wtorek, 10 marca 2020

Brakujący element - Rozdział 35 - Pożegnanie


Rozdział 35 — Pożegnanie


Naszym jedynym celem przed dzisiejszą grą było zwycięstwo. Przegrana nie wchodziła w rachubę ze względu na to, że kosztowałaby nas stratę miejsca w ćwierćfinale.
A musieliśmy udowodnić sobie i reszcie, że nie bez powodu nazywamy się Cudami. Ten tytuł bardzo nam się spodobał i budował nam pewien respekt. Gorzej sprawa przedstawiała się
z powodu naszej przegranej z drużyną Krystiana. Ci zdążyli zwyciężyć w swoim trzecim meczu, a co za tym szło - stali się liderami grupy.
Doścignięcie ich było dla nas sprawą życia i śmierci. Cyrus tak jak obiecał, nie dał nam nawet czasu ponarzekać na treningi. Jednak tym razem byliśmy gotowi. Znając jak wielka jest stawka, nie mogliśmy przegrać.
Gdy gra się rozpoczęła siedziałem na ławce wraz z Arielem. Pozostałe „Cudy” walczyły z przeciwnikami. Grę obserwowałem z uwagą i cieszyło mnie to, że zdobywaliśmy znaczną przewagę. Już po pierwszej połowie wynik przedstawiał się 48 : 29 dla nas.
— Wchodzisz, Nat — oznajmił Cyrus pijąc wodę z bidonu. Pot ściekał po jego zmęczonej twarzy. — Gabriel, wystarczy. Na ławkę.
— Co? — zdziwił się. — Przecież świetnie mi idzie!
— Wiem — zgodził się kapitan. — Ale pozwól też się wykazać Natowi.
Mój chłopak westchnął ciężko, ale usiadł na ławce. Zdjąłem z siebie bluzę i wszedłem na boisko. Dołączył do mnie również Ariel, który zastąpił Cyrusa. Uśmiechnął się do mnie krzepiąco.
— Zdaje się, że musimy utrzymać przewagę.
— Oby to się nam udało — pokiwałem głową. Obserwowałem coraz to bardziej sfrustrowanych przeciwników. Słyszałem od Roksany, że mieli za zadanie nas zmiażdżyć, aby do końca odebrać nam tytuł Siedmiu Cudów. Tym bardziej, że przegraliśmy poprzedni mecz. Jednak obecna przewaga sięgająca prawie dwudziestu punktów była ciężka do nadrobienia.
Druga połowa przebiegała dokładnie po naszej myśli. Tym razem na parkiecie królował Ariel, który pozwolił nam podwoić naszą liczbę punktów, a tym samym zwyciężyliśmy 104 : 62. Ryk radości omiótł całą halę, gdy tylko Młode Wilki zaczęły świętować. Ja sam oparłem się o kolana i oddychałem powoli, próbując złapać oddech. Uśmiechnąłem się jednak pod nosem.
— Możesz chociaż raz krzyknąć z radości? — Gabriel stanął nade mną i klepnął mnie
w plecy.
— Nie jestem typem człowieka, który krzyczy… — odparłem.
— Wiem, wiem — westchnął, a potem uśmiechnął się. — Wygraliśmy!
— Dobra robota — pogratulowałem i wyprostowałem się. Cyrus machnął na nas ręką, abyśmy już schodzili z boiska. Ruszyliśmy za resztą drużyny, ogłuszeni wiwatami. Udało nam się. Ćwierćfinały stały przed nami otworem. A potem, w całych mistrzostwach, musieliśmy zmierzyć się jeszcze z trzema innymi, potężnymi drużynami.

***

Do Warszawy wróciliśmy dopiero wieczorem, gdyż zdecydowaliśmy się jeszcze na obiad niedaleko hali. Był to nasz kolejny mecz na wyjeździe, ale tym razem zwycięski. Kolejne mecze miały odbyć się w Warszawie, która była organizatorem mistrzostw. W każdym razie, nie musiałem się już obawiać o żaden wyjazd. Nigdy nie lubiłem długich podróży. Nawet jak jechaliśmy do Karpacza, trochę się obawiałem.
Teraz mieliśmy miesiąc przerwy. Wszystko ze względu na matury, a cały turniej miał rozegrać się w połowie czerwca. Ta informacja była miodem na serce mojej mamy, która już zaczęła panikować. Do matur pozostał niecały tydzień, a według jej zdania nie umiałem nic
i koszykówką zaprzepaściłem swoją przyszłość. Nawet nie próbowałem jej przypomnieć jaka dumna ze mnie była, gdy obejrzała pierwszy mój występ.
