która prowadziła nas obok stalowo—szklanej konstrukcji hali sportowej. Nocne oświetlenie sprawiało, że była ona otwarta, ale prawda była taka, że eliminacje już były zakończone.
— Posłuchaj…
— Oho! — Marcel uniósł palec. — Wiedziałem, że coś się stało. Wal.
Przerażało mnie to, że Marcel znał mnie tak dobrze. Odchrząknąłem.
— Dzisiaj widziałem jak fińska drużyna pakuje się do autobusu. Zaraz przy hotelu, na tamtym parkingu. Na tym, na którym cię popchnąłem i…
— Pamiętam — burknął.
— W każdym razie. — Uśmiechnąłem się szeroko. — Widziałem wśród nich… Ale.
— Ale co?
Cmoknąłem niezadowolony.
— Ale!
— Ach! — Klepnął się w czoło. — Wybacz, piłem podejrzany drink o nazwie Hottentottenstottertrottelmutterbeutelrattenlattengitterkofferattentäter. Był mocny.
— Piłeś… co?
Marcel zatoczył się uroczo i prawie potknął się o swoje stopy.
Spojrzałem na niego pobłażliwie i powoli wróciłem do opowieści.
— Wśród drużyny fińskiej był Ale. Nie rozmawiał ani z Maurim ani z Izą. Za to miał wielkiego siniaka. O tu. — Wskazałem na swoją twarz, celując w nos. — Jakby ktoś go mocno uderzył.
— Hmm…? — Marcel zamyślił się chwilę. — Ani ja ani Malwina tego nie zrobiliśmy. Chociaż może Malwina…? Nie, nie. Ma zbyt delikatne dłonie. Zauważyłeś jakie ona ma delikatne dłonie? Bruno to szczęściarz…
— Ta. Pomyślałem, że to Mauri.
— Mauri? Skopałby Ale?
— Nie wiem. — Wzruszyłem ramionami.
Marcel skinął głową. Zbliżaliśmy się do naszego hotelu.
— A jak… uczucia po zobaczeniu Ale?
— Ja nie mam uczuć.
— Oliwier… — Marcel mówił zmęczonym tonem. Dotarło do mnie, że przed nim już nie powinienem się bawić w tego typu gierki.
— Nie wiem — odpowiedziałem powoli. — Nie myślałem nic. Nie zrobiło mi się przykro ani serce nie zabiło na jego widok. Po prostu tam był. I nawet się trochę ucieszyłem, że ma rozkwaszoną twarz.
— Jak śpiewała Lily Allen… — odchrząknął.
— Nie będziesz tu teraz śpiewał, prawda…?
At first when I see you cryyyyyyy! Yeah it makes me smiiiiiiile, yeah it makes my smiiiiiiile…!
— Zawrzyj gębę, psi dzyndzlu!
— Skąd ty bierzesz te teksty?!
— Nie twoja sprawa, warchlaczku.
Marcel wybuchł głośnym śmiechem.

***

Cyrus szedł pod rękę z Bianką, kierując się w stronę dworca centralnego. Towarzyszył im Krystian, który kroczył przed siebie z uśmiechem na ustach jakby właśnie spłynęła na niego cała Boża łaska. Dziewczyna spojrzała na niego i uśmiechnęła się uroczo.
— Wyglądasz na zadowolonego, Krystianie — oceniła.
— Kontent — wtrącił Cyrus.
— Czyżby piękna Sonia w końcu zgodziła się spotkać? — zapytała.
Krystian odchrząknął cicho.
— Istotnie. To wymagało sprytu, bo głupotą byłoby klasyczne zaproszenie na kawę.
— Tak. — Bianka pokiwała głową. — Zaprosić na kawę dziewczynę, która robi kawę na co dzień…? Dobre posunięcie, Krystianie.
— Dziękuję — odpowiedział, dumny z siebie. — Umówiłem się na ściankę.
— Och. — Cyrus zamrugał oczami. — To brzmi naprawdę fajnie.
— Dowiedziałem się z rozmowy z nią, że lubi uprawiać sport. Ona woli siatkówkę, ja oczywiście kosza, więc znaleźliśmy kompromis w postaci wspinaczki.
— Daj znać jak poszło — poprosiła Bianka. Również i jego wzięła pod rękę, dzięki czemu była pilnowana przez mężczyzn z dwóch stron. Krystian był nieco zaskoczony tym zachowaniem, bo nie czuł się na tyle bliskim znajomym pary, ale uznał to za ich przejaw przyjaźni. Z uśmiechem, skinął głową. Czuł same motylki w brzuchu, gdy myślał o pięknej Sonii z kawiarni.
Rozeszli się w podziemiach. Cyrus złapał Biankę za dłoń i poprowadził ją spokojnym krokiem w stronę schodów. Dziewczyna nabrała powietrza i położyła głowę na jego ramieniu.
— Twoje Cudy idą dalej.
— Tak. To prawda. Jesteś pewna, że nie chcesz lecieć do Paryża?
Bianka zaśmiała się cicho.
— Cyrus… Proszę. Rozmawialiśmy już o tym.
— Roksana nie…
— Wiem, że nie będzie miała nic przeciwko. Ale to ty i ona musicie tam być. Podziwiam twoją wiarę.
— Naprawdę?
— Wierzysz w nich. Wierzysz, że dotrą do finału — wyjaśniła. — Dlatego lecisz do Paryża.
— Bianko, jeżeli byś zechciała…
Zatrzymała się i zmusiła go do tego samego. Ich spacer został przerwany, gdy stanęli naprzeciw siebie. Ujęła jego twarz w swoje blade dłonie. Przysunęła się i uśmiechnęła.
— Cyrusie — zaczęła spokojnie. — Jesteś częścią drużyny. Będą cię potrzebować w finale. Ciebie i Roksany. Leć. Poczekam na ciebie.
Nabrał powietrza, delektując się jej przyjemną wonią.
— Rozumiem. Chociaż żałuję, że nie mogę cię zabrać do najromantyczniejszego miasta świata.
— Wiesz… Gaspar wraca do Paryża, więc jeżeli w wakacje znajdzie czas…
— Polecisz do niego? — Uniósł brew, uśmiechając się pod nosem.
— Nie, głupku. — Uderzyła go w ramię. — Nie sądzę, aby monsieur Arcenciel był zainteresowany moją osobą. Ale może będzie chciał nas gościć przez jakiś czas.
— Hm? Myślisz?
— Dam się porządnie ugościć. Poza tym. — Ruszyli dalej, trzymając się za ręce. — nawet jakbym teraz tam poleciała, byś był skupiony tylko na koszykówce. Najromantyczniejsze miasto świata poczeka.
— Hm, myślę, że możesz mieć rację. Mogę dyskretnie zasugerować Gasparowi, że pobyt w Paryżu jest mile widziany.
Roześmieli się cicho, wiedząc że wcale mogą nie być zaproszeni do rezydencji państwa Arcenciel.