Musiałem po prostu znieść fochy mamy i przygotować się na ciężkie dwa tygodnie. Nim jednak to wszystko miało nastąpić, musiałem pojawić się na zakończeniu roku szkolnego klas trzecich. Z tej okazji zorganizowano mały koncert, który miał nam pomóc rozluźnić się. Wierzyłem jednak, że nie będę musiał długo tam siedzieć bo nie znosiłem tłumów.
— Drużyno! — Cyrus zatrzymał nas pod szkołą. — Na dwa tygodnie koniec z treningami. Macie skupić się na maturach i zdobyć jak najlepsze wyniki. Po maturach jednak przygotujcie się na ponowne spotkania, gdyż turniej nie będzie taki prosty. Roksano?
— Tak — pokiwała głową. — Na nasze nieszczęście nasz pierwszy mecz rozegramy
z Tytanami Piaseczno. Obawiam się, że wśród nich jest chłopak dorównujący umiejętnościami Brunowi i Krystianowi. Na imię ma Norbert i… nie jest łatwym przeciwnikiem. Tytani niestety zawsze podwajają wynik swoich przeciwników. I czasem grają nieczysto. — Roksana przeleciała po nas wzrokiem, a potem się uśmiechnęła. — Ale nie skupiajcie się teraz na tym. Cyrus ma rację, czas na matury.

***

Koniec roku szkolnego, jak się okazało, miał być grubszą imprezą zorganizowaną przez samorząd. Z powodu przyjemnej pogody i ciepłych dni rozstawiono scenę na terenie boiska i tam miała się odbyć cała impreza pożegnalna.
Wszyscy usiedliśmy na wystawionych krzesłach, zgodnie z literami klas i numerami
w dzienniku. Siedziałem obok Felicji i rozglądaliśmy się za resztą. Marek pomachał nam wesoło z drugiego końca rzędu. Bazyli ze skupieniem obserwował scenę, a siedząca nieopodal niego Emilia rozmawiała z kimś przez komórkę.
W końcu na scenie pojawiła się rada pedagogiczna, dyrektorka i samorząd szkolny wnosząc sztandar szkoły. Wszyscy wtedy powstali i odśpiewaliśmy hymn. Spojrzałem do tyłu, gdzie wśród swojej klasy stał Gabriel. Uśmiechnąłem się do niego, bo nawet on śpiewał, a nie miałem jeszcze okazji tego zobaczyć. Opowiedział uśmiechem i wywrócił oczami.
Potem nastąpiła przemowa pani dyrektor, która z dumą patrzyła na nas wszystkich
i życzyła nam pomyślnych wyników w jednym z najważniejszych egzaminów naszego życia. Nie wiedziałem czemu, ale nie stresowałem się tą wizją tak bardzo jako niektóre znane mi osoby. Felicja prawie nie wychodziła z domu, byle tylko się uczyć. Szymon co chwila powtarzał wszystkie notatki i po raz któryś czytał te same książki.
Uznałem, że na kilka dni przed maturą nie nauczę się za dużo, a raczej powtórzę sobie to co umiem. I taki był plan.
Gdy pani dyrektor skończyła, zostały wręczone nagrody za prace socjalną i za reprezentowanie szkoły. Zaskoczyło mnie to, że otrzymałem dyplom za osiągnięcia sportowe. Gdy uścisnąłem dłoń pani dyrektor, a potem dłoń Gerarda czułem na sobie setki spojrzeń,
a więc jak najszybciej chciałem zejść ze sceny, ale zatrzymał mnie Kacper, który oświadczył, że cała drużyna ma zostać na scenie.
Stojąc pośród tych wszystkich gigantów czułem się trochę nieswojo, zwłaszcza, że byłem obserwowany. Gdy cała drużyna się skompletowała, zostało nam zrobionych kilka zdjęć, a w tym czasie pani dyrektor nam gratulowała licznych sukcesów, a także zapowiedziała nasze zmagania w czerwcu, gdy tylko rozpocznie się turniej.
Dopiero po tym wszystkim wróciłem na miejsce, a Felicja pogratulowała mi mocnym uściskiem.
— Och, Nat! — westchnęła. — Nie sądziłam, że zajdziecie tak daleko!
— Dzięki za brak wiary…
— Ha, ha! Faktycznie, zabrzmiało to źle — poklepała mnie po ramieniu. — Ale wiesz
o co mi chodzi. Jestem z ciebie dumna.
Uśmiechnąłem się do niej.
— Dzięki, Fel. Ale Marek też zasługuje na słowa pochwały — dodałem, mając nadzieję, że ta dwójka w końcu ustali na jakim stopniu znajomości są.
— Jasna sprawa — odpowiedziała. — Dzisiaj w klubie karaoke mała impreza z okazji zakończenia roku. Przyjdziesz?
— Jasne — pokiwałem głową. — Nie ominę takiej okazji.
— Drodzy uczniowie. — Do mikrofonu podszedł Gerard uśmiechając się promiennie. — Jako przewodniczący samorządu uczniowskiego, pragnę wam wszystkim podziękować za bardzo udany rok maturalny. Również i moja przygoda z tą szkołą kończy się dzisiaj. Przez trzy lata miałem okazję poznać tutaj mnóstwo cudownych ludzi i rewelacyjnych nauczycieli. Na pewno nie raz wszyscy zatęsknimy za tymi murami. Życzę wam wszystkim, bez wyjątku, świetlanej przyszłości. Nawiązujcie nowe przyjaźnie, zakochajcie się — dodał, a po zgromadzonych przeszło głośne „uuuu”, a sam Gerard roześmiał się wesoło. — Ci, którzy są zakochani, trwajcie przy tym, a nieszczęśliwie zakochani, znajdźcie prawdziwe szczęście. — Kątem oka dostrzegłem, że Bazyli nie poruszył się ani o milimetr. — Jednak przede wszystkim życzę wam wszystkim zdanych matur, pogodnych i bezpiecznych wakacji, aby wasz pierwszy krok w dorosłość był niezapomniany i czarujący.
Za tę krótką przemowę dostał głośne oklaski i dopiero teraz dostrzegłem jak wielkie poparcie miał Gerard w szkole. To co robił sprawiało, że wszyscy czuli się tutaj o wiele lepiej. Próbował prowadzić politykę przyjaznej atmosfery, a jako przewodniczący sprawdzał się znakomicie.
Gdy dostrzegłem w oczach Gerarda wzruszenie, sam się uśmiechnąłem.
— Może on jednak nie był taki zły? — westchnęła Felicja, bijąc brawo. — Naprawdę mu zależało na tej szkole…
— Tak. Zależało mu — zgodziłem się.
Gerard uniósł dłonie, aby uspokoić tłum.
— Na pożegnanie, cały samorząd zorganizował dla was małą niespodziankę. Dziękuję wam wszystkim raz jeszcze, a na scenę zapraszam szkolny zespół! — odszedł od mikrofonu, bijąc brawo. Na scenie pojawili się uczniowie należący do szkolnej kapeli. Z tego co wiedziałem, głównie grali rocka. Ich lider, miał na imię Kuba i był chłopakiem średniego wzrostu o czarnych, kręconych włosach. Na korytarzu mijałem go kilka razy i czasem myślałem, że jest młodszym bratem Marka.
Gdy rozpoczęli swój koncert, większość wstała, aby poszaleć pod sceną. W całym tym zamieszaniu na chwilę straciłem z oczu moich znajomych, ale wkrótce odnalazłem ich niedaleko stołu z przekąskami. Zdziwiłem się na jego widok, ale w sumie zaburczało mi
w brzuchu, a więc zjadłem trochę słodyczy.
— Tu jesteś! — poczułem silne objęcie na ramieniu. — Gratuluję, absolwencie!
— Dziękuję — jęknąłem, bo ścisk Marka jednak był pełen siły. — Dusisz mnie…
— Ha, ha! — zaśmiał się głośno i klepnął mnie mocno w plecy. Dalej nie zdawał sobie sprawy ze swojej mocy, a więc prawie wpadłem na stół. — Idziesz dzisiaj do klubu karaoke?
— Tak. Słyszałem, że cała nasza klasa ma iść, tak?
— Zgadza się — uśmiechnął się. — Trzeba świętować! Och, Baz! — krzyknął. Bazyli uniósł swoje oczy znad stołu i uniósł brew. — Idziesz na imprezę?
— Nie — odparł chłodno. Marek zamrugał oczami.
— Co? Ale czemu? — podszedł do niego i go szturchnął. — Dawaj, będzie fajnie i…
— Powiedziałem, nie — przerwał mu. Spojrzał na niego znudzonym wzrokiem. Marek po raz pierwszy się zakłopotał podczas rozmowy z przyjacielem.
— Coś się stało? — zapytał. Podszedłem do nich, wiedząc, że zachowanie Bazylego jest podejrzane.
— Marek — westchnął ostentacyjnie Bazyli. — Odwal ty się, co? Twoja rola skończona.
Marek uśmiechnął się niepewnie.
— Co? O czym ty mówisz, Baz?