***

— Fleur. — Gaspar pojawił się przed nią, trzymając ręce za plecami.
Dziewczyna uniosła wzrok znad kawy, usilnie ignorując stojącego przed nią chłopaka. Uśmiechał się czarująco.
— Och, to pan pojawiam—się—i—znikam. — Wróciła sennym spojrzeniem do kawy. — Pojawiam się by napsuć krwi i znikam by poruchać.
— Jesteś bardzo niesprawiedliwa, Fleur — odpowiedział. Wyciągnął zza pleców wiązankę kwiatów. Znów uniosła wzrok, tym razem nieco mniej zła. — Zniknąłem tylko dwa razy. Chciałem coś zrobić…
— Chciałeś kogoś zrobić.
Pokręcił delikatnie głową.
— Mam nadzieję, że przyjmiesz moje przeprosiny.
Fleur wahała się kilka sekund, ale przyjęła kwiaty. Dyskretnie je powąchała i odłożyła na bok.
— Wiecheć jeszcze wszystko nie załatwia.
— Wiem — przyznał, siadając naprzeciw niej. — Ale to dobry krok naprzód.
— Powiesz mi co robiłeś? — zapytała, sięgając po kawę.
Gaspar westchnął ciężko. Łakomie spojrzał na kubek Fleur, ale ona, niewzruszona, nie podzieliła się zawartością. Dalej była zła.
— Chciałem spotkać się z Oliwierem.
— To zły pomysł.
— Dlatego do tej pory się z nim nie spotkałem. Skradam się, ale w ostatnim momencie rezygnuję.
— To zły pomysł — powtórzyła. — Nie wraca się do swoich eks.
— My nigdy nie byliśmy w związku.
— Nie wywiniesz się z tego poprzez techniczne nazewnictwo. — Wskazała na niego palcem. — Dobrze wiesz o co mi chodzi. Okłamał cię.
— Tak, ale może gdybyśmy byli razem, podszedłby do tego inaczej i…
— Gaspar, Gaspar, Gaspar. — Pokręciła głową, jęcząc. — To najgłupsza rzecz o jakiej możesz myśleć! To tak jak kobieta, która wychodzi za alkoholika, bo wierzy, że on się dla niej zmieni. Nie zmieni! Będzie pił dalej! Niezależnie od sytuacji. W twoim przypadku, Oliwier cię okłamał i zrobi to znowu. I znowu. Chcesz znowu przechodzić przez to co przechodziłeś z Blaisem? Nie naprawisz ich. Olej ich. Zasługujesz na więcej, Gaspar.
Chłopak milczał. Przeniósł smutne spojrzenie na wytarty blat stołu.
— Masz rację, Fleur. Wiem, że masz.
— To ci odkrycie.
— Ale Oliwier i Blaise różnią się od siebie — zauważył.
Fleur westchnęła.
— Nie wiem. Oliwiera znam tylko z twoich opowieści. Możliwe, że się różnią…
— Nie rozmawiajmy o tym! — zaproponował szybko, uśmiechając się. — Za dwie godziny ruszamy do Rzymu. Dawno mnie tam nie było.
— Gaspar.
— Hm?
Uśmiechnęła się do niego. A to był rzadki widok. Chłopak spoważniał, bo przejrzała jego grę. Zmianę tematu.
— Będzie dobrze — obiecała.

***

— Malwinkoooo. — Zza siedzenia wysunął się Filip, uśmiechając się do mnie uroczo. Zerknęłam w bok, aby zobaczyć jego wesołe oblicze.
— Tak, Filipku? — odpowiedziałam równie słodko co on.
— Bo widzisz, będziemy w Rzymie, a to prawie jak w Mediolanie…
— Prawie — prychnął Bruno. — Bliżej wam do Watykanu.
— Słyszałam, że papież tworzy nową kolekcję Jesień/Święta.
— Ha, ha — odpowiedział Filip, kręcąc głową.
— Chcesz żebym poszła z tobą na zakupy, co? — Uśmiechnęłam się do blondyna.
— Jesteś najlepszą menadżerką! — Humor poprawił się mu automatycznie.
— Wiem — odpowiedziałam. Filip wrócił na miejsce, a ja spojrzałam na Brunona z którym siedziałam w autobusie. — Będziesz miał coś przeciwko?
— Nie wydajcie naszego budżetu, a będę kontent — zapowiedział dobrodusznie. Ścisnęłam delikatnie jego dłoń, w ramach podziękowań.
— Kontent, hm? Tak mówił Gaspar — stwierdziłam, oglądając się za siebie. W tylnej części siedział Oliwier, ze słuchawkami w uszach. Wyglądał za okno, obserwując widok gór za oknem. Przemierzaliśmy właśnie Austrię, a tutaj pogoda nas nie powitała słońcem. Skutecznie kryło się za szarymi chmurami, które w zamian dawały deszcz.
— Myślę, że dalej tak mówi — odpowiedział spokojnie Bruno. — Nie udało mi się z nim spotkać w Berlinie.
— Może uda się w Rzymie? W końcu Francja awansowała dalej.
Do ćwierćfinałów zakwalifikowało się osiem drużyn, które w stolicy Włoch miały rozegrać między sobą cztery mecze. Tabela przedstawiała się następująco:

Irlandia — Polska
Czechy — Francja
Hiszpania — Włochy
Wielka Brytania — Niemcy

Najbliższy mecz mieliśmy rozegrać przeciwko Irlandii. W trakcie eliminacji obserwowałam ich mecze, tracąc nieco czasu wolnego na zwiedzanie, ale moje poświęcenie było tego warte. Dzięki temu zapoznałam się z grą drużyny, która opierała się na szybkich i wytrenowanych podaniach. Na dodatek, irlandzki monarcha, Patrick Dreamel nigdy nie wypuścił piłki z dłoni. Nigdy nie została mu skradziona ani odebrana. Jego talent był naprawdę godny podziwu i wydawał się być naprawdę niebezpiecznym przeciwnikiem.
Starałam się opracować strategię na nasz mecz. Konsultowałam się z kapitanem i trenerem, a nawet z wice-kapitanem. Ten ostatni powiedział jedynie „wystaw Natana”. Na pytanie „dlaczego?” odpowiedział „bo najlepiej kradnie piłki”.
I coś w tym było. Ale Natan niestety miał niską wytrzymałość i nie mogliśmy polegać na jego grze przez cały mecz.
— Malwino, proszę. — Bruno przejechał kciukiem po mojej dłoni. — Nie panikuj. Znalazłem już dawno rozwiązanie na tę sytuację.
Uniosłam brwi, zaskoczona.
— Wprowadzisz mnie?
— Dorian — odpowiedział jedynie.
Słowo daję, jednak nie byłam najlepszą menadżerką. Cały czas zapominałam o istnieniu Doriana. Zawsze trzymał się z tyłu, na uboczu. Rzadko kiedy się odzywał, a w Pierwszym Składzie był już prawie dwa miesiące. I jak dotąd nie brał udziału w żadnym oficjalnym meczu.
Dobrze wiedziałam, że to za sprawą Brunona, Dorian trafił do drużyny. Jednak nie znałam jeszcze prawdziwych powodów dla których kapitan zdecydował się na tak ryzykowny krok. Z drugiej strony, Dorian przechodził wszystkie testy w trakcie rekrutacji. Czy powinnam się martwić?
Zauważyłam też, że Bruno ma większą władzę niż nasz trener. Na dobrą sprawę, to kapitan drużyny podejmował ostateczne decyzje, a wszystkie kroki były z nim konsultowane. Trener twierdził, że Bruno „nigdy się nie myli”. Stąd ostateczny głos należał do niego.
W aurze kapitana było coś naprawdę władczego. Lubiłam tę władzę. Tę moc.
— Wtajemniczysz mnie? — uparłam się. — Skąd w ogóle wiesz o Dorianie? Gdzie go znalazłeś?
Spojrzał na mnie i nachylił się. Jego oczy żądały ciszy.
— Co ty na to, że jak już skończysz zakupowe szaleństwo z Filipem, zaproszę cię na miłą kolację? W okolicach fontanny di Trevi.
— To nie odpowiedziało na moje pytania — zauważyłam.
— Odpowiem na nie. Jeżeli dasz się zaprosić na kolację.
— Wiesz, nieczęsto jestem zapraszana na kolację w Rzymie, więc raczej się zgodzę.
Bruno uśmiechnął się szeroko.
— Cieszy mnie to. Opowiem ci wtedy co nie co o Dorianie. Chociaż szczerze powiedziawszy, wolałbym rozmawiać na inne tematy niż o innym chłopaku…
— Nie wywiniesz się — ostrzegłam.
Kapitan skinął głową.
— My rządzimy światem, a nami kobiety…

***

Do Rzymu dotarliśmy dopiero późnym popołudniem, a po zameldowaniu się w hotelu, większość drużyny poszła spać po męczącej podróży. Następny dzień polegał głównie na treningu i odwiedzeniu hali sportowej, a więc nawet nie mieliśmy czasu na jakiekolwiek przyjemności. Bruno za to obiecał nam wolne w dniu meczu. Mieliśmy mieć wtedy kilka godzin dla siebie, aby się odprężyć. Nim jednak nadeszła ta przyjemność, trenowaliśmy i zwiedziliśmy kawałek Rzymu, ale byliśmy zbyt zmęczeni na cokolwiek innego.
Znów dostałam osobny pokój. Bycie jedyną dziewczyną miało swoje plusy. Korzystając z chwili prywatności, wzięłam prysznic i umyłam włosy. Chodziłam po ładnym wnętrzu, ignorując kuszące wołanie nocnego życia Rzymu. Otulona w ręcznik, skupiłam się na notatkach dotyczących koszykówki.
Na pukanie do drzwi zareagowałam nieco dziwnie, bo aż podskoczyłam. Złapałam oddech i wstałam z łóżka. Nie spodziewałam się nikogo o tej porze.
— Tak? Znaczy… Si?
— Tu Bruno.
Spojrzałam na siebie. Byłam tylko w ręczniku, który raczej nie ukrywał całości mojego ciała. Przejechałam językiem po ustach.
Obiecałam sobie, że w żaden sposób nie będę rozpraszać Brunona w trakcie jego walki na EuroBask. Sam zresztą powtarzał, że  wszyscy członkowie drużyny mają zakaz jakichkolwiek kontaktów intymnych, bo to rozprasza. Usilnie starał się obrać seks ze wszystkich przyjemności jakie mu towarzyszyły.
Niestety, z tego co potrafiłam wywnioskować wszyscy członkowie Nowego Elementaris mieli to doświadczenie za sobą. Poza Marcelem. Bruno nie mógł w nieskończoność mydlić oczu. Chociaż wierzyłam, że faktycznie zawodnicy muszą skupiać się wtedy jedynie na grze.
— Poczekasz chwilkę? — poprosiłam z bólem, stając przy drzwiach. — Jestem tylko w ręczniku.
Bruno milczał przez jakiś czas. Odchrząknął i prawie słyszałam jak zaschło mu w gardle.
— Rozumiem. Poczekam.
Zawyłam w sobie, próbując odepchnąć myśl, że od gorącego i silnego ciała Brunona Druha—Czerwińskiego dzieliła mnie jedynie para drzwi, które w każdej chwili mogłam otworzyć i jedyna przeszkoda po prostu by zniknęła. A wtedy mogłabym znów posmakować jego miłości, którą szczodrze się dzielił, gdy już wylądowaliśmy w łóżku. Lubiłam przemianę jaka zachodziła w wtedy w Brunonie. Z eleganckiego i wyważonego kapitana wychodził nieco brutalny, ale jakże podniecający młody mężczyzna, pragnący wywołać pożar w każdym krańcu ciała.
Spokojnie, Malwino, poprosiłam siebie w myślach. Nie myśl tak o nim. Co z tego, że zaserwował ci serię orgazmów, po których ledwo oddychałaś? Właściwie to miałaś gwiazdki przed oczami. Bruno… Przestań! Bruno… Proszę…
Ubrałam się najszybciej jak potrafiłam. Dodatkowo w ciuchy, które zakrywały większość mojego ciała. Gdy otworzyłam drzwi, czułam że wypieki na policzkach zdradzały moje myśli.
— Mogę wejść? — zapytał uprzejmie.
Bruno… Ty dwuznaczny zwierzaku.
— Jasne.
Zaprosiłam go do środka, robiąc miejsce w przejściu. Wślizgnął się ostrożnie do pokoju, chowając coś za plecami. Nawet nie zdążyłam nic powiedzieć, gdy pomiędzy nami pojawiła się róża.
— Och!
— To dla ciebie — oznajmił, wręczając mi kwiat. — Idzie w parze z zaproszeniem na kolację.
— Dzisiaj?
— Oczywiście. Rzym nocą jest bardzo apetycznym miejscem.
Zamyśliłam się chwilę.
— Ale będziemy musieli się wymknąć z hotelu.
— Zgadza się. Już zrobiłem obchód i położyłem dzieci spać. Dorośli mogą teraz wyjść na miasto. — Jego oczy zapłonęły, gdy mówił. Zaśmiałam się i wstawiłam różę do wazonu, który znajdował się w łazience jako forma ozdoby.
— Dorośli, mówisz? Niektóre dzieci są ode mnie starsze.
— Detale. Przewyższasz ich inteligencją, gracją i sercem.
— Mów dalej.
Bruno uśmiechnął się jeszcze szerzej.
— A więc jak będzie? Pozwolisz się porwać na kolację?
Pytanie o pozwolenie padające z ust tak pewnego siebie i silnego mężczyzny było miodem na moje serce. Było w tym coś abstrakcyjnego. Nawet ktoś taki jak Bruno, posiadał słabości i niepewności. Tę stronę pokazywał dopiero przed bliskimi osobami. Wiedziałam, że w Brunonie kryje się dużo dobra, gdy dowiedziałam się, że w minione Święta Bożego Narodzenia zaprosił do siebie Maksymiliana, aby ten nie spędzał wieczora samotnie.
— Oczywiście — odpowiedziałam. — Daj mi kilka minut.