— Mówię o tym, że już nie jesteś mi potrzebny — odparł i zgarnął jedno ciasteczko. — Ty też nie — spojrzał na mnie. Jego złote oczy straciły cały swój blask, który widziałem cały rok szkolny. — Możecie iść na tę swoją śmieszną imprezę, ale ja nie mam zamiaru zadawać się z takimi bezwartościowymi osobami jak wy.
— Bazyli… — zacząłem zdenerwowany.
— No co? Wasza data przydatności minęła z dniem dzisiejszym — odparł. — Pozdrówcie dziewczyny. One też już mi nie są potrzebne.
Odwrócił się na pięcie i odszedł w kierunku szkoły. Marek zamarł, jakby właśnie oberwał śmiercionośnym spojrzeniem bazyliszka. A we mnie zaczęło się burzyć, gdy obserwowałem oddalające się plecy naszego dawnego przyjaciela.
— O co mu chodziło? — zaczął Marek. Po raz pierwszy widziałem na jego twarzy ból. — Przecież…
— Marek — przerwałem mu. — Chyba czas, abyś poznał prawdę.
Spojrzał na mnie dalej wytrzeszczając oczy.
— Prawdę? Jaką prawdę?
— O Bazylim — odparłem. — Obiecałem sobie, że nikomu nie powiem, dopóki kogoś nie skrzywdzi, a dzisiaj… Przeszedł samego siebie.
— Nie rozumiem, Nat.
Odszedłem z nim w jakiś dyskretny kąt i opowiedziałem mu mniej więcej to samo co mówiła mi Flora. Opowiedziałem też o białym notesie i o tym, że wszystko co robił Bazyli było fałszywe. Potrafił świetnie owinąć sobie kogoś wokół palca, a potem przyjaźnić się
z kimś tylko dla własnych potrzeb.
Im więcej mówiłem, tym na twarzy Marka pojawiało się większe zdziwienie, a potem przerażenie i szok. Zadrżał i usiadł na jednej z ławek. Koncert dalej trwał, a powietrze drgało od dźwięków instrumentów.
— Nie wierzę…
— Nie zmyśliłem tego — dodałem. — Bazyli zaczął mnie zastraszać, gdy rozpocząłem związek z Gabrielem. Pomogła mi wtedy Flora i…
— Ale Bazyli nie może być zły! — przerwał mi desperacko. — Przez trzy lata naprawdę dobrze się dogadywaliśmy! Mówił mi o swoich problemach i…
— Chciał sobie tylko kupić twoje zaufanie — usiadłem obok nie. Z każdym uderzeniem bolało mnie serce. Nie chciałem sobie wyobrażać co czuje Marek. — Przepraszam, że tak wyszło…
— Nie zostawię tak tego — warknął i powstał. — Idę z nim pogadać!
Nie czekając na moją reakcję, pobiegł do szkoły. Koncert skończył się, a zespół został nagrodzony brawami. Potem po raz ostatni nas wszystkich pożegnała pani dyrektor
i uczniowie zaczęli się rozchodzić.
— Ciężki dzień? — usłyszałem nad sobą głos Gabriela. Zakrył mnie cieniem przed słońcem. Uniosłem, zmrużone oczy. — Powinieneś się cieszyć. Kończysz liceum!
— Wiem — odparłem. — Cieszę się.
— Właśnie widzę — prychnął. — Co jest?
— Marek i Bazyli się pokłócili. W sumie też się pokłóciłem z Bazylim. To długa historia.
— Opowiadaj — usiadł obok i wpatrywał się wyczekująco. Osobiście mi przez gardło nie chciała przejść ta sama historia dwa razy, a więc pokręciłem głową.
— Później, Gabriel. Nie chcę ci psuć dnia — spojrzałem w kierunku jego kumpli, którzy już go wołali. — Idź świętować.
— Jesteś pewien? — zapytał.
— Tak. Wasza klasa idzie do klubu, tak słyszałem. Idź, baw się.
— Zobaczymy się wieczorem?
— Jasne — odparłem.
Przyjrzał się mi niepewnie, ale w końcu skinął głową.
Przybiliśmy sobie żółwiki i podszedł do swoich znajomych oglądając się za sobą jeszcze ostatni raz. Westchnąłem i wstałem z ławki. Ledwo to zrobiłem, podszedł do mnie Szymon.
— Hej. Felicja cię szuka — oznajmił.
— Przekaż jej, że trochę się spóźnię na tę imprezę, ok?
Uniósł brew.
— Stało się coś?
— Małe komplikacje — odpowiedziałem wymijająco. Nie chciałem, aby Felicję i Emilię dotknął gniew Bazylego. Nie dzisiaj. — Przyjadę z Markiem.
— Jasne — pokiwał głową. — Tylko bądźcie. To klasowa impreza.