***

Naprawdę było coś magicznego w tych ciasnych uliczkach. Zimne ściany były w niektórych miejscach pęknięte, ozdobione okiennicami, małymi balkonami i kwiatami. Maszerując razem z Brunonem przez Rzym, miałam wrażenie, że znalazłam się w innym świecie. Delikatnie oświetlonym, posiadającym głośniejsze i cieplejsze noce. Pobliskie kawiarnie i restauracje były zapełnione, chociaż nawet nie zaczął się sezon wakacyjny.
To co stare i nowe, łączyło się w tym miejscu, nadając stolicy miano Wiecznego Miasta. A ja mogłam teraz się tym delektować.
Przeszliśmy przez most Świętego Anioła. Uliczkami dotarliśmy do długiego i zapełnionego ludźmi Piazza Navona. Obejrzeliśmy stojący po środku placu obelisk, który był częścią fontanny Czterech Rzek. Bruno poinformował mnie, że chodziło o Nil, Dunaj, La Plate i Ganges. Następnie porobiliśmy mnóstwo zdjęć przy fontannie Neptuna i fontannie del Moro. Z Piazza Navona ruszyliśmy dalej, zagłębiając się w nocny Rzym.
Bruno wyglądał na takiego, który doskonale wiedział gdzie iść. Nie potrzebował mapy ani przewodnika. Po prostu trzymał mnie za rękę.
— Byłeś już w Rzymie, prawda?
Bruno skinął głową.
— Kilka razy. Mój tata często tutaj podróżował. A ja razem z nim.
— Poznałeś jakieś… piękne Włoszki?
Na twarzy Bruna pojawił się delikatny uśmiech.
— Poznałem — przyznał powoli. — Ale prawdziwe piękno poznałem dopiero w Warszawie. Piękno lubi być kapryśne i złudne. Twoje nie jest.
Nie wiedziałam co odpowiedzieć, ale jakaś część mnie pisnęła.
— Dziękuję.
— Nie musisz za to dziękować. Mówię ci prawdę.
Dalsza część rozmowy przybrała już postać żartów i opowieści, ale dalej pamiętałam o jego miłych słowach. Czy byłam dla niego piękna? Właściwie to nigdy się nie zastanawiałam nad sensem tego słowa. I nikt mi nie powiedział, że jestem piękna. Czemu to określenie tak bardzo mi się podobało? Czemu cieszyłam się, że dostrzegł we mnie coś takiego?
Kilkanaście minut później, przechodząc ciasnymi i brukowanymi uliczkami, na których było nieco ciszej, dotarliśmy do Piazza di Trevi. Szum fontanny zwabił nas tutaj, przedzierając się przez dużą ilość turystów. Pięknie oświetlona fontanna była jednym z symboli Rzymu.
Bruno parł do przodu, trzymając mnie za rękę, aż dotarliśmy do krawędzi fontanny. Woda odbijała światła ciekawego oświetlenia, a dno wyłożone było złotymi i srebrnymi monetami. Tradycją było, aby wrzucić do wody pieniądze. Zachwycałam się przez chwilę białą budowlą, podziwiając jej precyzję i detale. Zeszliśmy na niższy poziom, zbliżając się do fontanny. Sięgnęłam do torby i wyjęłam portfel, w którym znajdowało się kilka euro.
— Chcesz? — zapytałam.
Spojrzał na mnie z uśmiechem.
— Poproszę trzy.
Zamrugałam oczami, ale wręczyłam mu trzy monety bez słowa. Ja sama wzięłam tylko jedną. Następnie Bruno poinstruował mnie, że należy stanąć tyłem do fontanny i przerzucić monety prawą ręką przez lewe ramię. Uczyniliśmy tak i usłyszałam jak monety wpadają do wody z cichym „chlup”.
— Widzę tu ciebie jako piękną Sylvię — poinformował mnie Bruno.
— La Dolce vita — odpowiedziałam. — Daleko mi do niej.
— Nonsens. Czy już ci nie powiedziałem, że jesteś piękna?
Podziękowałam mu, ale dalej wydawało mi się, że daleko mi do roli Anity Ekberg. Pamiętam jak kilkanaście razy pod rząd oglądałam jej scenę kąpieli w fontannie di Trevi. Byłam nią zafascynowana.
Porobiliśmy sobie kilka zdjęć, w tym i bardzo ładną selfie, a następnie ruszyliśmy do pobliskiej restauracji. Musieliśmy się nieco oddalić od fontanny, aby znaleźć dla siebie jakiś kącik, a większość miejsc i tak była zajęta. Dlatego skręciliśmy w boczną uliczkę i znaleźliśmy restaurację o wdzięcznej nazwie Vineria Il Chianti.
Usiedliśmy naprzeciw siebie i otworzyliśmy menu. Podał nam je wysoki Włoch o kręconych, czarnych włosach. Następnie Bruno pomógł mi tłumaczyć nazwy potraw, ale takie jak pizza, spaghetti czy tortellini były mi znane. Ale z wielką przyjemnością odkrywałam nazwy innych dań. 
Gdy wrócił kelner, okazało się, że Bruno potrafił się z nim porozumieć w jego ojczystym języku. Myślałam, że miał wyuczone jedynie nazwy dań, ale przyjemnie mnie wtedy zaskoczył.
— Nie wiedziałam, że mówisz po włosku — powiedziałam, gdy kelner oddalił się, by zrealizować nasze zamówienie.
— Tylko odrobinę. Mój tata umie, a ja tylko go podsłuchiwałem. I przejrzałem podręcznik do nauki języka włoskiego.
— Imponujące — przyznałam. — Włoski to bardzo romantyczny język.
— Naprawdę? Zawsze myślałem, że to język francuski jest językiem romansów i amorów.
— Amor jest z Rzymu — zauważyłam. — A więc punkt na korzyść Włoch.
— Hm… Rozumiem. — Pokiwał głową z uśmiechem. — Gaspar załamie się na tę wiadomość. Przez cały czas myślał, że to on włada najromantyczniejszym językiem.
— Będziemy musieli mu to jakoś delikatnie przekazać — powiedziałam, przykładając dłoń do serca. Bruno uśmiechnął się.
— Wiedziałaś, że Amor to Roma, czytane od tyłu?
— Och… Faktycznie! To ma jakiś związek?
— Nie. — Pokręcił głową. — To po prostu coś, co kiedyś zauważyłem. Roma to Rzym. Amor to miłość. Zawsze wierzyłem, że to Rzym jest miastem miłości, a nie Paryż.
— Coś w tym jest. Z tego co wiem to Paryż żegna się z jedzeniem.
Bruno uniósł brew.
— Proszę?
— No… Paryż. Pa, ryż. Papa, ryż. Pa mój ryżu.
Bruno parsknął śmiechem i przejechał dłonią po twarzy.
— Takiej interpretacji jeszcze nie słyszałem — przyznał. — W takim razie Rzym wygrywa.
 Najpierw zostało podane wino. Bruno pozwolił nam jedynie na jeden kieliszek i już widziałam, że boli go złamanie własnych zasad. Uniosłam swój kieliszek i uśmiechnęłam się.
— Za Rzym.
Bruno skinął głową.
— Za Rzym.
Upiliśmy po łyku półsłodkiego, czerwonego wina, patrząc w swoje oczy. Czy on chciał mnie teraz tak bardzo jak ja jego? Głupota.
— A więc — zaczął powoli, odstawiając kieliszek na metalowy blat. — Dorian.
Zamrugałam, nie będąc pewna o co chodzi. Dopiero po chwili skojarzyłam fakty. Prawdę mówiąc, Dorian tracił swoją magię i tajemnicę wśród murów Rzymu.
— Bruno, naprawdę…
— Nie, nie, nie. Obiecałem ci — odpowiedział uprzejmie. — Powiem ci teraz i jutro będziesz mogła iść z Filipem na zakupy, nie zaprzątając sobie myśli o Dorianie.
— Nie przesadzajmy, nie myślę o nim aż tak często.
Pokręcił głową i odchrząknął.
— Nie jestem pewien czy znasz historię Nataniela, ale po części wiąże się ona z historią dotyczącą Doriana. Chociaż, wbrew pozorom, nie chodzi mi o to, że Dorian, Marcel i Nataniel znali się z lat szkoły podstawowej. Moje podejście do Doriana zaczyna się w okolicach trzeciej klasy liceum, choć wtedy jeszcze go nie znałem. Właściwie wszystko ewoluuje od Cyrusa.
Zamknęłam na chwilę oczy.
— Czekaj. Pogubiłam się. Dorian, ty, Cyrus… w liceum?
— Pozwól, że wyjaśnię. Idę śladem Cyrusa, który w liceum dostrzegł namiastkę talentu w Natanielu. Doprawdy to był zaledwie procent jego potencjału. Ale Cyrus to zauważył. Idę jego śladem — powtórzył. — Dostrzegłem namiastkę talentu w Dorianie. Dlatego znajduje się teraz w Nowym Elementaris. Dorian jest odpowiednikiem Nataniela. Tyle, że Nataniela stworzył Cyrus. A Doriana stworzę ja.
Wpatrywałam się chwilę w Brunona i zastanawiałam się czy jego myślenie jest dobre czy złe. Chciał dać szansę chłopakowi z ukrytym talentem czy po prostu próbował skopiować Cyrusa? Nie wiedziałam co o tym myśleć, a więc upiłam łyk wina. Długi łyk. Na tyle długi, że Bruno zmrużył oczy, domyślając się, że chcę się zastanowić się nad odpowiedzią.
— Podzielisz się wątpliwościami?
Wzięłam głębszy wdech. Nie chciałam się kłócić.
— To jedyny powód? Dorian to twoja wersja Nataniela?
— Nie inaczej. Widzisz — zaczął spokojnie. — Chciałem pokazać, że i ja potrafię zrobić coś z niczego. Wierzę w Doriana. Ma predyspozycje.
— Ale… Nataniel, nim stał się regularnym graczem, wiele trenował…!
— Jedynie w liceum. Dorian gra w koszykówkę od dłuższego czasu. Dlatego wiem, że się sprawdzi.
— No nie wiem, Bruno… To trochę ryzykowne podejście. Zwłaszcza, że na jego miejscu mógł być ktoś inny. Ktoś sprawdzony.
— Uwierz w Doriana...
— Wierzę w rozsądek — odpowiedziałam, przerywając mu. — Twoje podejście się znacząco różni od twoich poprzednich decyzji. Wiem, że nie mam powodów, aby wątpić w to co postanawiasz, ale to wydaje mi się być błędne.
Bruno wpatrywał się we mnie. Intensywnie. Przez dobrą minutę. Wiedziałam, że nienawidzi sprzeciwu. Wiedziałam, że postrzega siebie jako kogoś nieomylnego. Jego żądza perfekcji była zarówno wadą jak i zaletą.
— Pewnie dlatego jesteś dla mnie taka fascynująca — powiedział w końcu, zaskakująco spokojnym głosem. Spojrzałam na niego czujnie. — Potrafisz mną potrząsnąć i dostrzec rysy w perfekcji.
— Nic nie jest idealne.
— Nie. Nie jest — przyznał powoli. — Jednak mojego zdania co do Doriana nie zmienię. Chcę go użyć w najbliższym meczu.
— To ty tu jesteś kapitanem. Moje zdanie znasz. — Zamknęłam oczy. — Wierzę, że postępujesz słusznie. Bruno, nie musisz nikogo naśladować. Bądź sobą.
— Próbuję się odnaleźć w nowej sytuacji…
— Wiem.
Otworzyłam oczy, gdy poczułam jego ciepłą dłoń na swojej własnej. Przejechał kciukiem po wewnętrznej stronie, kręcąc nieznane mi wzory.
— Prowadzisz dziwną wojnę, Brunonie — ostrzegłam. — Z samym sobą. I nie ma wojny bez ofiar.
Teraz Bruno zamknął oczy, uśmiechając się delikatnie.
— Ale jest też zwycięstwo.
Zakończyliśmy tę rozmowę, bo na stole pojawiły się nasze włoskie potrawy.