Obiecałem mu, że będziemy, a potem wybrałem się na krótki spacer dookoła szkoły. Wiedziałem, że Marek i Bazyli są gdzieś w środku, ale jeżeli przeprowadzają poważną rozmowę, nie chciałem im przeszkadzać. Było mi szkoda, że ten dzień potoczył się właśnie
w ten sposób.
Przecież kilka dni temu byliśmy na mieście i świętowaliśmy wspólnie urodziny Marka. Kogo jak kogo, ale myślałem, że akurat względem Marka, Bazyli zachowuje pewne standardy. Myślałem, że Bazyli szanuje Marka, ale nigdy nie przypuszczałem, że to kolejna marionetka w rękach złotookiego.
Nie było tego po mnie widać, ale byłem mocno zdenerwowany. Tak bardzo, że nie myślałem o tym gdzie idę i kogo mijam. Silne uderzenie zmusiło mnie do tego, abym jednak się zatrzymał.
— Cholera! — usłyszałem. Cofnąłem się o kilka kroków, łapiąc równowagę i roztarłem sobie czoło.
— Przepraszam — wyrzuciłem z siebie. Uniosłem spojrzenie. Świetnie! Właśnie zderzyłem się z liderem zespołu szkolnego. — Zamyśliłem się…
— Zauważyłem — odparł krótko i rozmasował swoje ramię. W dłoni trzymał futerał na gitarę. — Na szczęście jej nic się nie stało.
— Świetny koncert. Tak przy okazji — dodałem, licząc na to, że schlebianie uratuje mnie od ataku agresji.
— Dzięki — odpowiedział i uśmiechnął się. — Moim marzeniem jest założyć prawdziwy zespół.
— Dobre początki — stwierdziłem. — Ty też kończysz szkołę?
— Nie — pokręcił głową. — Będę tu jeszcze rok. Liczę na to, że jak gwiazdy koszykówki odejdą to szkoła zwróci uwagę na talenty muzyczne.
Podrapałem się po głowie.
— Nie wiedziałem, że tak to odbierasz. Przepraszam.
— Spoko! Żartuję przecież — odgarnął włosy i uśmiechnął się. — Nie idziesz świętować?
— Idę, idę — zapewniłem szybko. W powietrzu usłyszałem ciche syczenie, ale nie zwróciłem uwagi. — Muszę poczekać na przyjaciela. Jest… zajęty.
— Rozumiem — pokiwał głową. — Ja w sumie czekam na matkę, żeby mnie odebrała. Możemy poczekać razem — zaproponował. — Co to za dźwięk? — rozejrzał się dookoła. A więc nie tylko ja to słyszałem. Jakby syczenie.
Wyjrzeliśmy za róg szkoły, aby przekonać się, że dwóch uczniów rysuje coś na niej sprejem. Nie byli to trzecioklasiści, ale jacyś młodzi. Sądząc po łysych głowach, nie wiele
w nich posiadali. Przeklęte stereotypy…
— Smarują szkołę — stwierdził Kuba. — Myślisz, że coś powinniśmy z tym zrobić?
— Powinniśmy… — westchnąłem. — Świetnie…
Zrobiliśmy już jeden krok, gdy ktoś nas uprzedził. Wysoki chłopak, którego kojarzyłem ze szkoły. To on często wpadał w tarapaty i miał na pieńku z samorządem uczniowskim. Wielu nazywało go satanistą, ale zasadniczo na imię miał Robert.
Dobiegł do chłopaków, wyrwał im sprej i zaczął coś do nich mówić. Łobuzy byli zdecydowani niżsi. Czasem się zastanawiałem czemu nie dołączył do drużyny koszykarskiej.
Robert napiął mięśnie, a wtedy tamta dwójka uciekła. Prawdę mówiąc nie widziałem, aby ktoś tak szybko uciekał. Chłopak z zadowoleniem podrzucił butelką po spreju i już chciał iść, gdy usłyszał za sobą głośny krzyk.
I my, wraz z Kubą, spojrzeliśmy w tamtym kierunku. W jego stronę sunął cały samorząd uczniowski.
— Ojć — westchnął Kuba. — Elita.
— Robert! — ryknął Gerard, gdy się do niego zbliżył. Z jego oczu leciały pioruny. Klara i Flora milczały, a Aureli wraz z Kacprem stanęli po obu stronach Roberta, aby zagrodzić mu drogę. Chłopak rozejrzał się zdezorientowany.
— Nie, to nie tak… — zaczął.
— Robert, naprawdę? — warknął Gerard. — W ostatni dzień szkoły?
— To nie ja!
Oczy Gerarda spoczęły na puszce trzymanej w dłoni.
— Nie… — zaczął.
— Nie mam pojęcia co z tobą zrobić — przerwał mu brutalnie. — To nie pierwszy raz, gdy twoje zachowanie jest poniżej normy. Jak możesz? Dałem ci tyle szans, a ty…!
— Gerard, mówię ci, że to nie ja! — ryknął Robert. — Nie ja! Było tu dwóch chłopaków, a ja im przerwałem…
— Nie łżyj. — Ponownie mu przerwał przewodniczący. Po raz pierwszy widziałem, aby wyglądał na tak zdenerwowanego. — Na ścianie szkoły jest czerwony napis „Dyrektorko ty stara pi”, a ty w dłoni trzymasz czerwony sprej. Wiem, że nie lubiłeś tej szkoły, ale to jest już przesada. Zbieraj się! Idziemy do pani dyrektor! Nie mogę cię już ukarać, ale na pewno sporo zapłacisz za nowe farby…
— Gerard, do diabła…
— Nie pogarszaj swojej sytuacji — wtrącił ponuro Kacper. — I tak nie masz dowodu.
— Nie chcę nic sugerować — szepnął do mnie Kuba. — Ale na koniec roku szkolnego, możesz zrobić coś dobrego.
— Możesz mi pomóc — odpowiedziałem. — Gerard! — krzyknąłem i kompletnie wychyliliśmy się zza rogu. Przewodniczący spojrzał ku mnie.
— Natan? Kuba? W czym problem? Jesteśmy trochę zajęci, a…
— To nie był on — przerwałem mu. Gerard zmrużył oczy.
— Jak to, to nie był on?
— To nie Robert to napisał — wyjaśnił Kuba. — Mówi prawdę, faktycznie było tu dwóch chłopaków. Jeżeli kojarzę, z naszej szkoły. Pierwsza klasa…
— Och, kapuś godny Flory — uśmiechnął się Aureli. Kuba zmierzył go chłodnym spojrzeniem.
— Po prostu stoję po stronie niewinnego.
— Uwierz nam, Gerard — poprosiłem. — Robert tego nie zrobił. Przyszedł i zabrał tym chłopakom sprej. Zachował się bardzo szlachetnie, jeżeli byś się mnie pytał.
Wysoki brunet przyjrzał nam się uważnie, a potem jego wzrok padł na Gerard. Przewodniczący myślał intensywnie. Jego spojrzenie padło na Klarę, a ona skinęła głową. Westchnął przeciągle.
— I co ja mam zrobić? — jęknął.
— Masz dwóch świadków — wtrąciłem.
Gerard pokręcił głową. Wyciągnął rękę po puszkę, a Robert od razu mu ją wręczył.
— Masz szczęście, Robert — stwierdził Gerard. — Odpuszczam ci bo to ostatni dzień szkoły. I… wstawiły się za tobą całkiem wiarygodne osoby — skinął w stronę reszty samorządu. — Spróbuj mieć mniej niż siedemdziesiąt procent z matur, a cię znajdę — rzucił przez ramię, a potem całą piątką ruszyli do szkoły.
Między naszą trójką zapadło niezręczne milczenie.
— Dzięki — rzucił w końcu Robert.
— Drobiazg — odparł Kuba, wzruszając ramionami. — Sprawiedliwość przede wszystkim.
— Już myślałem, że ten dzień będzie przejebany — warknął Robert. — Chcecie się napić wódki?
Otworzyłem usta, a Kuba wzruszył ramionami.
— Czemu nie?
— Teraz? — spytałem. — Nie wiem czy…
— Chodźcie — machnął ręką i ruszył w stronę drzwi. Spojrzałem na Kubę, a on ponownie wzruszył ramionami. Najwidoczniej nie przeszkadzała mu obecność potencjalnego satanisty. I nie bał się tego, że mogliśmy właśnie zostać zaproszenie na ewentualną czarną mszę.
Robert zaprowadził nas do szatni, gdzie nikogo już nie było. Za to panował tu przyjemny chłód.
Brunet sięgnął pod marynarkę i wyjął stamtąd piersiówkę. Uniosłem brwi, a on wzruszył ramionami.
— Tylko ten jeden raz przyniosłem — odparł. — Jakby samorząd to zobaczył totalnie byłbym w ciemnej dupie.
Kuba rozejrzał się.
— No to zdrowie — westchnął, przyjmując piersiówkę. Upił łyk, skrzywił się i podał mi.
— Nie wchodzi, Jakubie? — zaśmiał się Robert. Tamten spojrzał na niego spode łba.
— Nie lubię jak ktoś mnie tak nazywa.