***

Odprowadził mnie pod sam pokój. Pusty korytarz był chłodny i cichy, gdy złożył pocałunek na moich ustach. Dalej byłam zaskoczona, jak te wargi o ostrych kształtach, przypięte do twardej szczęki, należącej do poważnego mężczyzny, były miękkie i ciepłe.
Oparł czoło o moje własne.
— Nie wierzę, że muszę ci już życzyć dobrej nocy.
— Możesz… zostać — zaoferowałam. Bruno zamknął oczy. Długie rzęsy opadły jak kurtyna.
— Wtedy byłby ze mnie żaden autorytet — odpowiedział powoli. — I hipokryta. A nie lubię hipokrytów.
— Rozumiem — powiedziałam smutno. Nabrał powietrza. Jego głowa zsunęła się na moje ramię. — Chociaż nie do końca.
— Może po prostu u ciebie przenocuję? — zaproponował desperacko.
— To całkiem dobry pomysł — przyznałam, sięgając po klucz i próbując otworzyć drzwi. Chciałam działać szybko zanim się rozmyśli. Wsunęliśmy się do środka, chichocząc pod nosem jak para nastolatków, która właśnie chciała zrobić coś złego i nieprzyzwoitego.
Nawet nie zapaliliśmy świateł, gdy wylądowaliśmy na miękkim łóżku.

***

Kawa w tym miejscu była do bani. Autentycznie. Jako znawca mogłem ją zakwalifikować do „siuwaksów”. Marcel także się skrzywił, gdy skosztował odrobinę z mojej filiżanki.
— Nie powinniśmy tego pić przed meczem — poinformował.
— Cha im w de. Będę pił co chcę.
Marcel westchnął.
— Poza tym — dodałem na swoje usprawiedliwienie. — Nie będę dzisiaj grał.
— Skąd wiesz?
— Bo jestem wicekapitanem — odpowiedziałem z ukrytą dumą. Chociaż ten tytuł niewiele znaczył poza tym, że załatwiałem dla wszystkich formalności noclegowe. Czasem się mnie pytano o zdanie odnośnie gry i spędzałem czas na analizie przeciwników, ale moje pomysły nie były zbyt często brane pod uwagę.
Ale za to wiedziałem kiedy nie będę grał pierwszych skrzypiec.
— Ustaliliście skład? — zapytał Marcel.
— Owszem. Więcej szczegółów poda ci Bruno, ale dzisiaj parkiet należy do Dawida, Gabriela, Nataniela, Doriana i ciebie.
— Mnie?!
— Wymiennie z Norbertem. Jakoś tak. Oczywiście wszystko się może zmienić, ale dzisiejsza strategia ma pomóc w pokonaniu Irlandczyków.
Oczywiście, jak powtarzał Bruno, wszystko może się zmienić i każdy ma być gotowy.
— Nie spałem dobrze tej nocy — wyznał Marcel i ziewnął. — Ten turniej jest naprawdę męczący.
Musiałem mu przyznać rację. Ponieważ nie lubiłem tego robić, zgodziłem się z nim w myślach. Turniej odzierał nas z sił i potrzebowaliśmy sporo czasu, aby poradzić sobie ze zmęczeniem. Organizm nie zawsze nadążał za wysiłkiem. Dlatego stosowaliśmy specjalną dietę, którą właśnie złamałem, pijąc kawę niedaleko Piazza Navona. Oświetlony przez poranne słońce plac, budził się do życia. Korzystałem z odrobiny czasu wolnego i razem z Marcelem poszliśmy się przejść.
— Mecz o dwudziestej. Trening o szesnastej — przypominał Marcel. — Mamy trochę czasu, aby zjeść pizzę.
— Pizza nie jest w naszym menu — przypomniałem.
— Kawa też!
— Detale. Po treningu wypiję tuzin izotoników.
— Nie można tak robić.
— Zabroń mi.
— Zabraniam.
— Nie żartuj, świerszczyku.
Marcel pokręcił głową. Sięgnął po szklankę soku pomarańczowego i upił kilka łyków.
— W ogóle w nocy słyszałem jakieś dziwne głosy na korytarzu — powiedział Marcel. — Nie mogłem spać i się przekręcałem z boku na bok. I nagle usłyszałem… śmiech. Wiesz, chyba Malwiny, ale nie byłem pewien.
— Nieładnie jest podsłuchiwać.
— Nawet nie chciałem. Spać nie mogłem. Chciałbym mieć twoją zdolność do zasypiania. Dotykasz poduszki i śpisz.
— Udaję, że śpię, abyś się zamknął i dał mi spać…
— E-Ej!

***

— Malwinko—chaaaaaan. — Usłyszałam głośny świergot, a potem walenie w drzwi. Usiadłam na łóżku, zaskoczona i kompletnie rozbudzona. Nie było to przyjemne.
Bruno usiadł zaraz obok, oddychając niespokojnie.
— Zaspaliśmy — syknęłam.
— Cholera.
— Malwikoooo!
— Filip! — odkrzyknęłam. — P-Poczekaj, nie mam nic na sobie!
— Tym bardziej powinienem wejść do pokoju!
— Buc — warknął Bruno.
Wystrzeliliśmy z łóżka jak torpedy, bez celu kręcąc się po środku. Złapałam Brunona za nagie ramię, aby go schować do łazienki. Zawahałam się.
— Rozebrałeś się? — szepnęłam.
— Było strasznie gorąco. I duszno.
— Podziwiam naszą wstrzemięźliwość.
— Zasługujemy na order.
— Pięć.
— Sześć. Po równo.
— Racja.
Pocałowaliśmy się nim zatrzasnęłam go w łazience. Złapałam oddech, odgarnęłam włosy i pognałam do drzwi, za którym słyszałam nucącego Filipa. Poprawiłam top.
— Już.
Filip ukazał się, oczywiście, w swojej chwale, idealnie ubrany, uczesany i odświeżony. Nie wyglądał na kogoś kto miał dzisiaj grać mecz koszykarski. Uśmiechnął się czarująco i wprosił do środka, przekraczając próg ledwo po tym jak przekręciłam klucz.
— Zaspałaś — oskarżył mnie.
Zamknęłam za nim drzwi.
— Odrobinę. Jestem zmęczona tymi podróżami.
— Mhm. Mhm. — Rozejrzał się po pokoju, a następnie stanął na środku. — Dasz radę w pół godziny, aby się przygotować na zakupy w Rzymie?
— Filip… Dzisiaj mecz… — zaczęłam zmęczonym tonem, a następnie zobaczyłam czerwoną koszulę Brunona, która ostatkiem sił trzymała się kołdry. Za chwilę miała się zsunąć. — Jasne! — Klasnęłam w dłonie, bo Filip już przymierzał się do teatralnego obrotu. — Idziemy na zakupy!
— No dobrze, tylko…
— Tak! Oczywiście! — Złapałam go za ręce i pociągnęłam w stronę drzwi. Przyglądał się mi dziwnie.
— Chciałem jeszcze zapytać… — Był silniejszy ode mnie, więc gdy minęła chwila zaskoczenia, w której go ciągnąłem do drzwi, postanowił się mi oprzeć. — Bo nigdzie nie ma kapitana i może…?
— Ha, ha, ha! — Zaśmiałam się panicznie. — Głuptasku, przecież dopiero co wstałam! Nie wiem gdzie jest Bruno. Kapitan. Kapcio Bruncio. — Mrugnęłam do niego.
— Wiedziałem, że ta ksywka się przyjmie! — powiedział szczerze zadowolony.
— Ty zawsze wszystko wiesz — odpowiedziałam figlarnie. — A teraz pozwól mi się przebrać, a potem podbijemy Rzym, co ty na to?
— Brzmi jak świetny plan, ale… — przyznał, gdy otwierałam drzwi.
— Pół godziny! Czekaj przy dziedzińcu.
Po czym trzasnęłam nimi i zapadła cisza. Odgarnęłam włosy i pognałam do salonu, rzucając się na czerwoną koszulkę. Pachniała przyjemnie Brunonem i jego perfumami, ale była też dowodem obecności kapitana w moim łóżku.
— Bruno! — syknęłam, zbliżając się do łazienki. Gdy się stamtąd wyłonił, rzuciłam w niego koszulką. Złapał ją zręcznie i przyjrzał się jej. — Prawie przez to wpadliśmy!
— Wyobraź sobie z jaką katastrofą byśmy mieli do czynienia, gdyby ta koszula dostała się do prania z białymi rzeczami. Wszystko byłoby różowe…
— Cieszę się, że humor ci dopisuje — powiedziałam, gdy zakładał ubranie. — Ale jeżeli chcemy to utrzymać w tajemnicy, nie możemy zostawiać śladów.
— Masz rację — przyznał, zapinając guziki. — Przepraszam za to. Poradziłaś sobie wyśmienicie. Ja nawaliłem.
Stanął przy mnie i przytulił mocno. Uspokoiłam się i skinęłam głową.
— Dobra. Teraz zmykaj do pokoju. Masz dzisiaj mecz do wygrania.
Bruno westchnął i znów się pocałowaliśmy.
— Umyłeś zęby…? — zdziwiłam się.
Odpowiedział mi czarującym uśmiechem.
— Przepłukałem usta płynem, który znalazłem w twojej łazience.
— A jak nie był mój?
— Jest różowy z naklejką misia na opakowaniu.
Zmrużyłam oczy. Następnie wygoniłam chichoczącego kapitana z mojego pokoju.

***

To był naprawdę cud, że uchroniłam mój tajemny związek z Brunonem przed kimś tak ciekawskim jak Filip. Chociaż wypytywał mnie przez chwilę o dziwne zachowanie z samego rana, odpowiedziałam magicznym stwierdzeniem, które sprawiało w zakłopotanie wszystkich mężczyzn. Ci następnie porzucali temat lub całkowicie go zmieniali.
Kobiece problemy.
Po szybkim śniadaniu, ruszyliśmy z Filipem na miasto, który czuł się w Rzymie jak ryba w wodzie. Nie znał go tak jak Bruno, ale z pomocą przewodnika i zapałowi godnego naukowca badającego nową formę życia, Filip doprowadził mnie do wszystkich ważniejszych sklepów z odzieżą o jakich mogłam tylko śnić.
Na większość rzeczy nie było mnie stać, ale nie odmówiłam sobie pary eleganckich, czarnych butów. Dodatkowy bagaż, powtarzałam sobie w myślach. Ale idealne na kolejne spotkanie z Brunonem…
— Spotkałem rano Kapcia Bruncia — oznajmił Filip. — Powiedział, że poszedł się przejść, dlatego go nie było w pokoju. — Jak zwykle sprzedawał plotki, nie poproszony o to. Odgarnęłam nerwowo włosy.
— Ach, ten kapitan. Pewnie go nosi przed meczem…
— Tak, pewnie tak. Zauważyłaś ostatnio u niego coś dziwnego? — zapytał.
Cholera, myślałam, że już skończyliśmy temat.
— Nie. Dziwnego? Nie.
— Jest jakiś taki… promienny.
— Promienny? Co ty gadasz? W sensie, że dostał promieniowaniem czy…?
Filip roześmiał się.
— Nic z tych rzeczy. Po prostu uśmiecha się częściej. Sam nie wiem. Ale zauważyłem to ostatnio z chłopakami. Wydaje nam się, że Bruno sobie kogoś znalazł.
Teraz poczułam jak pot spływał po moich plecach.
— He, he. Bruno? Mieć kogoś? Myślę, że byśmy o tym wiedzieli…
— Ale wiesz jaki on jest. Nic nie mówi o sobie. Jest tak zamknięty w sobie jak… — Zamyślił się chwilę. — Jak Cyrus.
— Cóż… Są do siebie podobni. Ale skoro tak, Cyrus nie kryje się z Bianką. Bruno, gdyby taki był, też by się nie krył.
— Hmm… Może i masz rację?
— Na pewno mam. Najważniejsze, aby czuł się dobrze i… promieniście.
Filip skinął głową.
— Racja, Malwinko—chan.
— To jest irytujące. Nie mów tak do mnie. Wystarczy, że Oliwier do mnie mówi per „mała”.
Filip westchnął ciężko.
— Jak zwykle, nikt nie docenia mojej twórczości.