— Ty jesteś Nataniel, tak? — zapytał Robert, ignorując uwagę Kuby.
— Tak. Kiedyś mnie zmiażdżyłeś na ścianie, gdy się z kimś biłeś — wyznałem. Spojrzałem na piersiówkę i zamyśliłem się. Dzisiaj wydarzyło się tyle, że całe moje ciało drżało. Wzruszyłem ramionami i pociągnąłem łyk. Prawie się zakrztusiłem, nigdy nie lubiłem samej wódki, ale teraz pomyślałem, że raz się żyje.
Skrzywiłem się i oddałem piersiówkę właścicielowi.
— Dobry koncert — pochwalił Kubę. — Nieźle szarpiesz.
— Dzięki. To moja pasja. Grasz na czymś?
— Perkusja.
— To czemu się nie zgłosiłeś, gdy szukaliśmy perkusisty?
— Żartujesz sobie? — warknął i upił łyk. — Jestem wrogiem publicznym numer jeden
w tej szkole.
— Tym bardziej przyniósł byś nam rozgłos — zauważył Kuba. — Szkoda, że już kończysz szkołę…
— Jak chcesz możemy pograć w wakacje — zaproponował. Kuba pomyślał chwilę
i skinął głową. Robert wydawał się być zaciekawiony tą propozycją, a jednocześnie zaskoczony, że z kimś normalnie rozmawia.
W mojej kieszeni rozbrzmiał dzwonek telefonu.
— Tak?
— Cześć, Nat — usłyszałem obojętny głos Marka. — Gdzie jesteś?
— Erm — Byłem w piwnicy, trzymając piersiówkę z wódką. — W szkole.
— Przed wejściem za pięć minut?
— Jasne — odparłem i się rozłączyłem. — Przepraszam panowie, ale zostałem wezwany — upiłem jeszcze łyk. — Dzięki, Robert.
— Przynajmniej tyle mogłem zrobić w ramach podziękowań.
Pożegnałem się z nimi i ruszyłem do wyjścia. Słońce powoli zachodziło pozostawiając na niebie złoto—czerwone smugi. Wziąłem głęboki wdech. Kilka minut później pojawił się Marek. Sądząc po jego twarzy, znalazł Bazylego i zdążyli ze sobą porozmawiać. Pokręcił jedynie głową, a potem uśmiechnął się.
— Jesteś naprawdę wielkim optymistą — przyznałem.
— Miałeś rację — westchnął smutno. — Bazyli… cóż… Nigdy nie był moim przyjacielem.
— Przykro mi, Marku.
— Chodźmy. Nie traćmy dnia — uśmiechnął się. — Impreza nas wzywa!
Pokiwałem powoli głową. Ruszyłem za Markiem w kierunku przystanku tramwajowego.

***

Złote oczy obserwowały przez okno, gdy dwóch chłopaków kierowało się w kierunku tramwaju. Obu zwykł nazywać „przyjaciółmi”, ale to już mu nie było potrzebne. Nie musiał dalej grać w tym przedstawieniu.
— Jesteś z siebie dumny? — usłyszał za sobą, dobrze mu znany głos.
Bazyli westchnął.
— Gerard… nie powinieneś świętować zakończenia roku? — zapytał i odwrócił się powoli w jego kierunku. Kolejny jego dawny przyjaciel wpatrywał się w niego ze złością.
— Słyszałem twoją rozmowę z Markiem.
— Nie ładnie podsłuchiwać. Nie przystoi przewodniczącemu.
— Przestań, Bazyli. Myślałem, że Marek naprawdę jest twoim przyjacielem. Od kiedy stałeś się taki okrutny?
— Zawsze taki byłem. — Bazyli wzruszył ramionami i ruszył korytarzem. Minął Gerarda, ale ten ruszył za nim.
— Nie. Nie zawsze taki byłeś. Jeżeli jesteś wściekły na mnie to kieruj to na mnie, a nie na osoby, które uważały cię za przyjaciół!
— Ech, te twoje ego. Naprawdę sądzisz, że to wszystko kręci się wokół ciebie? — zakpił. Schodzili po schodach, a ich dyskusja dalej trwała.
— A nie?
— Nie. Robię to dla zwykłej przyjemności. Wiesz, lubię patrzeć jak inni ludzie się smucą.
— Jesteś chory — stwierdził Gerard. Złapał go za ramię i obrócił w swoją stronę. — Przestań taki być! Przestań!
Siłowali się na spojrzenia. Ostatnimi czasy często to robili, ale żadne z nich nie wygrywało. Obaj byli uparci pod tym względem i nie pozwolili, aby ktoś nad nimi zwyciężył. Poddanie się teraz to tak jakby złożenie hołdu przeszłości.
— Odczepisz się w końcu ode mnie? — syknął Bazyli. — Daj mi spokój.
— Nie. Potrzebujesz pomocy.
— Nie od ciebie — wyrwał się z jego uścisku. — Niczego od ciebie nie potrzebuję.
A twoje bycie przyjacielskim tylko pogarsza sprawę.
— Bazyli, ja wiem, że tobie jest ciężko, ale pozwól sobie pomóc — poprosił Gerard.
W jego oczach teraz pojawił się smutek. — Przestań być cyniczny. Proszę, zrób to dla siebie, bo zostaniesz całkiem sam…
— Ja chcę być sam.
— Nie wierzę w to — odpowiedział. — Jeżeli chciałbyś być sam, nie chciałbyś nawiązywać dawniej ze mną tak silnych relacji…
— To był mój błąd. Żałuję tego.
Gerard wyglądał na takiego, który właśnie został spoliczkowany.
— Żałujesz…? To, że byliśmy najlepszymi przyjaciółmi…
— To był błąd — dokończył Bazyli.
Stali na schodach, na tym samym stopniu. Dalej się sobie przyglądali, ale jeden z nich stracił cały blask w oczu. Teraz Gerard widział w tym złocie jedynie pustkę. Jakby w końcu Bazyli pozwolił sobie na zdjęcie maski.
— Przykro mi, że tak sądzisz.
— Mnie nie — wzruszył ramionami. — Ach, zapomniałbym. — Jego złote oczy skierowały się na kieszeń marynarki Gerarda. Wystawał stamtąd złoty łańcuszek, który odbijał na sobie światło słoneczne. — Oddaj mi zegarek.
Przewodniczący przyglądał mu się uważnie, a potem powoli sięgnął do kieszeni. Wyjął z niej nakręcony, tykający zegarek. Dawny prezent Bazylego dla Gerarda. Chłopak ujął go i schował do kieszeni.
— To również była część planu — uśmiechnął się Bazyli. — Zegarek miał być nadzieją, którą nosiłeś przy sobie tych kilka lat. A teraz… zabieram ci ją. — Z wprawą zakręcił zegarkiem, a potem schował do kieszeni. — Mam nadzieję, że będziesz pogodne i bezpieczne wakacje — rzucił jeszcze, gdy schodził po schodach. Gerard stał w miejscu jakby rażony piorunem. Dopiero, gdy Bazyli był na półpiętrze, ocknął się.
— Bazyli! — zawołał za nim. Sięgnął do kieszeni i zbiegł ze schodów. Bazyli westchnął ciężko.
— Czego jeszcze chcesz?
— Proszę — ujął jego dłoń i podniósł. Potem położył na niej małe opakowanie
z karteczką. Zamknął dłoń Bazylego i ją poklepał. — Żegnaj, przyjacielu.
Odwrócił się na pięcie i zbiegł ze schodów. Bazyli słyszał jego cichnące kroki, aż
w końcu trzask drzwi. Gerard opuścił szkołę, a on stał jeszcze chwilę w bezruchu. Otworzył dłoń i pochwycił w długie palce karteczkę, a potem uniósł ją na wysokość oczu.

Obiecałem, że i ja dam Ci coś ciekawego.

To właśnie było na niej zapisane. Bazylemu zabiło szybciej serce. Usłyszał to zdanie prawie pięć lat temu, ale dudniło mu w uszach jakby ktoś je powiedział raptem przed kilkoma sekundami. Jego wzrok padł na mały przedmiot, wielkości taśmy klejącej, zawinięty w ładny papier na prezenty. Bazyli rozdarł papier, a potem zamarł.
Upuścił karteczkę i podarte opakowanie. Teraz w swoich dłoniach trzymał mały trybik, trochę stary, lekko zardzewiały, ale z pewnością sprawny. Bazyli ścisnął podarunek
w dłoni i zaklął pod nosem. Otarł szybko oczy, zgarnął to co upuścił i zbiegł po schodach. Wybiegł na dwór, ale nikogo tu już nie było. Rozejrzał się uważnie dookoła i powstrzymał głośny krzyk. Jeszcze raz spojrzał na trybik.
Był to brakujący element do pierwszego zegara Bazylego.

1 komentarz:

  1. Hejeczka,
    wspaniały rozdział, Bazyli zdjął swą maskę, Marek teraz na własnej skórze przekonał się jaki jest Bazyli naprawdę... i jeszcze Gerard, Bazyli także okrutnie go potraktował, ale Gerard z tym prezentem... wspaniale...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie

    OdpowiedzUsuń