***

MECZ ĆWIERĆFINAŁOWY EUROBASK!
IRLANDIA KONTRA POLSKA
Nadszedł wieczór, a wraz z nim ćwierćfinały EuroBask. Przebrałem się w swój strój koszykarski, a następnie się rozciągałem. Na boisko wyszliśmy dużo wcześniej, aby móc się rozgrzać, podając do siebie piłkę i rzucając do kosza. Zajmowaliśmy swoją połowę, a po środku tańczyła grupka dziewczyn, które umilały czas widzom.
W trakcie, gdy się rozgrzewaliśmy, przybyła do nas Malwina, jak zwykle kryjąc się za clipboardem. Poinformowała nas, że Francja wygrała z Czechami 112 : 65. Ponownie zdobyła trzycyfrowy wynik i rozgromiła przeciwników.
— Niestety, to oznacza, że jeżeli wygramy… — zaczęła Malwina.
— Jeżeli wygramy — przerwał jej Dawid. — W półfinałach gramy przeciwko Francji.
Skinęła głową.
Zamarłem na tę wiadomość. Odruchowo, rozejrzałem się po trybunach. Masa ludzi i twarzy zlewała mi się jak farby na palecie malarza. Nie potrafiłem wyłowić wśród nich Gaspara. Prawdopodobnie nawet go tu teraz nie było, tylko poszedł świętować z francuską drużyną, która wygrała przed chwilą mecz, na tym właśnie boisku.
Nie oglądałem go. Nie chciałem widzieć Francuzów.
— Francja idzie do przodu jak burza, co? — zapytał Marcel, rozmasowując ramię. — Ich Monarcha może być przerażający…
— Nie myślcie teraz o tym — rozkazał Bruno. — Naszym przeciwnikiem jest dzisiaj ktoś zupełnie inny.
Zerknęliśmy na pomarańczowe stroje przeciwników, którzy naradzali się po drugiej stronie boiska. Wśród nich stał niepozorny blondyn o atletycznej budowie ciała. Dostrzegłem, że wśród widzów płci żeńskiej pojawiły się transparenty z jego uśmiechniętą twarzą i hasłami typu „Go, go Patrick!” albo „Show us some paTricks!”.
Jego oddane fanki przybyły nawet tutaj.
— Patrick Dreamel — oznajmiła Malwina, spoglądając w swoje notatki. — Europejski Monarcha pochodzący z Irlandii. Mistrz utrzymywania przy sobie piłki. Nikt mu jej nigdy nie ukradł. Bardzo dobrze wygimnastykowany i atletyczny. Zdolny gracz, ale posiada też coś co jest bardzo przydatne.
— Spryt? — zasugerował Marcel.
— Szczęście — odpowiedziała.
— Szczęście? — powtórzył nieco zawiedziony. — W sensie... Ma po prostu farta? To brzmi nieco abstrakcyjnie, co nie? Ej, w końcu szczęścia nie da się tak łatwo określić!
— To bardzo niebezpieczna broń. Często się mówi, że liczy się talent. On go posiada, a na dodatek ma szczęście. Znacząca większość graczy, gdy rzuca do kosza, ma pięćdziesiąt procent szans, że trafi i tyle samo, że nie trafi. Patrick ma więcej szczęścia i jego statystyki procentowe się przez to zmieniają. Spójrzcie — poprosiła. Jak na zawołanie spojrzeliśmy w jego stronę. — Na swoim stroju ma naszywkę z czterolistną koniczynką.
— Irlandczyk pełną gębą — przyznał Filip. — Na dodatek gwiazda kina. Myślę, że możemy też ulec presji. Jego fanki… — Rozejrzał się po trybunach. — mogą być dla nas niemiłe.
— Same niesprzyjające nam okoliczności — westchnął Dawid. — A jakieś pozytywne strony?
— Mamy Nataniela, który jest specem od kradzieży piłki — przypomniała Malwina. — Jeżeli uda mu się tego dokonać choć raz, złamiemy ducha Monarchy.
Nataniel skinął głową. Odskoczyłem, bo nawet nie zauważyłem, gdy się pojawił obok mnie.
— Cholera, człowieku…!
— Powinieneś się już przyzwyczaić — odpowiedział spokojnie. Gabriel zaśmiał się cicho.
— Przepraszam! — Usłyszeliśmy silny, irlandzki akcent, który prawie tonął w ogólnym hałasie. Spojrzałem w tamtym kierunku, aby się przekonać, iż ku nam zmierza Monarcha. Uśmiechnięty od ucha do ucha, jakby właśnie zmierzał ku dawnym przyjaciołom ze szkolnych lat. — Mam nadzieję, że nie przeszkadzam w czymś ważnym.
Dotarło do mnie, że nie jest ciężko go zrozumieć przez to, że grała głośna muzyka, ale dlatego że jego irlandzki akcent był trudny do zrozumienia. Niektórzy popatrzyli po sobie bezradnie, nie rozumiejąc go kompletnie.
— Nie — odpowiedziałem za wszystkich. Przeniósł na mnie swoje wielkie, czarne oczy. Wyglądały jak błyszczące kawałki węgla.
— Chciałem… — zaczął, ale jego spojrzenie padło na Malwinę. — Och… — Zarumienił się mocno i zamrugał oczami. Dziewczyna odgarnęła nerwowo włosy. — Álainn...
Na trasie jego maślanego spojrzenia stanął Bruno, który prawie palił swoim wzrokiem.
— Przykro mi, nie znamy irlandzkiego — oznajmił perfekcyjnym angielskim. Patrick otrząsnął się i skinął głową.
— Najmocniej przepraszam! Czasem po prostu moja irlandzka krew i zwyczaje są silniejsze, ha ha! Zwłaszcza, gdy odpływam, a zdarza mi się to często. Marzyciel ze mnie.
— My także potrafimy marzyć. Ale raczej twardo stąpamy po ziemi. — Ton kapitana była tak chłodny, że przez chwilę poczułem się jakbym wrócił na północ Finlandii. W głowie widziałem siebie, rzucającego śnieżką w renifera, któremu nos świecił na czerwono. Czerwony... jak Bruno. Byłby Brudolfem, gdyby był reniferem.
— Świetnie! Chciałem się tylko przywitać i życzyć udanej gry — wyjaśnił Patrick, uśmiechając się. Miał bardzo kocie gesty, chociaż nie wiedziałem do czego się to sprowadzało. Bo z charakteru to był chyba kotem po kocimiętce. — Ádh mór ort!
Uścisnął dłoń kapitanowi i wrócił do swoich. Obejrzał się przez ramię, aby jeszcze raz posłać Malwinie swoje zauroczone spojrzenie. Teraz to już prawie podskakiwał, zapewne czując motylki w brzuchu.
Obejrzałem się na swoją drużynę i uniosłem brew.
— Będzie ciekawie.
— Co on powiedział? — zapytał Dawid. — Na samym końcu.
— Życzył nam… — Filip zmarszczył czoło. — Szczęścia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz